Ponad miesiąc temu, 9 sierpnia, upłynęło siedem lat od pierwszego ulicznego zwarcia posmoleńskiego i antypisowskiego. Wtedy tak naprawdę zaczęła się w polskiej polityce epoka, która trwa do dziś i której aktualnym, zatrutym owocem, są terrorystyczne rządy PiS. Rocznica ta przeszła zupełnie niezauważona i nikt nie odnotował metapolitycznej poniekąd wagi tego, co się wtedy stało.
Ci którzy wyrażali zaskoczenie wysoką liczebnością niedawnych protestów społecznych przeciwko próbom zawłaszczenia przez władzę PiS systemu sądownictwa i którzy uważają, że to pierwszy tak masowy wyraz społecznego niezadowolenia – powinni sobie przypomnieć wydarzenia sprzed siedmiu lat na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
„Zakąski przekąski” i puszkowy krzyż
Komentatorzy tzw. konfliktu wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim i wielotysięcznej demonstracji późnym wieczorem 9 sierpnia 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przejawiali wtedy często skłonność do postrzegania tego fenomenu w perspektywie doraźnej. Postrzegali go głównie w kontekście wydarzeń kilku miesięcy jakie upłynęły od 10 kwietnia 2010. Nic w tym dziwnego. Ówczesnym komentatorom brakowało doświadczenia następnych siedmiu lat. Ponadto koncentrowano się na kulturowym charakterze tych zdarzeń. Dominowało oburzenie na akty w rodzaju oddawania przez demonstrantów moczu na znicze płonące przed Pałacem, układanie przez nich krzyża z puszek po piwie „Lech”, okrzyki: „Uwolnij Barabasza” i „lewacki”, „bluźnierczy” nastrój emanujący z pobliskiego lokalu „Zakąski przekąski”. Objawiło się coś, na co młodzież jest zazwyczaj szczególnie wrażliwa – na formę. Młodzież zareagowała bowiem alergicznie, przekornie na nadętą ponurość przekazu, na jego nadmierny patos, na nadęcie werbalne. Okazało się ono sprzeczne z lightową, popkulturową estetyką w jakiej została uformowana. Podczas demonstracji dominowały na ogół nie klasyczne antyklerykalne hasła, lecz iskrzyła się wesoła, luzacka, młodzieżowa subkultura słowa i gestu. Oczom zgromadzonych ukazał się młody człowiek przebrany błazeńsko za biskupa, a okrzyk „do kościoła” zdawał się oznaczać nie tylko oczekiwanie przeniesienia tam krzyża, lecz także – być może nie do końca przez tych młodych ludzi uświadomiony – imperatyw na rzecz wyraźnego oddzielenia Kościoła od Państwa. Młodzież ta bowiem być może instynktownie wyczuła, że za obrońcami krzyża stoją polityczne siły, które doszedłszy do władzy mogłyby się stać zagrożeniem dla ich – dziś „młodzieżowych”, ale jutro być może „dorosłych” praw i wolności.
Odreagowanie lat klerykalizacji – w zastępstwie
Wydaje się bowiem, że korzenie tego, co się zdarzyło w noc z 9 na 10 sierpnia, mocno tkwiły w historii III RP od jej zarania i wiele wskazuje, że to, czego byliśmy i jesteśmy świadkami, stanowi opóźnioną, odroczoną społeczną odpowiedź na forsowną klerykalizację życia publicznego, rozpoczętą w następstwie przemian 1989 roku i antycypację protestów przeciw przyszłej władzy PiS. Był to odsunięty w czasie bunt przeciw dyktatowi dyskursu katolickiego w życiu publicznym, bunt na który wtedy – z różnych powodów – nie zdobyli się rodzice tej generacji tysięcy młodych ludzi, której przedstawiciele skrzyknęli się na protest za pomocą facebooka. Ich rodzice należą do pokolenia, które było jeszcze oczarowane tradycyjnym, odruchowym, mającym korzenie w historii, szacunkiem dla Kościoła. Splot licznych okoliczności sprawił, że pierwsza generacja aktywna w życiu publicznym po 1989 roku nie zdobyła się na otwarty bunt przeciwko wspomnianym zjawiskom. Przyczyn tego było co najmniej kilka: świeża jeszcze wtedy pamięć PRL, postrzeganej – nie w pełni zresztą słusznie – jako formacja opresywna wobec Kościoła, świeży jeszcze mit bezdyskusyjnie dobroczynnego przełomu solidarnościowego, silna presja mitu polskiego Kościoła katolickiego jako jedynego, a w każdym razie najistotniejszego zwornika tożsamości narodowej, a także fakt, że nurt krytyki Kościoła zdołano zamknąć do getta ”postkomuny”, do getta przeznaczonego dla „sierot po PRL” i dla gatunku „homo sovieticus”. W młodym pokoleniu tego nie ma, jeśli nie liczyć wąskich relatywnie kręgów młodzieży ultrakatolickiej, rozmaitych rydzykowych janczarów. Gdy więc prawicowy publicysta Piotr Zaremba stwierdził wtedy, że „Polacy zatoczyli koło – wracają wojny religijne z lat dziewięćdziesiątych”, to warto zastanowić się dlaczego tak się stało i wypada nie bez przekąsu stwierdzić, że było to do przewidzenia, a przyjmowanie założenia, iż religijny kształt Polski zastygnie w bezruchu na dziesięciolecia, było nierealistyczne.
