Tego rodzaju zbitki można czasem spotkać w dzisiejszych mediach, szczególnie tych gorszego sortu, choć mało kiedy są one merytorycznie uzasadniane. Wystarczy proste porównanie, wskazanie zamiłowania do mordodzierżstwa, występowanie specyficznych fobii jak i kilka cech charakterologicznych, by uznać porównanie za uprawnione.
Głębsza analiza wykazuje jednak istnienie między obu panami różnic, które wspomnianą zbitkę czynią mniej uprawnioną, ale przede wszystkim wskazuje rzecz niebagatelną, o której nie mówi się niemal wcale. Jeden i drugi nie urodził się na bezludnej wyspie, ale w określonym kraju, konkretnym środowisku i tłem ich działalności były ludzkie przekonania, sposób rozumowania, widzenia świata tych, pośród których przyszło im żyć i prowadzić działalność.
Tłem czy źródłem?
Jeśli chodzi o Hitlera, zwykle wskazuje się psychiczny dołek niemieckiego społeczeństwa po I wojnie światowej. Wojnie, którą Niemcy przegrały choć nie zostały pobite w polu. Nie wszyscy umieli zrozumieć ten fenomen, nie wszyscy chcieli się z nim pogodzić. Stąd wszelkie dążenia rewanżystowskie miały z góry zapisane wielkie szanse powodzenia przy społecznej aprobacie.
Hitler niejako „podpiął się” pod te nastroje, choć (o czym mniej się mówi) miał w swoim życiorysie króciutki okres zainteresowania komunizmem). Adolf rozpoczął działalność w momencie gdy Niemcy byli sfrustrowani a Republika Weimarska nie radziła sobie z wieloma występującymi wówczas problemami. Szczyt jego powodzenia nastąpił kiedy wyrosło w Niemczech młode pokolenie nie pamiętające wojny, na której temat, a szczególnie na temat niekorzystnego dla Niemców wyniku można mu było opowiedzieć każdą bzdurę. Zdrada, spiski itd. itp. Arsenał polityczny dość prosty, ale w pewnych momentach historycznych chwytliwy.
Kaczyński ruszył do natarcia kiedy wielu ludziom wydawało się, że Polska jest krajem wielkiego sukcesu, gdy czuliśmy się nieomal twórcami nowego porządku świata (nie mylić z NWO), kiedy kraj i krajobraz za oknem zmieniał się w tempie jakiego nie znał nikt z naszych przodków, kiedy wielu z nas uznało to za normalne.
Kaczyńskiemu musiało wystarczyć występowanie rozwarstwienia społecznego, niemożność przystosowania się wielu ludzi do nowych warunków, np. do brania na siebie odpowiedzialności za swoje losy. Arsenał wzbogacił mu się o Smoleńsk, który to podarunek losu wykorzystał z zimną krwią, cynicznie i bezwzględnie, a przede wszystkim skutecznie. Jednak i jeden i drugi musieli mieć tło, bez którego obaj mogliby być jedynie pacjentami specjalistycznych klinik i nie doczekaliby się swoich chwil wielkości.
Co było tym tłem, a może źródłem?
Dla niektórych może być to zaskakujące, ale Hitler ani niczego nie wymyślił, ani niczego nie stworzył. Nastroje, którym pozwolił zwyciężyć istniały w Niemczech od wielu, wielu lat i na długo przed pojawieniem się gefreitra z Braunau wśród niemieckiej elity występowały nastroje wręcz im przeciwne, ostrzegające przed konsekwencjami, wskazujące błędy w polityce niemieckiej gdzieś od połowy lat 70 XIX w. Jest tego cała, pokaźnych rozmiarów biblioteczka.
W okresie bismarckowskim kiedy zaczynała się polityka Kulturkampfu, kiedy snuto teorie o „prawdziwych Niemcach”, kiedy Polacy broniąc się przed germanizacyjnym naciskiem mieli Ślimaków, Drzymałów i Pobłockich, wielu Niemców uważało politykę swego państwa za błędną i wręcz dla niego samego szkodliwą.
Mało się u nas mówiło, że w czasie słynnych wywłaszczeń Polaków aż do ustawy z 1908 roku niemieccy posiadacze ziemscy wysyłali do swego rządu uwagi krytyczne na temat tej polityki wywodząc, że skutkować może ona jedynie podziałem obywateli niemieckich na (mówiąc językiem dzisiejszym) lepszy i gorszy sort, co w dłuższej perspektywie jest dla państwa zwyczajne niebezpieczne.
Nazwiska Fussa z Wituchowa czy Schönberga z Murowanej Gośliny nic Polakom nie mówią, a szkoda, bo to byli Niemcy „z terenu” protestujący przeciw prześladowaniom Polaków, którzy widzieli bezsens poczynań swojej władzy. Wieloletnie dyskusje toczyły się na łamach prasy, w wydawnictwach książkowych, na wiecach i spotkaniach elit. Profesor Anton Delbrück, słynny niemiecki psychiatra kilkakrotnie nazywał publicznie politykę Bismarcka barbarzyńską i uznawał za chore antypolskie szczucia oraz dążenia do zniemczenia wszystkiego co się da. Nawiasem mówiąc to on jest autorem pojęcia pseudologii, która gdzie jak gdzie, ale w polityce wszechczasów występuje i chyba występować będzie zawsze. Niejednemu współczesnemu politykowi można by bez wahania przypisać występowanie tzw. „zespołu Delbrücka” od prostej mitomanii poczynając aż po nieumiejętność odróżniania własnych kłamstw od prawdy.
