Kiedy na początku obecnej kadencji sejmu Kornel Morawiecki wygłosił zdanie, że „wola ludu jest ważniejsza, niż prawo” posypały się nań gromy. Fakt, że podobnej sentencji niektórzy nie spodziewali się usłyszeć gdzie indziej, niż w jakimś starym filmie produkcji ZSRR miał niewątpliwy wpływ na reakcję wielu z nas.
Wychodząc z PRL Polacy postawili sobie za cel zbudowanie państwa prawa. Po niemal 30 latach okazuje się, że jednak chyba nie wszyscy.
Kilka dni temu posłanka z tego samego ugrupowania publicznie, na ekranach telewizorów zadała pytanie „– Po co w ogóle jakiś tam Trybunał Konstytucyjny?”, argumentując przy tym, że „tylko pieniądze bierze”.
Pewnego profesora zapytano kiedyś, dlaczego do egzaminów wstępnych na wydział zarządzania dołączył egzamin z fizyki. Odparł: — Po to, żeby idioci nie dostawali się do polityki.
Jak łatwo zgadnąć, ta anegdota nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. U nas nie ma fizyki na egzaminach z zarządzania.
Wielu rodaków oburzało się i oburza do dziś za „nierozliczenie” komunistycznych oprawców, co powinno być wg nich pierwszą powinnością wolnej Polski.
Za mało i zbyt rzadko nowe elity tłumaczyły im, że to jest m.in. cena za istnienie państwa prawa, że nie można „rozliczać” (cokolwiek to znaczy) na podstawie nawet najgłębszych odczuć, ale postępować należy zgodnie z obowiązującym prawem, to zaś nie może służyć celom doraźnym jak np. zaspokojenie „słusznych żądań” Pawlaków i Kargulów, politycznej zemsty itd.
Zresztą nie wszyscy by takie wyjaśnienie przyjęli. Widać to wyraźnie dziś kiedy prawo jest łamane wręcz ostentacyjnie, a spora część wyborców cieszy się jakby im wafelków w majtki nasypali, co potwierdzają stosowne sondaże.
Myliłby się ten, kto uważałby takie trendy za pozostałości po komunie, syndrom homo sovieticusa, czy czegoś w tym stylu. Takie podejście znane jest naszemu społeczeństwu chyba od zawsze, na co łatwo znaleźć przykłady w przeszłości bliższej i dalszej. Oto jeden z nich.
31 stycznia 1923 roku stracony został zabójca prezydenta Narutowicza Eligiusz Niewiadomski. Sprawa jest powszechnie znana, nie ma potrzeby jej przypominania, prócz może tego, że spór polityczny w II RP był chyba jeszcze bardziej zaawansowany, niż dziś, co dla niektórych może być niejaką pociechą. Jednym z przejawów tego sporu było m.in. to, co zaczęło dziać się po śmierci mordercy.
Już 1 lutego 1923 roku w warszawskim kościele Św. Krzyża odbyło się uroczyste (!) nabożeństwo żałobne za duszę śp. Eligiusza. Mszę odprawiał misjonarz ks. Pietrzyk plus koncelebransi. Po mszy odśpiewano egzekwie, katafalk obity był czerwonym suknem, przystrojony zielenią i licznymi świecami, okna kościoła zasłonięte kirem. Rodzina nieboszczyka siedziała nie w pierwszych ławkach, a w prezbiterium, co jak wiadomo stanowi szczególne wyróżnienie. Ktoś nieświadomy rzeczy mógłby pomyśleć, że ogląda pogrzeb bohatera narodowego, nie zaś człowieka, który z zimną krwią zamordował pierwszego w naszej historii legalnie wybranego prezydenta. Przed panią Niewiadomską wychodząca z kościoła odkrywały się z szacunkiem głowy ponad 10 tysięcy zgromadzonych uczestników nabożeństwa.
Polska po 123 latach odzyskała niepodległość. Po 123 latach obowiązywania obcego, często restrykcyjnego wobec Polaków prawa zaczęło obowiązywać nasze własne. I niemal natychmiast zostało ono pogwałcone w sposób tyleż brutalny co bezsensowny.
