Problemem Stanów Zjednoczonych jest to, że władza Trumpa stanowi nieszczęście, ale ta katastrofa jest tylko nieretuszowaną wersją tego, czego chcieliby Demokraci.
Jak Putin prąd w Ameryce wyłączał
CNN nie jest jedynym medialnym korpo-kłamczuchem. Pod koniec zeszłego roku iście tabloidowym wyskokiem popisał się Washington Post. Był to czas, kiedy amerykańska prasa żyła tematem domniemanych „hackerów Putina”, którzy mieli pomóc Trumpowi wygrać wybory. Bazując na niesprawdzonym źródle, redakcja WP oznajmiła Amerykanom, że rosyjscy hackerzy wzięli na celownik amerykańską sieć energetyczną i być może niedługo Putin wyłączy w USA prąd. Łatwo wyobrazić sobie, w jakim tempie ta sensacja została podchwycona przez publikę – rzeczywiście, błyskawicznie stała się hitem mediów społeczenościowych. Zaraz potem jednak elektrownia w Vermont, na którą według WP został przeprowadzony atak hackerski, wystosowała sprostowanie, że owszem, znaleźli w swoim systemie złośliwe oprogramowanie, które może pochodzić od Rosjan, ale nie ma zagrożenia dla sieci w Vermont ani dla reszty sieci energetycznej w kraju. Washington Post musiał zamieścić stosowną korektę i wyjaśnić rodakom, że na razie prąd będzie: nie stwierdzono bezpośredniego zagrożenia, chociaż oprogramowanie hackerskie „stwarza ryzyko”. Kiedy jednak agenci federalni wszczęli śledztwo, okazało się, że odkryty na serwerze malware nijak nie jest powiązany z działalnością Rosjan i prawdopodobnie w ogóle nie było to żaden cyberterroryzm – taka jest oficjalna wersja. WP opublikował zatem nowy artykuł, w którym uspokojono wreszcie Amerykanów, że żadnych hackerów nie było. Tak, czy inaczej redakcja nie dostrzegła potrzeby wyciągania żadnych wniosków. Jeszcze na wiosnę publicystka WP Jennifer Palmieri otwarcie twierdziła na łamach dziennika: „Rosja zaatakowała naszą republikę”.
Alarm niby odwołano, jednak nie do końca. Owszem, pojawiło się sprostowanie, ale indywidualni dziennikarze i blogerzy rozsiewający ziarna paniki przez Facebooka i Twittera żadnych dementi z reguły nie zamieszczali – tysiące ludzi, którzy udostępniali ten content, tym bardziej. Był to zatem proces nieodwracalny. „Wolność słowa” doprowadziła w tym przypadku do masowej deziformacji i długotrwałych szkód w zbiorowej świadomości. Ostatecznie więc, choć inną metodą, osiągnięto efekt podobny do słynnego słuchowiska radiowego Orsona Wellesa sprzed prawie 80 lat, gdzie fikcyjna inwazja Marsjan została przedstawiona tak przekonująco i realistycznie, że tysiące słuchaczy wybiegło w popłochu na ulice, wyglądając ataku latających spodków. Tym razem stworzono masową wiarę w „rosyjskich hackerów”, dodatkowo umocnioną słynnym już raportem CIA, w którym agencja z dumą oświadczyła, że Rosjan namierzyła, bo na rządowych serwerach, gdzie rzekomo się włamali, zostawili fragmenty kodu napisane po rosyjsku. Co z tego, że eksperci od cyberterroryzmu wyśmiali tę niedorzeczność jako prymitywną manipulację i kolejny etap nagonki na Trumpa? Mit „rosyjskich hackerów” przetrwał, bo jest wygodny dla środowisk politycznych związanych z najbardziej wpływowymi amerykańskimi mediami: Washington Post, New York Times, CNN, NBC, CBS. Niestety nie sprawdziły one się na polu rzetelnego informowania opinii publicznej, celująco za to wypadły w tym, co same zarzucają „tubom rosyjskiej propagandy”. Jednak wraz z kolejnymi dziennikarskimi kompromitacjami, Amerykanie zaczynają mieć już dość rusofobicznej histerii.
