Trzeciego lutego kilkoro znanych, krajowych naukowców w dziedzinie historii opublikowało na łamach „Gazety Wyborczej” swój list-odezwę, na temat dalszych losów IPN. Nie powinien dziwić ani czas ani miejsce, bo w najbliższej przyszłości, jeśli nie zaraz, rząd i parlament będą decydować o być albo nie być dla Instytutu. Ale dziwić już może rewolucyjny ton i radykalizm postulatów. Czyżby pomysł na nową politykę historyczną, to nie czasem PiS a rebours?
Po co jest IPN? No właśnie, po co. Z IPN-em jest trochę jak z misiem z…„Misia”. W zasadzie nikt nie wie po co, dlatego też mało kto odważy się zapytać. Są jednak tacy, którzy wiedzą od dawna, że IPN jest kompletnie niepotrzebny. Ci zwykle sytuują się na lewej stronie. Środek, jak to środek, jest trochę za i trochę przeciw a to przecież środek jest najbardziej pojemny. Na prawo w kwestii jestestwa IPN-unie ma mowy o ani jednym kroku w tył. Niesubordynacja grozi tamże infamią do trzech pokoleń wprzód.
Grupa historyków, na czele z prof. Andrzejem Friszke i prof. Barbarą Engelking, zabrała głos w sprawie Instytutu Pamięci Narodowej. Trudno pośród sygnatariuszu listu znaleźć nazwisko, które moglibyśmy posądzić o sympatie pisowsko-korwinowskie. Dla większości z nich IPN przez wiele lat był zakładem pracy, wydawcą i chlebodawcą. Tak samo zresztą jak dla innych historyków, którzy, z podobnych co autorzy listu powodów, zostali zeń usunięci, wypchnięci poza nawias lub zwyczajnie zaszczuci. Są na to liczne przykłady i dowody. Niektóre nawet potwierdzone przed sądem, jak np. sprawa Pawła Spodenkiewicza, działacza KOR, internowanego w stanie wojennym, uznanego w świecie nauki badacza zajmującego się łódzkim gettem. Oficjalną przyczyną zwolnienia Pawła Spodenkiewicza i Mileny Przybysz z łódzkiego IPN była restrukturyzacja zatrudnienia. Prawda jest jednak taka, że cała Łódź od dawna wiedziała, że obydwoje wylecieli za nieprawomyślność, a z pracy wyrzucił ich Dariusz Rogut, polityk PiS, radny powiatowy, niedoszły burmistrz Zelowa, bliski znajomy i zausznik Antoniego Macierewicza, od kwietnia 2017 r. dyrektor łódzkiego oddziału IPN. Spodenkiewicz oddał sprawę do sądu pracy. Kiedy było jasne, że wyrok może być tylko jeden, władze łódzkiego Instytutu poszły na ugodę, oficjalnie przyznając w niej, co zaprotokółowano, że powodem zwolnienia było niewpisywanie się Spodenkiewicza w zmienioną linię Instytutu. Umknęło mi niestety, od kiedy IPN posiada własną linię i co to w ogóle jest, a już tym bardziej nie zauważyłem, kiedy miała zostać zmieniona. Ale skoro przeoczyłem, to wiadomo, nie zapytam. I nikt nie pytał. Do czasu.
List polskich historyków z jednej strony mnie bawi ucząc, a z drugiej smuci bawiąc.
Bawi, bo postulaty, które w nim podnoszą, nie są ani nowe, ani nazbyt odkrywcze, ani nie były przedmiotem śledztw z utajnionym doń dostępem. Kto ma oczy do patrzenia, a nie do przymykania ich kiedy jest mu tak wygodniej, widział od dawna, że wraz z przejęciem Instytutu przez PiS, umarła nadzieja na to, że będzie można w Polsce mówić o historii z innego, niż prawicowy, punktu widzenia, jak to uczynił zasadą Lech Kaczyński z Powstaniem Warszawskim, fundując mu za swojej prezydentury Muzeum.
