Co mają wspólnego komórki rakowe HeLa z demonstracją dziarskich chłopaków w Warszawie, wysoko dzierżących narodowy sztandar? Co ma piernik do wiatraka? Okazuje się, że ma.
Henrietta Lacks (1920-1951) od dawna nie żyje, prawie 60 lat temu zmarła w wielkich cierpieniach na raka. Jej komórki rakowe pobrane z szyjki macicy, zwane od pierwszych liter imienia i nazwiska komórkami HeLa, okazały się szczepem szczególnie wytrzymałym, a namnażając się poza ciałem „żywicielki” dały początek niepoliczonemu potomstwu. To z kolei umożliwiło okiełznanie, a przynajmniej ograniczenie wielu chorób, uważanych za nieuleczalne.
Przypadek
Z punktu widzenia medycyny i postępu naukowego pytanie, kim była Henrietta Lacks, pozostawało i pozostaje właściwie obojętne. Przypadek sprawił, że akurat komórki od niej pobrane okazały się tak użyteczne. Ale przecież nie była jedyną nieświadomą „dawczynią” w szpitalu w Baltimore. Pobierane dzień za dniem, tydzień za tygodniem, nieodmiennie ginęły i lądowały wśród odpadów. I nagle przyszedł ten dzień, kiedy zmieniło się wszystko. Natura zdecydowała, że to właśnie jej komórki przetrwały. Jeśli można więc mówić o jakiejś zasłudze, to mimo woli.
To pozytywna wersja zdarzeń. Ta mniej pozytywna rozdrapuje nieco wyolbrzymione rany, że rodzina nie wiedziała o pobraniu komórek, a i sama Henrietta najpewniej też nic nie wiedziała. Jak sugeruje film telewizyjny z Oprah Winfrey (w roli Deborah, córki Henriettty), zdaje się, że do dzisiaj rodzina niewiele z tego wszystkiego rozumie. Dlaczego, tego film nie próbuje rozwikłać, skupiając uwagę na samej bohaterce, jej życiu, na próbie pokazania życia kobiety, która bezwiednie stała się patronką tylu medycznych odkryć. Nie wszystko jest jasne dla laika, a w szczególności dla rodziny Henrietty. Można się domyślać, że to skutek ogromnych zaniedbań edukacyjnych i długotrwałej segregacji rasowej.
W cieniu rasizmu
Wyraźniej i odważniej niż w filmie tę kwestię stawia Anna Smolar w spektaklu „Henrietta Lacks”, prezentowanym niedawno w nowej wersji w warszawskim Nowym Teatrze. Wcześniej, rok temu, Smolar pokazywała zarys tego spektaklu w Centrum Nauki Kopernik. Jak by więc nie liczyć, Smolar była pierwsza, działała niezależnie od reżysera filmu HBO, „Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks” (USA 2017), George’a C. Wolfe’a. Oczywiście, porównywanie spektaklu i filmu bywa zawsze dyskusyjne – film realizowany jest bowiem wedle reguł naturalizmu, wszystkie detale muszą wyglądać prawdziwie jak w życiu. Teatr posługuje się metaforą, skrótem, nie musi udawać życia. Nie porównuję więc formy, ale przekaz. Film pokazuje, że coś jest nie najlepiej z bioetyką, że rodzina powinna wiedzieć, że to Henrietcie i jej potomkom należy się szacunek. Odsłania także zrozumiałą gorycz potomków, których życie się nie ułożyło (a nawet skończyło dramatycznie), że nie zaznali chwili dostatku. Przekonani, że ktoś na komórkach ich matki nieźle się obłowił, wiedli życie w niedostatku i poczuciu wykluczenia. Choć komórki ich matki przyniosły innym tyle dobra, oni sami tego nie odczuli.
To wszystko prawda, ale wielkiego problemu etycznego tu nie ma. Fakt, że potomkowie nieświadomej dawczyni komórek HeLa wiodą życie niezbyt ponętne, niewiele ma wspólnego z naukowym odkryciem i jego następstwami.
Smolar postępuje inaczej niż twórcy filmu. Choć także – tropem książki Rebeki Skloot, na której podstawie powstał ten film – zarysowuje powstałe konflikty. Spory wynikły z chwilą, kiedy rodzina Henrietty dowiedziała się o sławnych komórkach Henrietty. Smolar na tym się nie koncentruje, ale korzysta ze sposobności, aby ten konflikt wyostrzyć. Przypomina reguły segregacji rasowej, które obowiązywały za życia bohaterki. Upomina się o pamięć dla ofiary tej hańby Ameryki.