Igrzyska zamiast chleba
Najlepiej jest to dostrzegalne na innym obszarze. Walka z domniemaną „rosyjską ingerencją” stała się obecnie motorem napędowym polityki Demokratów. Teoretycznie można by się spodziewać, że apetyt Donalda Trumpa na ostateczne rozmontowanie resztek zabezpieczeń socjalnych, dobicie służby zdrowia, obniżenie podatków najbogatszym, planowaną dewastację ekologiczną i umocnienie systemowego rasizmu, spowoduje, że Demokraci – przez niektórych nawet kojarzeni z lewicą – skupią się na torpedowaniu tych chorych pomysłów. Ale właśnie: tylko teoretycznie, bo de facto w ogóle nie słychać ich sprzeciwu. Demokratyczni kongresmeni jako część elity finansowej USA wiele nie stracą na cofaniu ich kraju do XIX wieku, pewnie nawet zyskają, wolą więc poświęcić się udziałowi w medialnym spektaklu, czyli tropieniu „agentów Putina” – to obecnie ich podstawowa metoda walki z prezydentem Trumpem. Tymczasem dziennik The Hill opublikował reportaż, w którym członkowie Partii Demokratycznej średniego i niskiego szczebla skarżą się na swoich waszyngtońskich reprezentantów. Zdaniem szeregowych działaczy zbyt wielką wagę przywiązują do tropienia Rosjan zamiast zająć się problemami zwykłych obywateli, a są one doprawdy niebagatelne. Jak się okazało, doły partyjne uważają, że oderwanie się liderów od rzeczywistości odbije się niekorzystnie na zaufaniu zwykłych amerykanów. Istotnie, życie fikcją nigdy nikomu nie wyszło na dobre. Stronnictwo Hillary Clinton chyba faktycznie rozeszło się z rzeczywistością, bo opinia publiczna ma już dość. Niedawny sondaż ujawnił, że 73 proc. ankietowanych obawia się, że nagłośnione przez media śledztwa w sprawie rosyjskich powiązań uniemożliwiają Kongresowi zajęcie się najważniejszymi dla ludzi sprawami. Amerykanie najwyraźniej uznali „Russia-gate” za temat zastępczy i mają rację. Niektórzy, nieco uczciwsi i bardziej rozgarnięci demokratyczni kongresmeni również zaczęli się wypowiadać w tym duchu. Pamiętając jednak, jak wierchuszka partii potraktowała Berniego Sandersa, nie warto się spodziewać, że to oni będą nadawać ton polityce całej formacji.
Nie mniejsze i większe, ale większe i jeszcze większe
Rządy Donalda Trumpa w USA to jak na razie niepowstrzymana fala reakcji tak odrażającej, jakiej świat nie widział od dawna. Nie znaczy to jednak, że dobry jest dowolny sposób walki z nią. Demokraci i sprzyjające im media obrały drogę złą i głupią, choć zrozumiałą z ich punktu widzenia. Złą – bo prowadzi do lekceważenia nawarstwiającego się ludzkiego cierpienia powodowanego przez spotworniały, schyłkowy kapitalizm (jak i zresztą przez każdą postać kapitalizmu). Głupią – bo jest nieskuteczna, traktuje ludzi jak idiotów i uzmysławia wszystkim stopień alienacji zepsutych elit w stosunku do społeczeństwa. I wreszcie, owszem, zrozumiałą – ponieważ postawienie na spektakl i grę pozorów to dla nich optymalne wyjście, trochę na zasadzie: igrzyska zamiast chleba. Nie da się ukryć, że jest to ryzykowna taktyka, obliczona na krótkotrwały efekt, ale lepszej nie mają. Wiedzą, że nie mogą na poważnie podjąć problemu niszczących Amerykę nierówności, bo musieliby wystapić przeciwko samym sobie. Stąd kuriozalny wyścig na wizerunkowy patriotyzm i pogoń za „zdrajcami” z transmisją na żywo. Jeżeli to się nie sprawdzi, wtedy przyjdzie Bernie i będzie to koniec partii. „The show must go on” – dlatego ostatnio Demokraci i Republikanie (którzy coraz bardziej oddalają się od Trumpa) wspólnie przyklepali w senacie rozszerzenie sankcji wobec Rosji. Inicjatywa wyszła oczywiście od Demokratów. W zamian za to najprawdopodobniej nie będą oni przeszkadzać drugiej stronie w likwidacji Obama Care, czyli w odebraniu Amerykanom ubezpieczeń zdrowotnych.
Problemem Stanów Zjednoczonych jest to, że władza Trumpa stanowi nieszczęście, ale ta katastrofa jest tylko nieretuszowaną wersją tego, czego chcieliby Demokraci. Cyniczna, oderwana od rzeczywistości elita “jaśniepanów” nie stanowi żadnej alternatywy dla nieokrzesanej tyranii. Skąd my to znamy?