Jak rozsiewano wiatr…
Ten, kto dobrze pamięta atmosferę panującą w Polsce po przełomie 1989 roku, ten wie jak dwoista była reakcja społeczna na takie zdarzenia, jak wprowadzenie religii do szkół, rozpoczęcie kampanii przeciwko prawu do przerywania ciąży i prawu do badań prenatalnych, wprowadzenie ustawowego wymogu respektowania wartości chrześcijańskich w mediach, narastające nasycenie prasy, radia i telewizji treściami konfesyjnymi, usilne dążenie do wyraziście religijnej preambuły w nowej konstytucji ( co skończyło się tylko połowicznym sukcesem katolickich radykałów) i tak dalej.
Jedni przyjmowali to wszystko jako przywrócenie wartościom religijnym i ludziom wierzącym należnego im miejsca w życiu społecznym, inni, a było ich niemało przyjmowali to z daleko idącą rezerwą, widząc niebezpieczeństwo klerykalizacji życia w Polsce. Prymitywny w istocie slogan o „zastąpieniu dyktatury czerwonych dyktaturą czarnych”, który pojawił się między wyborami 4 czerwca 1989 a powstaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego miał w owych czasach spore wzięcie. Jako pierwszy, praktyczne wnioski z tych nastrojów wyciągnął Jerzy Urban, zakładając radykalnie antyklerykalny i antykatolicki tygodnik satyryczny „Nie”, który od razu zdobył wysoką poczytność. Wiele o nastrojach społecznych mówił też choćby rezonans szyderczej piosenki „ZChN zbliża się”.
Rychło jednak okazało się, że na tle oceny roli Kościoła katolickiego w życiu publicznym i w rezultacie oporu przed klerykalizacją, podzielił się także obóz posolidarnościowy, o czym świadczył choćby fakt, że w 1992 na czele ruchu na rzecz referendum w sprawie szykowanego wprowadzenia karalności za przerywanie ciąży stanął m.in. legendarny działacz podziemnej „Solidarności” stanu wojennego Zbigniew Bujak. Jak wiadomo, ruch ten poniósł porażkę i kilka miesięcy później, w styczniu 1993 roku wprowadzony został w Polsce obowiązujący do dziś zakaz aborcji.
W kolejnych latach serie porażek ponieśli też m.in. przeciwnicy obecności religii w szkole, którą umocnił swoim wyrokiem Trybunał Konstytucyjny, przeciwnicy konkordatu, przeciwnicy ustawowego wymogu respektowania wartości chrześcijańskich w mediach publicznych. Do tego doszły medialne doniesienia o hojnym czerpaniu przez instytucje kościelne z kasy państwowej, o mnożeniu się w instytucjach publicznych korpusu kapelanów, opłacanych z budżetu, o podatkowym uprzywilejowaniu Kościoła katolickiego, o coraz częstszych przypadkach arogancji kleru, o wpływaniu hierarchów na decyzje administracyjne (n.p. budowa obiektów sakralnych mimo protestów mieszkańców). Do tego doszła poszerzająca się wiedza o kuriozalnym, niespotykanym w krajach demokratycznym trybie funkcjonowania takiego gremium jak kościelno-państwowa Komisja Majątkowa, ujawnianie się afer pedofilskich z udziałem księży i wiele innych zdarzeń.
Nad tym wszystkim, trochę niczym wielka tajemnica poliszynela, unosił się przekazywany z ust do ust komunikat, czy raczej „głos ulicy”, który w uproszczeniu można streścić w zdaniu: „kler rządzi, a politycy boją się go, jak diabeł święconej wody, więc ulegają mu na całej linii”. Było w nim być może nieco przesady, ale też i garść ziaren prawdy.
