7 grudnia 2024

loader

Film jest bardziej przygodowy niż teatr

Z EUGENIUSZEM KUJAWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński

 

Eugeniusz Kujawski – ur. 16.12.1936 w Gdańsku, 1954-55 – adept Teatru Wybrzeże, 1955-58 – Gdańskie Studio Rapsodyczne, 1958-60 – Bałtycki Teatr Dramatyczny im. J. Słowackiego w Koszalinie, 1960-63 – Teatr im. J. Osterwy w Gorzowie Wlkp., 1963-65 – Teatr Polski w Bydgoszczy, w latach 1965-99 w teatrach Wrocławia. Od 1999 w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni. Ma na koncie także dziesiątki ról filmowych i telewizyjnych, m.in. w „Motodramie” A. Konica, „Hubalu” i „Katastrofie w Gibraltarze” B. Poręby, „Hazardzistach” M. Waśkowskiego, „Wśród nocnej ciszy” T. Chmielewskiego, „Życie na gorąco”, „Przyłbice i kaptury”, „Znak orła”, „Rycerze i rabusie”, „Na kłopoty Bednarski”.

 

 

W jednym z wywiadów powiedział Pan o sobie: „Jestem gdańszczaninem”, ale aż na 34 lata zniknął Pan z Gdańska jako aktor, choć w Trójmieście jest i Teatr Wybrzeże i jego Scena Kameralna w Sopocie i Teatr Miejski w Gdyni. Nie było tu dla Pana miejsca?

Pojechaliśmy do Wrocławia gościnnie na festiwal z „Uciekła mi przepióreczka” i z „Mazepą” z teatru i bardzo mi się tam spodobało. 32 lata byłem we wrocławskim Teatrze Współczesnym, a potem jeszcze dwa lata w Polskim. Wrocław to w ogóle świetne miasto, w tym czasie było szczególnie ciekawe teatralnie, działali tam Jerzy Grotowski i Henryk Tomaszewski, także Jerzy Krasowski i Krystyna Skuszanka, dwoje znakomitych artystów, o których dziś w ogóle się nie wspomina. Działali tu też m.in. Władysław Zawistowski, Józef Szajna, Helmut Kajzar, Kazimierz Braun czy gościnnie Jerzy Jarocki.

 

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy Pana gdańskim rodowodzie…

Gdańsk to moje rodzinne miasto, kocham je. Urodziłem się tu, na trzy lata przed wojną, gdy było tzw. Wolnym Miastem. Pamięcią dziecka pamiętam sporo szczegółów. Mieszkaliśmy przy najpiękniejszej ulicy Gdańska – Mariackiej. Pamiętam początek wojny, huk, który nas obudził 1 września 1939 roku, płacz mamy. Pochodziła z Kaszub i tam w czasie wojny, podczas bombardowań i po wojnie, wywoziła mnie często, do Puzdrowa. Pamiętam, już jako dziewięciolatek, zniszczony Gdańsk 1945 roku. Pamiętam zdobycie Gdańska przez Rosjan, strach, smród gnijących trupów, pył, tyfus.

 

Jak Pan wspomina swoje pierwsze lata zawodowe na Wybrzeżu?

Jedno z moich ważnych wspomnień, to Zbyszek Cybulski, który tu przybył wraz z Lidią Zamkow w 1953 roku i grał w Teatrze Wybrzeże w okresie jego największej świetności. Zaczęła się ona od Iwo Galla i jego głośnego przedstawienia „Jak wam się podoba” Szekspira. Po Lidii Zamkow przyszedł Zygmunt Hűbner, za którego były wspaniałe przedstawienia, tu był debiut teatralny Andrzeja Wajdy, „Kapelusz pełen deszczu” Gazzo, m.in. z Wandą Stanisławską-Lothe i Edmundem Fettingiem. Było też słynne przedstawienie „Smaku miodu” ze Zbyszkiem Cybulskim i Elżbietą Kępińską.

 

Pan zaczął grać w 1957 roku w Studiu Rapsodycznym w Gdańsku. Co to takiego było?

Założyła je Malwina Szczepkowska związana z Teatrem Polskiego Radia w Gdańsku, kierowniczka literacka Teatru Wybrzeże. Na konsultacje przyjeżdżali tu m.in. Maria Wiercińska, Karol Borowski. Wtedy też pojechałem do Warszawy na egzamin eksternistyczny, bo do tej pory miałem tylko tzw. prawo współpracy. Po egzaminie Jan Świderski zaproponował mi pójście od razu na drugi rok studiów na PWST, ale zmuszony byłem odmówić, bo miałem na utrzymaniu chorą mamę i musiałem pracować jako jedyny żywiciel rodziny. Za chwilę Tadeusz Aleksandrowicz zaproponował mi etat w teatrze w Koszalinie, gdzie zostałem na dwa lata.