Polska i Polacy to wspaniały naród. Sekowany przez Niemców, Rosjan, w zasadzie od Mieszka, odzyskawszy swoją państwowość w 1918 r. po 123 latach niewoli, utracił ją na powrót w 1939 i odzyskał dopiero w 1989 r. Z tą ostatnią datą też nie jest do końca tak prosto, bo wszyscy wiedzą, czym była Magdalenka i kto z kim pił tam wódkę. Na dobrą sprawę można by przyjąć, że niepodległość przyniósł Polsce dopiero rząd Jana Olszewskiego, z końcówki 1991 r. zdradziecko obalony w czerwcu 1992, przez sojusz postkomuny i liberałów, co to nosili w tym czasie reklamówki z niemieckimi markami do swojego biura w Marriotcie. Na to ponoć też są dowody. Kto czytał książki panów Sumlińskiego i Budzyńskiego, temu dwa razy nie trzeba powtarzać. Szekel jest szekel!
Tak czy owak, mimo kładących się cieniem na kwerendzie wątpliwości co do daty odrodzenia Rzeczpospolitej, prawica zadekretowała przy okazji, że krótki okres niecałego półwiecza, od 1945 do 1989 r. należy uznać jako czas, gdy naród nasz był radzieckim kondominium, a państwowość nasza, formalnie uznawana na międzynarodowej arenie, była jedynie pozorna. Wszystko to, co przetoczyło się w tym czasie między Bugiem a Odrą, było jednoznacznie złe, bo od poczęcia skażone szatańskim nasieniem komuny. Nawet jeśli ludziom wydawało się, że jako tako im się w PRL-u wiedzie, nie mogło to nawet ocierać się o prawdę, bo jakże może być dobrze w piekle? Tam dobrze ma tylko Belzebub i czarty, co mieszają w kotle. Prawda, jak wiadomo, wyzwala. Ale z drugiej strony, co to jest prawda?
A prawda o IPN jest taka, że pod rządami PiS-u osiągnął on dno dna. Przynajmniej w tym najbardziej jaskrawym, propagandowym wydaniu. Pustosłowiem byłoby próbować bronić tezy, że jest inaczej. Autorzy listu wskazują na przykłady, znane doskonale z wcześniejszych enuncjacji prasowych, jak to nowy dyrektoriat Instytutu obsadzał stanowiska osobnikami wątpliwej proweniencji. Jak to, w ramach statutowej działalności Instytutu, broniono zbirów z NZS-u i powojennego podziemia, którzy kolaborowali na legalu z faszystami (patrz Brygada Świętokrzyska), albo strzelali do cywilów innej narodowości niż polska („Bury” i spółka). Gdy dołożyć do tego walkę z „ideologią genderyzmu”, ocierające się o kłamstwo oświęcimskie quasi-teorie o wyjątkowym dobrostanie Żydów w getcie i ukraiński resentyment, wychodzi z tego, wypisz wymaluj…polityka historyczna ála PiS. Jego mental. Jego sposób pojmowania świata i człowieka w nim zatopionego. Człowieka-Polaka, zastraszanego, okradanego, wyzyskiwanego, który musi chować swój jedyny skarb-polskość, za pazuchą, przemykając jak szczur pod murami ostrzeliwanej z prawa i z lewa, okupowanej Warszawy. Żeby scena była bardziej sugestywna, powinna być wzbogacona o soundtrack z co ciekawszych wykonań „Roty” na polskich stadionach w trakcie tzw. ligowej szarzyzny, czyli meczów Ekstraklasy.
Tak, takie stawianie sprawy mnie bawi, ponieważ po poważnych historykach z wieloletnim dorobkiem, spodziewałbym się, mimo wszystko, czegoś więcej. Pogłębionej analizy tego, z czym mamy do czynienia i kto, tak na dobrą sprawę, personalnie, jest za to odpowiedzialny. Bo że PiS, to widzą wszyscy. Ale u kogo w głowie narodziła się ta myśl? Kto ją przeprowadził? Kto podrzynał gardła? Owszem, można napisać, że wszystkiemu winien jest chory system, ale każdy system tworzą ludzie. Z peselem, adresem, imieniem i nazwiskiem. Podobno też z przyrodzoną godnością. Choć w tym wypadku miałbym poważne wątpliwości.