Polacy, a przynajmniej wielka ich liczba żegnała Niewiadomskiego z nieukrywanym żalem. Cóż to znaczy? Tylko tyle, że i państwo i prawo nie znaczyło dla tych ludzi nic — wbrew temu co mówili sami i co opowiada się dziś dzieciom w historycznych bajeczkach w szkole.
Trudno osądzić, czy wszyscy oni zdawali sobie sprawę z tego, co robią, że ich dzisiejsze zachowanie daje zgodę na morderstwa w przyszłości, co zresztą stało się trzy lata później, takoż przy aplauzie znaczącej części rodaków.
Kościół przyłączył się do tego „żalu” dając wyraz upolitycznienia nie mniejszego od tego, jakie obserwujemy dziś. Nie wiem czy tego rodzaju uroczyste nabożeństwa za morderców są zgodne z linią nauki Kościoła; mam wrażenie, że nie do końca, wszak zazwyczaj odmawiano kościelnych pochówków samobójcom choć ci przecież skrzywdzili jedynie siebie, a nie niewinnych ludzi, a całkiem niedawno odmówiono takowego zasłużonemu lekarzowi jedynie na tej podstawie, że nie podzielał zdania duchownych w sprawie aborcji.
Kościelna ostentacja nie skończyła się na tej jednej mszy. Podobne odbyły się w kolejnych dniach w całej Polsce i były odprawiane jeszcze przez wiele lat w rocznice śmierci Niewiadomskiego.
Trudno nazwać to inaczej, niż pochwałą morderstwa prezydenta państwa, a także morderstwa jako takiego co – wydawałoby się – stoi w sprzeczności z piątym przykazaniem, na które tak chętnie powołuje się KK przy różnych okazjach. O stosunku do świeżo odzyskanego państwa także, a przecież do dziś KK potrafi chwalić się wbrew wielu faktom, że zawsze opowiadał się po stronie narodu i odzyskania przezeń niepodległości.
Najgłośniej buczała ówczesna prasa, głównie endecka, choć nie tylko. Prasowe boje o Niewiadomskiego miały dość szczególny charakter dotykały bowiem tak wrażliwej sfery jak wolność słowa. To, czym ta wolność jest, było dla wielu, podobnie jak dziś, zagadką rozwiązywaną na bieżąco, w zależności od aktualnych potrzeb.
Eligiusz Niewiadomski w więzieniu napisał był elaborat pt. „Do wszystkich Polaków”, w którym wyjaśniał motywy swego czynu, ale nie tylko.
„Musiałem uderzyć gromem, aby zbudzić tych co mniemają, że Polska już się ciałem stała, że minął czas wysiłków i ofiar i że broń można już złożyć. Tak nie jest! To, na co patrzą oczy nasze, nie jest jeszcze Polską. Nie o takiej śniły wielkie serca poetów naszych, nie za taką cierpiały, walczyły i ginęły pokolenia. (…) To jest dopiero Polska Piłsudskiego, Judeo-Polska. Naród polski do władzy w niej jeszcze nie doszedł. Polskę prawdziwą trzeba dopiero zdobyć i zbudować…”.
Ponieważ chwilami ta retoryka zdumiewająco przypomina współczesną, dorzućmy jeszcze fragment „Listów z więzienia”.
„…Młodzież nie umie i nie powinna być bierną i nie mogą jej wystarczyć ideały pełnego koryta…”.
…który to cytat zadedykować można tym wszystkim, uważającym, że wystarczy „ciepła woda w kranie” i nie uważali za stosowne zająć się tym, co gra w duszy wychowanego przez nas samych młodego, a głosującego już pokolenia.
Władze państwowe widząc w tych pismach element nawoływania do przemocy zakazały ich publikacji. I tu zaczął się typowo polski kontredans.
W odzyskanej Polsce nie istniała cenzura prewencyjna, co rodacy uważali za istotną zdobycz cywilizacyjną. Szczególnie ci z Kongresówki, bo w zaborze pruskim takiej cenzury w zasadzie nie znano. Dlaczego „w zasadzie” o tym potem.