 

Czy jako ekstern nie miał Pan choć odrobinę poczucia, że coś Pan stracił nie studiując? Czy też to raczej studiowanie aktorstwa przez cztery lata jest niekonieczne?

Na pewno nie będę negował wartości czy przydatności studiów. To indywidualna sprawa. Same studia nie zrobią dobrego aktora jeśli absolwentowi brak talentu, ale na pewno już samo stykanie się przez kilka lat ze środowiskiem wiele daje, choćby w wymiarze kontaktów, możliwości itd. Daje lepszy start. Poza tym można nabyć elementarnych umiejętności zawodowych prosto od pedagogów. A ja musiałem być samoukiem, podpatrywałem doświadczonych profesjonalistów i mistrzów, musiałem samodzielnie przygotować na egzamin dwa fragmenty ról, wiersz i jeszcze nabyć pewien zasób wiedzy teoretycznej. Ale nie narzekam. Dostałem swoje w dupę i tak ma być.

 

Ma Pan swoją metodę pracy nad rolą? Od czego Pan wychodzi? Od tekstu, od analizy, od swojego wnętrza?

Od emocji. Zastanawiam się, jaka emocja i jaka motywacja powoduje postacią. Tego też musiałem uczyć się sam, podglądać starszych kolegów. Podobnie jak charakteryzacji, bo w moich młodych czasach aktorzy charakteryzowali się sami. Miałem kogo podpatrywać, choćby wspaniałego zawsze Tadeusza Gwiazdowskiego T Gwiazdowski, czy starszego ode mnie Edmunda Fettinga. Był tu też Staszek Michalski, mój rówieśnik, było sporo utalentowanych aktorów. Co do Zbyszka Cybulskiego, to był genialnym improwizator, ale do teatru za bardzo się nie nadawał, bo brakowało mu dyscypliny warsztatowej i prywatnej. Miał tu nawet zagrać Mazepę ale nie zagrał. Natomiast Boguś Kobiela był świetnym aktorem teatralnym, genialny w tytułowej roli „Kaliguli” w sztuce Karola Huberta Rostworowskiego, w Teatrze Wybrzeże.

 

Jakich reżyserów Pan sobie cenił najbardziej?

Miałem szczęście do ludzi. W teatrach na prowincji pracowali znakomici reżyserzy. Dziś to rzadkie, a prowincja jest dziś bardziej niż wtedy prowincją pod względem artystycznym. Wtedy reżyserzy dawali teatrowi swoją markę. Mówiło się: teatr Skuszanki, teatr Hűbnera. Teraz tak się nie mówi.

 

Zetknął się Pan też z parą wybitnych ludzi teatru Ireną i Tadeuszem Byrskimi? Co było ich marką?

Traktowali teatr jako służbę społeczną, a byli też znakomitymi reżyserami, pamiętam jak grałem w ich „Przepióreczce”, w Bydgoszczy, i to jak wiele potrafili dodać od siebie do tekstu Żeromskiego. Zagrałem też u nich w „Cezarze i Kleopatrze” Norwida. Byli na wskroś ludźmi teatru, a pani Irena zagrała bodaj tylko dwie role filmowe, już w starości: w „Człowieku z żelaza” Wajdy i „Kontrakcie” Zanussiego.

 