Prawdę mówiąc, jakoś nie mogę się przejąć opowieścią o tym, że doktor George Otto Gey pobrał w szpitalu w Baltimore dwie próbki tkanki Henrietty Lacks (nowotworową i zdrową) i nie zapytał jej o zgodę. Znacznie bardziej dotyka mnie fakt, że działo się to w szpitalu dla czarnoskórych, gdzie obowiązywały inne standardy postępowania. I ten właśnie problem wydobyła Anna Smolar.
Henrietta, nasz rodaczka?
Na tym reżyserka nie poprzestaje, wpisując w konflikt bioetyczny i rasowy dodatkowo dzisiejsze kompleksy znad Wisły. Uczestniczymy więc w doniosłym zebraniu, podczas którego ważą się losy uczczenia Henrietty L. w Polsce, uznanej niespodziewanie za naszą rodaczkę i dzielną katoliczkę. Uznaniu temu towarzyszą jednak pewne wątpliwości rasowo-wyznaniowe, a nawet, o zgrozo, podejrzenie, że nasza zacna bohaterka była kobietą czarnoskórą. Smolar dworuje sobie z tego nacjonalistycznego pobrzękiwania szabelką, choć wcale nie jest do śmiechu, jeśli zważyć, co dzieje się za oknem. Zapewne to powód, dla którego zdecydowała się dopisać do tego nieco przebrzmiałego sporu o komórki Henrietty Lacks akcenty najnowszego chowu. W ten sposób daje do zrozumienia, że przywołany na świadka spór etyczno-naukowy dość łatwo może się przenieść na inne terytoria i tak jak komórki HeLa równie intensywnie się namnażać. Nader trafnie ten epizod z przedstawienia opisuje Aleksandra Majewska w recenzji, zamieszczonej na portalu teatrdlawas: „Świadkowie zeznają, że tuż przed śmiercią wyspowiadała się po polsku u polskiego księdza. Henrietta zasłużyła na pomnik: niech to będzie pomnik z drewna osikowego i w formie krzyża. Polka i katoliczka zasłużyła na taki pomnik. Oto siedemdziesiąt lat po śmierci (niemalże męczeńskiej, jak sugerują członkowie komisji) Henrietta, a właściwie Henryka, doczeka się sprawiedliwości. Zostanie jej postawiony pomnik na polskiej, ojczystej ziemi. Ważne tylko – co podkreśla komisja – żeby nie był z ciemnego drewna hebanu. Bo wolność artystyczna oczywiście musi zostać zachowana, ale „delikatnych” wskazówek artyście należy udzielić”. Teraz jesteśmy już w domu. Wyjaśnia się, co mają wspólnego komórki HeLa z ONR-em. Tak więc nigdy dość nauki. Strzeżmy się wyniosłego przekonania, że to inni mają problemy, ale nie my – tacy dojrzali i kulturalni.
Poważna zabawa
Przedstawienie Anny Smolar jest skromne, ale sugestywne. Bierze w nim udział zaledwie czwórka aktorów (Marta Malikowska. Jan Sobolewski, Sonia Roszczuk i Maciej Pesta), powołująca do istnienia na scenie wiele osób. I tych prawdziwych, a więc zaczerpniętych z rzeczywistości, i tych zmyślonych. Wśród tych ostatnich mamy do czynienia m.in. z Panem Rakiem, Owieczką Dolly (Sonia Roszczuk), Komórką HeLa (która udziela błyskotliwego wywiadu Janowi Sobolewskiemu) i wspomnianymi już uczestnikami politycznej debaty o upamiętnieniu naszej domniemanej rodaczki Henrietty Lacks.
Aktorzy świetnie radzą sobie z tym zadaniami, bez trudu zmieniając role jak rękawiczki, a co więcej z talentem… stepują. Wynalazkiem Anny Smolar jest bowiem wprowadzenie jako swoistego intermedium do wywodu o badaniach naukowych i sporach etycznych fragmentów tanecznych, wykonywanych z wdziękiem i z lekkością. Lekkość i poczucie humoru (czasem czarnego) chroni ten spektakl przed nudą czy pouczaniem. Dzięki temu powstaje rodzaj zabawy naukowo-literackiej na całkiem poważne tematy. Od widzów zależy, co z tej zabawy wyniknie.
HENRIETTA LACKS, reżyseria Anna Smolar, współpraca dramaturgiczna Piotr Gruszczyński, kostiumy: Anna Met, muzyka i opracowanie muzyczne Natalia Fiedorczuk-Cieślak, światła Rafał Paradowski, Nowy Teatr Warszawa, 23 kwietnia 2017
NIEŚMIERTELNE ŻYCIE HENRIETTY LACKS, USA 2017, reż. George C. Wolfe, scenariusz Peter Landesman, George C. Wolfe, emisja HBO, 30 kwietnia 2017