Co więc z tym fantem, tj. IPN-em zrobić, żeby nie było, że taki szmat czasu i atłasu człowiek zmitrężył, a formalnie tyle się będzie musiało zmienić, żeby się nic nie zmieniło. Autorzy listu proponują, aby co się da-wypatroszyć, a zostawić jedynie skorupę, szkielet, na którym, w bliżej nieokreślonym czasie, zbudujemy coś naprawdę wartościowego. Dosyć radykalna propozycja, jak na nobliwe, stonowane i warzące słowa środowisko akademików.
Zostawić jak jest i dalej pompować w hydrę publiczne pieniądze nie uchodzi. Bo to już i grzech i wstyd naraz. Można oczywiście próbować zagłodzić, obcinając dotacje, wtedy będą siedzieć cicho. Ale jednak cały czas będą. Można też ostatecznie zlikwidować. I ku takiemu, częściowemu postawieniu w stan likwidacji, opowiadają się historycy od listu. Z tym że, tak sobie myślę, zlikwidować można wszystko zawsze. Może nasamprzód należałoby pomyśleć, czy nie warto by IPN-u spróbować zreformować w obecnej strukturze, pierwej wysysając zeń pisowski, ksenofobiczny, nacjonalistyczny posmród.
„Nie widzimy potrzeby utrzymywania pionu edukacyjnego – dziś zajmującego się indoktrynacją, a nie edukacją” – piszą autorzy. I dalej: „Środki marnotrawione dziś w tym pionie pozwolą stworzyć bogaty program grantów na edukację historyczną i obywatelską, które mogłyby pozyskiwać organizacje pozarządowe, uczelnie i szkoły, instytucje kultury”.
No wiecie Państwo, wszystko fajnie, ale ta diagnoza i epikryza historyczna, to jak likwidacja nierentownej cukrowni w pegeerze, po to, żeby drogie maszyny i linię produkcyjną przejął prywaciarz po cenie złomu. Przerabialiśmy to już.
W edukacyjnym pionie IPN są zatrudnieni pracownicy. Nie wszyscy są z natury źli i nie każdy z nich zaprzedał duszę prawicy. Jest spora szansa, że znajdą się w tej grupie jacyś porządni. Rzetelni. Merytoryczni. Z pomysłami. I wszyscy oni, zostawieni przy życiu, jak każdego, roboczego dnia, odbiją kartę na zakładzie, usiądą do swoich biurek, które wcześniej zajmowali, włączą swoje komputery i zaczną pracować. Tyle że na innym kodzie. Ten najpierw musi ktoś im wgrać. I właśnie w takim charakterze widziałbym np. Barbarę Engelking do spółki z Pawłem Machcewiczem, jako ludowymi komisarzami, którzy we współpracy z metodologami od edukacji wczesnoszkolnej, podstawowej, średniej, przygotują nowe programy i nowe wytyczne do tego, jak mówić o historii z dzieciakami; jak wspomagać kadrę nauczycielską; jak publikować, żeby nie łgać.
Nie bardzo mam przekonanie co do sensowności wyprowadzenia pieniędzy z pionu edukacyjnego do podwykonawców z NGO-sów i uczelni. Nie przeczę, że te nie zrobiłyby by tego lepiej i rzetelniej, niewykluczone, że tak mogłoby być. Podobnie jak to, że wśród niezliczonej puli grantów, które byłyby wówczas do wzięcia, interes życia zechce zapewne przekręcić niejeden hochsztapler, co przerabiamy z każdym, publicznym zamówieniem. Poza tym, nie bardzo widzę też, gdzie autorzy pochowali przed czytelnikiem przepisy wykonawcze. Kto miałby oceniać celowość wniosków? Kto powoływałby komisję? Kto nadzorowałby jej pracę? Komu raportować wyniki? Innymi słowy, trzeba będzie zbudować nowe struktury administracyjne, umocowane przy ministrze, albo stworzyć od podstaw nowy twór, który przejmie kompetencje starego, IPN-owskiego pionu. Żeby pozornie zaoszczędzić na marnotrawieniu publicznych pieniędzy. Czujcie Państwo bezsens tej sytuacji, czy tylko ja go wyczuwam?