Pracował Pan też z Jerzym Jarockim…

We Wrocławiu, między innymi w „Pluskwie” Majakowskiego, w „Henryku IV” Szekspira, w „Stara kobieta wysiaduje” Różewicza, „Samobójcy” Erdmana czy w „Historii PRL według Mrożka”. Z Helmutem Kajzarem w jego w „Paternoster”. Z Kazimierzem Braunem w „Dziadach” mickiewiczowskich Adolfa, bo po latach zagrałem w innej inscenizacji „Dziadów”, księdza Piotra, też u Brauna, jak i w jego „Operetce” Gombrowicza. U Kajzara zagrałem też w „Bolesławie Śmiałym” Wyspiańskiego, w bardzo kostiumowym anturażu, jak również w „Pijakach” Zabłockiego. Ciekawe przedstawienie, bardzo nietypowe dla gustów Kajzara. Zetknąłem się też w pracy z Januszem Kijowskim przy okazji „Kotki na gorącym blaszanym dachu” Williamsa, z Krzysztofem Babickim w „Irydionie” Krasińskiego, jako Ulpianus, z Józefem Parą w „Orestei” Ajschylosa, Janulce, córce Fizdejki” Witkacego i „Królu i aktorze” Brandsteattera, z Andrzejem Witkowskim jako Kurt Gerstein w „Namiestniku” Rolfa Hochhutha i Dan w „Róży” Żeromskiego, z Jerzym Szajną w „Śmierci na gruszy” Wandurskiego. Zagrałem też Danfortha w „Czarownicach z Salem” Arthura Millera, w „Wizycie starszej pani” Dűrrenmatta i profesora Waldorffa w „Wariacie i zakonnicy” Witkacego, wszystkie trzy w reżyserii Jacka Bunscha, syna Karola Bunscha, popularnego niegdyś pisarza powieści historycznych, autora m.in. „Wawelskiego wzgórza”, „Roku tysięcznego” czy „Dzikowego skarbu”. Raz pracowałem ze Stanisławem Brejdygantem, już nie pamiętam w czym. U Józefa Grudy zagrałem w 1980 roku Wierchowieńskiego w „Biesach” Dostojewskiego. Na scenie we Wrocławiu pracowałem też z dwoma zasadniczo filmowymi reżyserami, Feliksem Falkiem w „Łysej śpiewaczce” Ionesco, a z Radosławem Piwowarskim w „Nocy Walpurgii” Jerofiejewa. To wszystko Wrocław, lata 60-te, 70-te, 80-te i 90-te.

 

To były też lata, gdy grał Pan w bardzo wielu filmach i serialach. Dla widzów spoza Wybrzeża i Wrocławia jest Pan przede wszystkim znanym aktorem filmowym

Rzadko spotyka się takie deklaracje wśród starych aktorów, ale ja bardzo lubiłem grać w filmie, nawet chyba bardziej niż w teatrze.

 

Dlaczego?

Bo to bardziej przygodowe zajęcie niż teatr. Tyle, że mam pecha zawodowego, bo wytwórni filmowych, w których najwięcej kręciłem, w Katowicach, we Wrocławiu i w Łodzi już nie ma. Dziś wszystko, poza niektórymi plenerami, kręci się w Warszawie. Zresztą we to we Wrocławiu Wajda zrobił „Pokolenie” i „Popiół i diament”, a Has „Rękopis znaleziony w Saragossie” czy „Lalkę”. Debiutowałem filmowo w „Bumerangu” Leona Jeannot w 1965 roku. Grałem we wszystkich filmach nieżyjącego już Tadeusza Junaka, m.in. w „Pałacu” wg Myśliwskiego. Nie ma niestety w Polsce, bo wyemigrował do Niemiec, Zygmunta Lecha, u którego w połowie lat 80-tych zagrałem w dwóch filmach telewizyjnych z gatunku grozy, według opowiadań Stefana Grabińskiego, w „Domu Sary” i „Problemacie profesora Czelawy”, a także w „Karczmie na bagnach”, zrobionej w stanie wojennym, która „półkowała” siedem lat. Zygmunt Lech był już w wieku 20 lat obarczony rodziną, trojgiem dzieci i dlatego wyjechał. Grałem też u nieżyjącego dziś Zbigniewa Chmielewskiego, w filmach o tematyce okupacyjnej, w „Śladzie” na ziemi”, „Operacji Himmler”, w serialach „Blisko, coraz bliżej i „Rodzina Kanderów”. Przy realizacji serialu „Za dzień, za rok, za chwilę” zaprzyjaźniłem się z Maklakiem, Zdzisiem Maklakiewiczem. Zagrałem też m.in. epizod w serialu Andrzeja Konica „Czarne chmury”, w pięknych plenerach w różnych miejscach kraju. Konic zadzwonił i zaproponował mi rólkę na 3 dni i dodał: „A jak Bóg da, to i na 25 dni”.

 

Przede wszystkim zagrał Pan duży epizod porucznika Schulza w odcinku „Zdrada” w „Stawce większej niż życie” . Role mundurowe się Pana trzymały…

„Stawka”, serial wszechczasów. Zaszedłem w szarżach wysoko, bo do pułkownika – wtedy jeszcze – Rydza-Śmigłego w „Polonia Restituta” Poręby czy generała Rozwadowskiego w „Zamachu stanu” Filipskiego, ale tylko aktorsko, bo wojsko, wojskowość, to jest coś krańcowo obce mojej naturze. Nie cierpię wojska, a mimo to wysoko też zaszedłem w mundurze niemieckim, jako bodaj obergruppenfűhrer SS Heydrich.