Na podstawie dekretu o tymczasowym prawie prasowym z 1919 roku (art. 27 cz. 2) komisariat rządu na m.st. Warszawę zdecydował o konfiskacie egzemplarzy gazet nadsyłanych do stolicy, a zawierających teksty Niewiadomskiego, które uznano za naruszające art. 263 cz.2 kodeksu karnego.
Sąd, do którego się odwołano podzielił stanowisko rządu.
Ale – sąd w Warszawie.
Już w Radomiu sąd nie uznał racji władzy państwowej i nakazał zwrot skonfiskowanych egzemplarzy i dopuścił je do rozpowszechniania.
Z kolei w Częstochowie skonfiskowano numer tamtejszego „Kuriera” za publikację artykułu Adama Paciorkiewicza „Nad świeżą mogiłą”, a traktującego o niedawnej egzekucji i prezentujący, wprawdzie swoimi słowami, wiele z tez wysuwanych przez straconego zabójcę.
„Kurier Poznański” odpowiadając na konfiskaty w Poznaniu i Toruniu zaatakował władze artykułem „Rząd bezprawia” i była to chyba najpełniejsza co do argumentacji polemika ze stanowiskiem rządu warszawskiego spośród wszystkiego co znalazło się w ówczesnych pismach.
„Z łaski gen Sikorskiego (był wówczas ministrem spraw wewnętrznych – przyp. mój) mamy więc cenzurę prewencyjną mimo, że konstytucja wyraźnie zastrzega wolność prasy, a prawa odziedziczone po państwach zaborczych wolność tę gwarantują”
To tak na początek. A dalej:
„… do bezprawnych rozporządzeń władzy nikt nie ma potrzeby się stosować, a co więcej – każdy ma obowiązek samowolne bo nie oparte o prawo zakazy ignorować, bo tylko tą drogą można zmusić władze, postępujące wbrew prawu, do szanowania go i wykonywania”.
„… trzeba powiedzieć wyraźnie, że państwo nasze znajduje się nad przepaścią, że grożą mu wstrząśnienia, które ciężko by się odbić musiały na jego przyszłości”.
Przypomnę, że chodziło o publikację manifestu mordercy, który zabicie prezydenta uważał nie tylko za moralnie dopuszczalne, ale wręcz za obowiązek „prawdziwego Polaka” przy pełnej akceptacji tych poglądów przez kler KK i rzeszy obywateli. Artykuł kodeksu karnego mówiący o nawoływaniu do zbrodni nikogo nie przekonywał.
Argumentowano przy tym, bardzo zresztą naciągając fakty, że obecne władze w Polsce są gorsze, niż zaborcze rządy pruskie, które nie stosowały cenzury prewencyjnej. Nieprawda, stosowały ją w szczególnych przypadkach, a trudno się nie zgodzić, że z takim mieliśmy do czynienia w sprawie Niewiadomskiego, a szczególnie z jego „uzasadnieniem”.
Ta troska o prawa obywatelskie miała jednak mały mankament. Z daleka pachniała hipokryzją, bowiem to ta sama prasa była tubą szczującą tłumy przeciw wybranemu zgodnie z prawem prezydentowi. Bez wątpienia była współsprawcą zbrodni i zachowywała się jak typowy złodziej krzyczący „łapaj złodzieja!”.
Atmosfera była jak widać, nawet bardziej gorąca niż dziś, a pole bitwy jakim stał się problem wolności słowa wcale nie takie łatwe do opanowania, skoro i sądy miewały różne podejście do problemu.
Pewnie i dziś mielibyśmy niełatwą dysputę na te tematy, nie posunęliśmy się bowiem w swym „instynkcie państwowym” zbyt daleko od tamtych czasów.
Pochwałę czynu Niewiadomskiego znajdziemy bez trudu i dziś na stronach internetowych, a także wypowiedziach polityków, którzy nie zdawali egzaminu z fizyki.
Lud tak chce – prawda, panie Morawiecki?