W odbiorze dość szerokich kręgów społeczeństwa, dominacja Kościoła i jego dyskursu przyjmowała postać opresywnej religijnej ideokracji, upokarzającej ich w sposób zbliżony – podkreślam: zbliżony, a nie tożsamy – do tego, w jaki upokarzająca jest opresja ideologiczna w warunkach państwa autorytarnego, by nie rzec: totalitarnego. Tego nastroju nie łagodziła osoba polskiego papieża, otoczonego co prawda, powszechną sympatią, doprawioną jednak pewną dozą nieszczerości i obłudy.
Znamienne jest też to, że mimo formalnych, wynikających z demokratycznych reguł wolności słowa możliwości krytyki tego stanu rzeczy, była ona w praktyce ograniczona przez obowiązującą, prokościelną poprawność polityczną. Poza otwarcie lewicowymi tytułami takimi jak „Nie”, „Trybuna” czy kilkoma pismami niszowymi w rodzaju kwartalnika „Bez dogmatu” czy miesięcznika „Dziś”, czy popularnym antyklerykalnym tygodnikiem „Fakty i mity”, w większości mediów – z mediami głównego nurtu na czele – najwyraźniej przyjęta została opcja polegająca na powstrzymywaniu się od nazbyt radykalnej krytyki Kościoła i zjawisk klerykalizacji. Odbierane to było przez wielu jako wyłączenie Kościoła spod społecznej krytyki lub co najmniej jej ograniczenie. Nawet SLD, największa i dwukrotnie po 1989 roku rządząca siła polityczna lewicy, do pewnego stopnia dostosowała się do tego klimatu.
Wszystko to wytworzyło silną, jak się dziś okazuje, mieszankę wybuchową, potencjał rozgoryczenia i upokorzenia.
„Młoda Polska” 2010
Latem 2010 roku cała ta spuścizna, mocą międzypokoleniowego przekazu, dostała się w ręce generacji dzieci nie tylko antyklerykałów lat 90 i 2000, ale także tej części wierzących, którzy mimo deklarowanej przynależności do Kościoła katolickiego, nie chcieli i nie chcą w Polsce państwa wyznaniowego. Ta młodzież, wolna od osobistej, wynikającej z autopsji pamięci uwarunkowań PRL-owskich, wolna od „postkomunistycznych” kompleksów, od dziedzicznego, historycznie wdrukowanego, bezwarunkowego, charakterystycznego dla tradycyjnej polskiej obyczajowości szacunku dla Kościoła i sutanny, wychowana w świecie zhomogenizowanej popkultury, internetu i nowych treści medialnych – zareagowała za pomocą języka sobie właściwego. Atmosfera okraszonej śpiewem i tańcem zabawy, zgrywy, radości, żartu, happeningu, drwiny, okazała się właściwą formą oporu przeciw namaszczonym, nadętym, uroczystym, religijnym formom działania obrońców krzyża, przeciwko radykalnej dewocji. Jest to bunt także estetyczny. Laicka treść pomieszczona została w nowej formie estetycznej. Już nie skądinąd znana, tradycyjna, ostra frazeologia antyklerykalna, lecz język młodzieżowego luzu i dezynwoltury stał się językiem demonstracji. Polski laicyzm, polski sekularyzm wyszedł z niszy wiecznej mniejszości i stał się własnością młodej ulicy, trafił „pod strzechy”.
Noc z 9 na 10 sierpnia – impuls laicyzacyjny?