 

Grał Pan też trochę w Teatrze Telewizji we Wrocławiu. N.p. Jaremę w „Justyn, Justyn” Józefa Hena, opartym na temacie dojścia do władzy Gomułki w 1956.

Dramat polityczny, zrobił to Jan Błeszyński, w bardzo dobrej obsadzie, z Edwardem Żentarą w roli quasi-Gomułki.

 

Zagrał Pan też w „Kapitanie z Kőpenick” Zuckmayera w reż. Wiesława Wodeckiego w 1978, w drugiej telewizyjnej inscenizacji tej sztuki po realizacji Jacka Woszczerowicza z 1965 roku…

Ale nie pamiętam kogo …

 

Inspektora policji…

Niektóre rzeczy mi ulatują, z wiekiem coraz więcej. Pamiętam za to „Odejście głodomora” Tadeusza Różewicza w reżyserii jego syna Jana czy „Świadka oskarżenia” Chandlera w reżyserii Marka Piestraka.

 

W 1999 opuścił Pan Wrocław i powrócił do Trójmiasta, angażując się do Teatru Miejskiego w Gdyni…

Zostawiłem we Wrocławiu dwóch dorosłych synów, którzy też zostali aktorami, jeden gra w Teatrze Współczesnym, drugi w lalkowym. Do Gdyni przyjechałem głównie na propozycję Julii Wernio, która tu przez wiele lat twórczo tu pracowała, a teraz jest znów we Wrocławiu. W jej reżyserii zagrałem m.in. w „Anioł zstąpił do Babilonu” Dűrrenmatta i w „Romeo i Julii”. Natomiast zacząłem nowe lata gdyńskie od gombrowiczowskiej „Operetki” i „Transatlantyku” w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza.

 

Jak na teatr imienia Gombrowicza przystało, nie tak dawno Krzysztof Babicki wystawił tu sztukę Pawła Huelle „Kolibra lot ostatni”, fantazję dramatyczną o ostatniej nocy młodego Witolda przed rejsem do Argentyny w lipcu 1939 roku, spędzonej w lokalach w Gdyni. Nie zdążyłem przedstawienia zobaczyć przed zdjęciem afisza…

Bo było w repertuarze krótko, nie cieszyło się powodzeniem, a było na nie sporo ostrych ataków, wykraczających także poza kontekst czysto teatralny. Szkoda, bo to był bardzo gombrowiczowski spektakl.

 

Trochę dziwne, jak na miasto, w którym teatr nosi imię Gombrowicza i który spędził tu ostatnie w życiu chwile na polskiej ziemi…

Gdynia jest trudnym miejscem dla nowoczesności i nowatorstwa teatralnego… Tu się pewnych rzeczy nie lubi. Cenię także bardzo dobry spektakl „Woyzecka” Bűchnera, gdzie grałem Danca. Uliczny, „ubogi”, ascetyczny teatr. Też nie przyjął się.

 

A to takie, wydawałoby się, otwarte na świat miasto…

Publiczność jest tu bardzo konserwatywna…

 

Z czego się to bierze?

Tu jest mieszanka ludzi przybyłych zewsząd, a przy tym sporo ludzi z korzeniami kresowymi, których dziadkowie i rodzice przybyli po 1945 roku z kresów wschodnich i są bardzo osadzeni w tej tradycji i w tradycji w ogóle. Coś nowego, jakieś nowinki są dla nich trudne do przyjęcia. To rzekome otwarcie Gdyni na świat, to pozór, naskórek. Natomiast mój zespół teatralny jest wspaniały, bardzo dobrze się w nim czuję.

 

Jako aktor czuje się Pan w Gdyni spełniony?

Tak, jestem tu w końcu w ośmiu granych przedstawieniach, ale mam już 82 lata i ról dla takich jak ja jest coraz mniej. Póki jednak jestem jeszcze przydatny – gram z satysfakcją, choć coraz mniej się chce, energia słabnie, trzeba się do pewnych rzeczy przymuszać.
Wiem, że gra Pan też na pokładzie „Daru Pomorza”, przy gdyńskim skwerze Kościuszki…
Tak, gramy tam „Idąc rakiem” według powieści Gűntera Grassa. Gram Komentatora. Film już mnie nie bierze, bo nie ma już wytwórni poza Warszawą, a tam mają wielu utalentowanych i przydatnych starców aktorskich.

 

Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Artysta przeklęty

Następny

Muserski opuszcza Rosję

Zostaw komentarz