Tzw. przedsiębiorca ma płacić składkę zdrowotną niższą niż pracownik zarabiający pensję minimalną (286 zł vs 329 zł). Oczywiście bez względu na poziom dochodów szanownego pana przedsiębiorcy. Tego chciałby minister finansów Andrzej Domański.
W ten sposób pogłębi się jeszcze bardziej oczywiście sytuacja, że system opiera się głównie na barkach niezamożnych. I oczywiście wzmocni błędne koło: coraz więcej ludzi wypychanych na JDG, którzy potem będą stanowić wspaniałą bazę wyborczą dla polityków, obiecujących, że naturalnie będą im dalej „pomagać” obniżając składki.
Zamiast przywrócić normalne umowy o pracę, czyni się je coraz mniej atrakcyjnymi finansowo. Oczywiście skorzysta na tym głównie prawdziwy beneficjent, czyli średni i wielki biznes, który będzie miał potulną siłę roboczą na śmieciówkach w postaci fikcyjnych JDG, wyjętą spod ochrony kodeksu pracy.
I co najzabawniejsze ci wyrobnicy na śmieciówkach będą się uważać za równych swemu panu dobrodziejowi, bo przecież obaj to „przedsiębiorcy” i będą popierać wszelkie ulgi dla biznesu. Coś jak szlachta gołota czuła się równa magnatom. Wszak wszyscy byli według prawa szlachcicami.
Ten numer jest prosty, ale genialny. Wymieszać pod względem sytuacji prawnej średniozamożnych i bogaczy, a potem tym średniakom wmówić, że interesy wielkich i małych są tożsame. To się dzieje w biznesie i w miastach i na wsiach (które pod wieloma względami nie różnią się od miast, np. jeśli chodzi o wielkość biznesów i kasy, która tam przepływa).
Dlatego z rozbawieniem czytałem dyskusje ostatnio o „sytuacji na wsi”, gdzie posługiwano się bezustannie uogólniającą kategorią „rolnika” bez zróżnicowania, o jakiego rolnika konkretnie chodzi. W czasie ostatnich protestów wymieszano tak dokładnie interesy małych i średnich z wielkim biznesem rolnym, że mieszczuchy się kompletnie pogubiły w dyskusji. I wcale nie jest zaskakujące, że na sporej części wywalczonych ustępstw wcale nie zyska jakichś bidok na paru hektarach, ale polski, niemiecki i francuski agrobiznesmen.
Ten sam manewr stosowany jest zawsze, kiedy duży biznes chce uzyskać dla siebie ustępstwa. Przecież nie wyjdzie milioner powiedzieć, że chce mieć więcej milionów, tylko wyśle jakichś pracowników IT, albo zacznie opowiadać wzruszające historie o fryzjerkach i krawcach, jak to są „solą ziemi” (jak nazwała ich wczoraj ministerka Izabela Leszczyna).
Oczywiście wielki i średni biznes, który tę kampanię animuje, nie powie, że może by tak zróżnicować względem realnych dochodów i sytuacji materialnej, ale będzie dalej poprzez swoich polityków i niektórych publicystów sprzedawał opowieści o przymierających głodem szewcach. To oczywiste, że szewcy i fryzjerzy nie dysponują takimi wpływami i kapitałem, żeby taką kampanię rozkręcić. W ogóle nie o nich tu idzie, stanowią tylko pretekst, taran, którym chce się rozwalić kodeks pracy i zniechęcić ludzi do umowy o pracę.
I na koniec. Nie liczcie za bardzo też na PiS. Kaczyński już się w styczniu publicznie pokajał przed „przedsiębiorcami” i przeprosił za „zbyt wysoki” ZUS. A wczoraj były pisowski minister Waldemar Buda wziął w ich obronę na Twitterze/X:
„Miał być dobrowolny ZUS. To przedsiębiorca miał podjąć decyzje, czy chce go płacić z pełnymi konsekwencjami w świadczeniach. A co mamy? Wakacje składkowe za jeden miesiąc, ale tylko od swoich składek, ponieważ od pracowników będzie musiał płacić. Czy o to chodziło przedsiębiorcom?”
Jedyne co może zmienić dynamikę tej sytuacji to masowy protest pracowników najemnych, których są nieprzebrane rzesze i którzy są łupieni bez żadnego umiaru. Jak widać, ten rząd boi się większych protestów, a szczególnie wielotygodniowych blokad miast. To jest wspaniały wzorzec do wykorzystania.
Jedyna skuteczna metoda dyskusji z politykami. I dołączyć mogą też szewcy i fryzjerki. Czemu nie? Dlaczego mają płacić taką samą składkę, co ktoś osiągający gigantyczne dochody?
Wolnelewo.pl