Profesor Walter Schücking, pierwszy niemiecki sędzia Międzynarodowego Tybunału w Hadze, już w roku 1907 wydał w Marburgu książkę pt. „Nationalitätenproblem” („Problemy narodowościowe”), w której poddał miażdżącej krytyce cały niemiecki system antypolski. Chęć podporządkowania wszystkiego, każdego przejawu życia kontroli państwowej i to w duchu polityki „jednego, prawdziwego narodu” nazywał przejawem małostkowego ducha policyjnego, jaki opanował Prusy. Cytował przy okazji Kanta wskazując, że „… biada temu, kto uznaje inną politykę, niż tę, która świętymi czyni wskazania prawne”. Oprócz spraw dotyczących Polaków, dla których wbrew rządowi postulował utworzenie polskiego uniwersytetu, odejście od germanizacji dzieci itd., wysnuwał wiele wniosków natury ogólniejszej. Schücking protestował przeciwko twierdzeniu, że państwo i narodowość ma być tym samym. „Nieprawda – pisał – państwo to osoba nieżyjąca, prawna, nie może też państwo mieć ani religii ani narodowości […] świat nie istnieje po to, by być niemiecki”.
Profesor prawa potępiając barbarzyństwo na tle narodowościowym nie zawahał się przed zdefiniowaniem lansowanego przez władze pojęcia „prawdziwy Niemiec”. „Być prawdziwym Niemcem, to być sprawiedliwym – tylko tyle i aż tyle”. Wszelkie inne „właściwości” tzw. prawdziwego Niemca uważał za fałszywe i sztuczne, przyczyniające się do tworzenia zamętu w umysłach i krzywdzącego wobec innych postępowania. To zaś jest, prędzej czy później, powodem narastania postaw wrogich państwu. „Siłą i przemocą nie można przeciw duchowi i zasadom sprawiedliwości walczyć” – twierdził.
Charakterystyczne, że w dyskusji, jaka na temat tej książki rozpoczęła się w prasie, Polacy używali argumentów równie przepojonych wdzięcznością do profesora, co mało merytorycznych. Np. „Wiara w Sprawiedliwość Boską doda nam sił do pracy i przetrwania wszelkich burz i ciosów”. Mam wrażenie, że światły pan z Marburga nie do końca o tym pisał. A jednak mimo istnienia takich osób jak Delbrück czy Schücking, jak wspomniani ziemianie niemieccy krytykujący rząd, wygrały nastroje, które w stosownej chwili Hitler wyciągnął na wierzch i uczynił z nich podstawę swojego systemu. Ważne jest to, że one istniały na długo przed jego urodzeniem.
Czy w Polsce doszukalibyśmy się jakichś analogii z tą historią?
Rzesza nie będących beneficjentami zmian i wiara w zamach smoleński to tylko aktualnie wykorzystywane narzędzia w praktyce politycznej Kaczyńskiego. Nie przypisana do niego, równie dobrze mógłby to wykorzystać kto inny.
Czy gdzieś istnieje jakieś tło, które powoduje akceptację tego rodzaju polityki, z jaka mamy obecnie do czynienia? Oczywiście, można doszukiwać się w mentalności Polaków pozostałości zaborów, wychowania politycznego prowadzonego przez II Rzeczpospolitą, na jakie składało się podkreślanie polskości jako czegoś z definicji lepszego, uzasadnionej na tamtym etapie niechęci do dawnych zaborców, można znaleźć ślady antyniemieckości gomułkowskiej będącej jedną z podstaw jego polityki mającej na celu uzyskanie jak największej akceptacji ze strony społeczeństwa, zawsze uniwersalnego antysemityzmu itd.
Można dołączyć do tego specyfikę polskiej historii (niekoniecznie najprawdziwiej przedstawianej), która spowodowała, że Polak prędzej uwierzy gdy mu powiedzieć, że Kowalski zamordował żonę, niż w to, że wynalazł lek na raka itd. To co wspólne polskiemu i niemieckiemu (przedwojennemu) społeczeństwu to poczucie mitycznej krzywdy jaką nam wyrządzono i wyrządzić się zamierza (Polak dokonał genialnego wynalazku – i tak nam ukradną) oraz brak możliwości dotarcia elit do tzw. szarego człowieka ze swoim obrazem rzeczywistości. Brak możliwości bierze się tak z braku zainteresowania obu stron takim procesem, jak i nieznajomości odpowiednich narzędzi, by go przeprowadzić. Nikt i nigdy nie starał się nawet ich wypracować. Propaganda to dziś cała potężna dziedzina wiedzy, edukacja wciąż zależy od widzimisię kolejnych ekip czego efektem jest coraz większy rozziew między stanem wiedzy młodego pokolenia a stanem wiedzy istniejącym obiektywnie. Nietrudno więc przewidzieć, która zwycięży.
Porównując Kaczyńskiego i Hitlera nie wolno zapominać o tym, że oni obaj jedynie wykorzystali to co już istniało. W pewnym sensie „przyszli na gotowe”. Wprawdzie Hitler był mimo wszystko odważniejszy (to akurat niekoniecznie jest komplement), Kaczyński zaś jak typowy despota jest tchórzem i woli zasłaniać się innymi, ale „odwaga” Hitlera mogła brać się także z jego zdecydowanie niższego poziomu intelektualnego, czego efektem była ułomna wyobraźnia, nie zawsze będąca w stanie przekazać mu możliwe następstwa jego działań.
Tak czy owak, dyskutując o obu tych panach, albo nawet tylko o jednym z nich, warto chyba poświęcić nieco czasu na rozważania o tym niewidocznym na pierwszy rzut oka tle, które pozwoliło tak jednemu, jak i drugiemu wyjść na scenę dziejów i odegrać istotną, choć nieciekawą rolę w sztuce życia. Sztuce, której jesteśmy nie tylko widzami.