Polska po wejściu do Unii Europejskiej szczyci się największym tempem budowy autostrad i dróg szybkiego ruchu. I najwyższymi opłatami za korzystanie z nich, a do niedawna – najbardziej skomplikowanym i nieefektywnym systemem poboru tychże. I nagle cud. Jak w (innej) piosence: money for nothing, chicken for free. No, może nie chicken, bo to nie Dire Straits, ale prawie easy rider. Jarosław „easy” rider.
Prawdziwie wolna (od opłat) Autostrada Wolności kończyłaby się na autostradzie im. Holdingu Kulczyka, co jest chyba niezamierzonym chichotem histerii. Pardon, oczywiście historii, może nawet nie chichotem, ale rżeniem. Ja cały drżę (i rżę) – chciałoby się zaśpiewać z zespołem Weekend (polecam tekst na sucho, piosenka tylko dla ludzi o silnej obojętności na muzykę). Zresztą wszelakich utworów o drogach (i autostradach ) powstało wiele. Oczywiście, ważne są tylko te w polskim języku, od „Absolutnie” niepewnego politycznie Wojciecha Młynarskiego przez równie politycznie niepoprawne „Polskie drogi”.
Prezesa Jarosława zainspirował pewnie inny protest song: „Moja droga, ja cię kocham” (choć jesteś bardzo droga). I postanowił uszczęśliwić wszystkich narzekających, po całości potaniając drogi, zwłaszcza autostrady. Pytanie, czy zwolnieni z opłat będą wszyscy zmotoryzowani czy tylko Polacy (prawdziwi). Jeśli tylko Polacy, to dla obcokrajowców należałoby wprowadzić winiety, co byłoby kolejnym chichotem historii i rechotem Marka Pola. A pieniądze wydane na supernowoczesne systemy płatności bezgotówkowych poszłyby się wykoleić.
To zresztą taka polska tradycja. Każdy polski rząd najbardziej troszczy się o zmotoryzowanych – samochodowych i motorówkowych. W czasie korków wakacyjnych rząd premier Kopacz (2015) podnosił(a) szlabany tak samo jak ten całkiem niewinny, najbardziej polski z polskich (Morawiecki 2019). Takie było weekendowe free (high)way, jak by powiedział prezydent Duda po angielsku. Z kolei dla motorówkowych zmotoryzowanych mamy wolny i niezbyt szeroki przekop.
Nic dziwnego, że nikt z polskiego rządu nie odniósł się do niemieckiej idei sieciowego biletu kolejowego. Przecież u nas kolej ani nie jest ważna, ani poważna. Poważana, oczywiście. To znaczy nie poważana. Pomysł, by obywatele tanio mogli się przemieszczać nie tylko na wakacje, ale i bez wakacji, to u nas herezja, w dodatku obrażająca uczucia. Standardem jest takie ustalanie cen biletów, że względnie opłaca się podróżować pociągiem tylko indywidualnie. Nawet hasło można ukuć – choć przyznam, trochę antyrodzinne – „Kolej na (dla) singli”. Takie Pendosinglo.
Dla rodzin tylko samochody. Oczywiście SUV-y. Bo są posuwiste. To by tłumaczyło, dlaczego w Polsce rodzi się tak mało dzieci. Po prostu rodzice (przyszli) czekają na polskie (przyszłe) posuwiste samochody elektryczne. Czekaj tatka (i matka) latka, jak ta kania dżdżu.
Gwoli jednak sprawiedliwości (i prawa oczywiście) należy przyznać, że mimo wszystko w czasach Prawa (i Sprawiedliwości) odrobinę drgnęło przy projektowaniu i budowaniu nowych linii. Z drugiej strony tradycją się stało, że przy modernizowaniu starych linii kolejowych likwiduje się małe stacje i przystanki, przez co pociągi ekspresowe i dalekobieżne nie mają gdzie wyprzedzać lokalnych. Efekty są takie, że pomimo wyższych standardów technicznych i szybszych pociągów czas przejazdu nie maleje, a nawet może się wydłużyć.
A tak bardziej poważnie, pomysł darmowego udostępnienia autostrad obywatelom może być ciekawym precedensem. Państwo bowiem wybudowało infrastrukturę, a następnie zdecyduje się być może nieodpłatnie udostępniać ją obywatelom. To ciekawa, choć nie nowa koncepcja, w pewnym sensie realizowana w edukacji publicznej i ochronie zdrowia. Można by ją rozszerzyć na kulturę i komunikację publiczną. To byłoby nawet lepsze niż darmowe autostrady. Proszę, dzięki darmowej komunikacji szybko i bezpiecznie dojedziesz do darmowego teatru lub muzeum.
O take Polske bym walczył … A ty, Lechu?