Jarosław Kaczyński znowu się spóźnił. Jak wszyscy pamiętają, przespał stan wojenny. Siepacze Jaruzelskiego chcieli go internować, ale ponieważ spał, to nie zechcieli Go budzić i odpuścili. Obudził się w 1989 roku, ale marudził po obudzeniu, to Wałęsa go oddalił.
Ale tym razem Jarosław Kaczyński już nie zasnął. Przerażony, że nie będzie wpisany na listy walczących z komuną, wziął się ostro za walkę z nią. Walczy tak od 1992 roku, nieustannie ustalając, kto też jest tą komuną i uzupełniając jej szeregi. Musi to robić, bo już mądrala Pawlak (ze „Samych swoich”, a nie z PSL), powiadał, że bez wroga nie ma jak żyć.
Na początku był problem.
Straszenie historią nie pomagało, a Kwaśniewski i SLD się go nie bali. Dopiero, gdy głównym wrogiem został Tusk, walka z komuną nabrała barw i tempa. Pierwsza lekcja z historii rewolucji: prawdziwym wrogiem dla bolszewików byli eserowcy, a więc wczorajsi sojusznicy, a nie białogwardziści.
Przy tym, warto podkreślić, że definicja „komuny” ma charakter zbiorowy i nie dotyczy jednostek. Indywidualni komuniści mogą być w PiS-ie i zajmują w nim miejsca należne ich talentom i zdolnościom. Jarosław Kaczyński ich docenia. Niektórzy czytelnicy Trybuny być może pamiętają, jak Kaczyński do PiS-u chciał zapisać Edwarda Gierka („patriota”), czy Józefa Oleksego („porządny człowiek, średnio starszego pokolenia”). „Kto jest komunistą, decyduję ja” – już gdzieś to słyszeliśmy. Wszelkie skojarzenia uważam za nieuprawnione.
Za uprawnioną uważam natomiast tezę, że to właśnie Jarosław Kaczyński jest spadkobiercą ustrojowych koncepcji zawartych w dziele Lenina „Państwo i rewolucja”. Zamysłem Włodzimierza Iljicza było przejęcie władzy w wyniku rewolucji i przystąpienie do budowy nowego ustroju. Nikt już nie pamięta, czym on miał być, to przypomnijmy, że w sferze wartości miał to być ustrój sprawiedliwości społecznej, a w sferze instytucji i procedur samorządem obywatelskim i pracowniczym. Ale – powiadał Lenin – zanim to osiągniemy, trzeba wprowadzić dyktaturę proletariatu, która „silą i godnością klasy robotniczej”, wyeliminuje z życia publicznego drapieżnych i egoistycznych posiadaczy, pokaże, co to jest wspólnota posiadania i gospodarowania. Dyktatura proletariatu miała być rzeczą przejściową, sprawowaną wedle formuły: jedna idea – jedna partia – jeden wódz.
No i tak mamy.
Co prawda za cholerę nie mogę się dopatrzyć w działaniach Prawa i Sprawiedliwości żadnej idei, żadnej myśli kreującej przyszłość, ale cała reszta już jest. Jest partia, której przywódca – zgodnie z zarejestrowanym przez sąd statutem – jest najwyższą instancją. Jest dążenie do jednolitego systemu władzy państwowej – jeszcze opierają się sądy i samorządy, ale to tylko kwestia czasu. W tych pierwszych nowa fala sędziów z „awansu społecznego” lada chwila zdominuje liczbowo tę kastę. Tym drugim tak ograniczymy finansowanie, aby to rząd i partia stali się gestorem wszelakiego dobra, zwłaszcza rozdawniczego.
Ma PiS już własnych oligarchów, potrzebne są jeszcze własne elity państwowe, którym powierzymy władzę, ale tylko w zakresie określonym przez partię i tylko dzięki łasce (i niełasce) partii. Resztę dobierze się z inteligencji, która podobnie jak w 1947 roku uzna, że ważniejsze jest „budowanie uniwersytetów”, niż walka o demokrację, swoboda głoszenia poglądów i szacunek dla ich różnorodności.
Czytam wywiad z Prezesem Polskiej Akademii Nauk, który opowiada o polskiej nauce, a pytany o rzeczywistość mówi, że PAN nie zajmuje się polityką. Toć już Akademia Kopernikańska nie jest potrzebna, bo i po co, jak można mieć „apolitycznych” uczonych. Na razie formalnie niezależnych, ale – wiecie towarzysze – pracujemy.
Nieprzypadkowo wspominam o 1947 roku. Wtedy odbyło się słynne referendum, które zawierało oczywiste pytania, na które odpowiedź „3 razy tak” była dla sporej części Polaków formalnością. To referendum, a nie jakiekolwiek wybory, dało legitymację instalującej się wtedy władzy. Jarosław Kaczyński lubi i zna historię. Ponieważ nie ma własnej, odwołuje się do doświadczeń i stereotypów z przeszłości.
Pomysł na referendum w sprawie imigrantów jest kopią tamtego czasu i tamtych rozwiązań. To ono, a nie wyniki wyborów, ma dać Mu legitymację do dalszego rządzenia. Bez względu na wynik wyborów lud ma poprzeć rząd. A potem Tuska się umocni w roli obcego agenta, Lewicę się zmarginalizuje, a resztę obsadzi w roli stronnictw sojuszniczych i władza będzie na lata.
Historia dopuszcza dwie drogi utrzymania tej władzy.