Przez dwadzieścia lat powracającej co pewien czas i przy różnych okazjach dyskusji nad rolą religii i Kościoła katolickiego w polskim życiu publicznym, jak refren powtarzało się pytanie, czy Polska okaże się odporna na impulsy laicyzacyjne czy też w końcu im ulegnie? Czy pozostanie katolicką „semper fidelis”, europejskim „przedmurzem chrześcijaństwa” czy też upodobni się, mniej lub bardziej, do zlaicyzowanej większości państw europejskich? Odpowiedzi padające z obu stron sporu były na ogół raczej życzeniowe niż obiektywne. Jedni twierdzili, że masowości i sile polskiego katolicyzmu nic nie grozi. Inni ostrzegawczo wskazywali na Irlandię, która w ciągu kilkunastu lat z kraju ortodoksyjnie katolickiego stała się krajem radykalnie zlaicyzowanym. Ośrodki badawcze działające pod auspicjami Kościoła katolickiego odnotowywały wprawdzie malejącą, choć bardzo powoli, frekwencję na mszach i nabożeństwach, a także narastający fenomen religijności „selektywnej”, ale świątynie niezmiennie robiły wrażenie wypełnionych wiernymi, zwłaszcza na wsiach oraz w małych miastach. Z drugiej jednak strony badania odnotowywały intensyfikację religijności w środowiskach bardzo już konfesyjnie zaangażowanych. W sumie argumentacje i oczekiwania obu stron sprowadzały się do przekonania, że status quo trwać będzie jeszcze długo i perspektywa jakichkolwiek zmian jest pieśnią bardzo jeszcze odległej przyszłości. Tymczasem niespodziewany przebieg zdarzeń ostatnich dni uczynił w owym domniemanym status quo istotny wyłom. Na razie jest to wyłom jedynie psychologiczny, który można określić jako efekt demonstracji i którego konsekwencją może okazać się efekt obcości. Co ów efekt demonstracji, a w dalszej konsekwencji obcości w tym przypadku oznacza? Oto szerokim kręgom młodego pokolenia objawił się naocznie jeden z ważnych wizerunków polskiego katolicyzmu – skłonność do fanatyzmu, do uporu, agresji, nieliczenie się z regułami współżycia społecznego, pogardę dla prawa państwowego.
„Młoda Polska” 2017
Siedem lat później nastąpił kolejny impuls. Blitzkrieg przeciw demokracji, wolności i państwu prawa podjęty przez reżym PiS zatrzymał się nagle, po części z powodu sławnego weta ustaw Ziobra, po części w wyniku społecznego oporu. Bardzo niestety możliwe że zatrzymał się tylko na krótko, niczym zagon czołgów w koleinach gęstego błota, w rezultacie m.in. intensywnego, masowego protestu młodych ludzi. A jeszcze „przed momentem”, jeszcze niedawno, rozbrzmiewało w mediach rozczarowanie biernością społeczno-polityczną młodych ludzi, jeszcze niedawno, na marszach KOD, nazwanych przez kogoś kpiarsko „grupami rekonstrukcyjnymi Unii Wolności”, trudno było uświadczyć młodą twarz. Nagła erupcja protestu młodych ludzi sprawia satysfakcję nie dlatego, że młodość jako taka to jakaś fetyszystyczna nadwartość, lecz dlatego, że z przyczyn najzwyczajniej metrykalno-biologicznych to dzisiejsi młodzi ludzie będą kształtować Polskę najbliższych dziesięcioleci. Skoro zatem oni dostrzegli w praktykach reżymu PiS zagrożenie dla siebie, to znaczy, że – jak mawiali starożytni Rzymianie – „sprawa doszła do trzeciego rzędu”. Młodzi ludzie zrozumieli choćby to, że rezultatem rządów PiS może być marginalizacja Polski w Unii Europejskiej, w gorszym wariancie nawet „polexit”, a w konsekwencji utrata tych wszystkich pożytków europejskich, z których właśnie młode pokolenie korzystało najbardziej, poznając Europę, pracując w niej, studiując, a nawet robiąc tam kariery. Tych pożytków, które dla młodego pokolenia były oczywiste jak powietrze wokół i ciepła woda w kranie. Oni nie chcą dać się zamknąć przez PiS w bogoojczyźnianym skansenie smoleńskich trupów, w przeszłości zatopionej w bursztynie i w zapleśniałych mitach.
Do trzech razy sztuka?
Nie ulega wątpliwości, że jeśli PiS zostanie w końcu odsunięty od władzy, to nie może się to stać bez udziału młodych ludzi. Nie można przecież zapomnieć, że młodzi przejawiali do pewnego czasu absencję nie tylko w ulicznych protestach, ale także w wyborach. Między innymi właśnie w absencji młodzieży przy urnach w październiku 2015 roku upatrywano jedną z przyczyn wygranej wyborczej PiS. To właśnie dlatego doszły do władzy te siły, przeciwko którym protestowali pod Pałacem Prezydenckim młodzi ludzie w nocy z 9 na 10 sierpnia 2010 roku.
Pamiętając o antyklerykalnym w duchu proteście sprzed siedmiu lat i mając na uwadze lipcowe, antypisowskie demonstracje młodych w obronie demokracji, wolności i państwa prawa, wartości i zdobyczy brutalnie atakowanych przez klerofaszystowski reżym PiS, właśnie w młodzież powinni inwestować mocno dojrzali liderzy opozycji. Bez udziału młodej generacji pisowskie Okopy Świętej Trójcy nie zostaną zdobyte.