Jedna, to rosnący dobrobyt obywateli, szacunek dla ich godności, budowa na tym tle czegoś, co za Gierka nazywało się „jednością ideowo-moralną narodu”. Do roku 1976 nikomu do głowy nie przychodziła walka z socjalizmem, dopiero gwałtowne obsunięcie się poziomu życia obywateli objawiające się w podwyżkach cen, obudziło ostry społeczny sprzeciw, obaliło złudzenie tej jedności.
Kaczyński ma świadomość, że nieuchronną konsekwencją dość nierozważnej polityki finansowej (delikatnie rzecz ujmując) będzie utrata społecznego zaufania do jego rządów. Z góry więc wybiera drugą drogę. To też znana nam z historii teza, że w miarę postępów w budowie socjalizmu nasila się walka klasowa. Jak walka – to trzeba zdefiniować wroga, określić rubieże, których nigdy nie oddamy, przygotować wojsko. Zbudować przekonanie, że nie ma alternatywy.
Ta strategia jest już realizowana. Wróg już jest. To Tusk i elity polityczne, które za nim stoją. Nie jest wrogiem elektorat lewicy, ani ludowców – to w jakiejś perspektywie jest elektorat do pozyskania, bo odtworzymy omnipotentne państwo, zbudujemy troskliwy rząd, któremu nieobce będą problemy Koła Gospodyń Wiejskich w Pcimiu, a w każdym powiecie – co już Kaczyński zapowiedział – będzie komitet partyjny, do którego obywatel będzie mógł przyjść ze skargą na niedobrego wójta. Tych ostatnich – elity lokalne – weźmiemy przekupstwem, głodem lub Ziobrą – wszystko jedno, byle skutecznie. Inaczej z Tuskiem i elitami, którym on przewodzi. Tu przydałoby się uprawdopodobnienie zdrady i w tę stronę właśnie idziemy. Co prawda musieliśmy trochę przyhamować, bo zagranica i te elity są dość liczne i głośne, ale nie tym sposobem, to poszukamy innego.
Mamy też rubieże, których nie oddamy.
To kościół katolicki, a raczej jego hierarchia i struktura, która ma niemały jeszcze wpływ na zachowania sporej części obywateli. Te struktury żyją złudzeniami, że to PiS zabiega o ich względy, ale widać, że jest odwrotnie. Nieprawdą jest także, że sojusz tronu z ołtarzem kończy się źle dla tego drugiego. Patrz cerkiew moskiewska: wiary w niej może już nie ma, ale są rytuały, organizatorzy i przewodnicy tych rytuałów. Jest obyczaj dobrze już przez lud rozpoznany, zastępujący życie towarzyskie i potrzebę wspólnoty, dla którego to modelu na razie nie ma alternatywy. Próbowano ją zbudować poprzez idee samorządu i rozbudowę III sektora, ale na to zgody nie ma i być nie może. Co nie hierarchiczne, nie istnieje.
Jest armia – zdyscyplinowana, mówiąca jednym głosem, zapatrzona w wodza i ślepo wykonująca jego wypowiedziane i niewypowiedziane dyspozycje. Tam, gdzie wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli – powiada klasyk. Na tym polega problem z PiS. Zainfekował on życie polityczne bezmyślnością, obrodził licznymi kaczyńskimi (uwaga korekta, nie poprawiać), którzy chcieliby mieć taką armię, tylko nie zauważają, że jemu zabrało to lata. Jarosław Kaczyński zdeformował model przywództwa politycznego, unieważnił ćwierćwiecze uczenia Polaków demokracji, zepsuł język debaty publicznej. Jemu się udało, bo wykorzystał gniew i rozczarowanie, które zrodziła polityka jego poprzedników. Odwołał się przy tym do pamiętanych społeczne rytuałów PRL-u, tylko opatrzył je przeciwnym znakiem politycznym. Nie zbudował żadnej alternatywy dla rządów lewicy i liberałów, reanimował starą.
Właśnie, alternatywa. Ona idzie tak jak kiedyś, z Zachodu. Dlatego ten Zachód jest taki groźny. To stamtąd przychodzą nowe idee i nowe kanony postępowania, w tym moralne. Dlatego trzeba stamtąd wiać. Najpierw obalić tezę, że UE coś nam daje. Proszę, oto nie mamy pieniędzy z KPO i nic się nie dzieje. Polska rośnie w siłę, a Naród żyje dostatniej. Za dziesięć lat dogonimy Niemcy, a potem Amerykę. „Dziesiąta potęga gospodarcza świata” – ja to jeszcze pamiętam. Większość nie i już nie pamięta, czym to się skończyło.
Oczywiście jest jeszcze NATO i zagrożenie ze strony Rosji. Ale wszak budujemy – za pieniądze koreańskie – największą armię w Europie. Za chwilę, to NATO i jego wojska będą prosić nas o wsparcie. W NATO zostaniemy, bo w odróżnieniu od 1939 roku, nie zostawimy sojuszników samych, w biedzie i na lodzie.
I taką właśnie Polskę Kaczyński buduje.
Jak patrzę na toczącą się kampanię wyborczą, to myślę, że robi to bardzo sprytnie. Tu rzuci jakiś ochłap, tam męskie słowo, to jakiś jego podwładny się wygłupi. Opozycja rzuca się na te incydenty, buduje jakąś narrację w odniesieniu do kompletnie nieważnych wydarzeń, dość prostych do skomentowania. Nie ma przy tym sporów zasadniczych, o to jakie miejsce ma zająć nasz kraj w przyszłości, co zostawimy wnukom i ich dzieciom. O to, jakiej Polski chcemy. Wiemy, że to ma nie być Polska Kaczyńskiego. Ale jaka?