„Dział badawczy powinien zostać rozwiązany. Właściwe miejsce dla badań historycznych jest w instytucjach naukowych – na uniwersytetach i w instytutach PAN, które chroni naukowa autonomia i gdzie nie dochodzi do sytuacji, że mianowani przez polityków kierownicy wydają polecenia naukowcom” – rzecze epistoła zbiorcza.
Hmmm…tu muszę jednak Państwa dopytać. A w dziale badawczym IPN pracują ślusarze, zbrojarze i motorniczy, czy może historycy z odpowiednim, kierunkowym wykształceniem, którzy potrafią interpretować wyniki badań naukowych, gdyż napisali sami swoje własne doktoraty, i przynajmniej w teorii, wiedzą jak to się robi? Na sali zapada cisza. Andrzej Friszke nerwowo szuka papierosów. Rafał Wnuk luzuje krawat. No właśnie, tego się spodziewałem.
Na uczelniach, katedrach, czy nawet w PAN-ie, bez wątpienia spotkać można wielu utalentowanych naukowców. Można też zapewne spotkać byle jakich, bez ambicji, dorobku. Karierowiczów. Oportunistów. Jak wszędzie.
W dziale badawczym IPN co do zasady, zatrudnienie są głównie historycy. W pierwszej kolejności należałoby zliczyć, ilu z nich zhańbiło się publikacjami o ksenofobicznym, nacjonalistycznym wydźwięku, a potem, gdy się takich wskaże palcem, podziękować im za robotę, wystawiać jak najgorsze świadectwo pracy i wyprosić z zakładu. Może u Rydzyka dostaną się na adiunkta. Zawsze też mogą próbować nająć się na stójkowego w telewizji u Sakiewicza. Ponoć straszny tam teraz ruch.
A tym, którzy przejdą weryfikację, zechcą pracować u nowych Państwa, dać po ludzku szansę. Niech dłubią i grzebią; przekopują archiwa; szukają sprzeczności. A to niezwykle potrzebna dziś robota. Nie raz przy okazji pozornie nieistotnych wykopków, znajduje się diament w wyrobisku po antracycie.
Nie bardzo widzę powód, dlaczego należałoby zabierać ludziom możliwość otrzymywania od wyspecjalizowanej, państwowej instytucji publikacji, rzucających nowe światło na najnowszą historię Polski. A takie, wartościowe książki też się w IPN-ie ukazywały, że sięgnę po pierwszą z brzegu pozycję Michała Przeperskiego o Rakowskim, za którą autor dostał z Instytutu wilczy bilet, bo recenzje we wrogiej prasie były zbyt pochlebne. Nawet sam Daniel Passent docenił jeszcze za życia, a nie ma nic gorszego, jak taki judaszowy pocałunek.
Przy całej powadze dla dorobku i szacunku dla siwych włosów profesury spod listu, niespecjalnie mam i tym razem zaufanie, że jeśli sceduje się tę robotę na pracowników PAN-u albo katedr na uczelniach, ta ruszy wreszcie z kopyta, a jej efekty będą tylko prawdziwe, bo pisane naukowo, a nie politycznie.
Po pierwsze, naukowcy, czyli ci, którzy wiedzą jak się robi prawdziwą naukę, mają dziś na uczelniach dość swojej własnej roboty. Nie trzeba im szukać nowej. Należałoby raczej poszukać pieniędzy, żeby mogli skończyć to, co pozaczynali i co rozgrzebali. Po wtóre zaś, autonomia uniwersytecka nie jest gwarantem bezstronności. Zwłaszcza w dziedzinach takich jak historia. To, że naukowiec afiliowany na wyższej uczelni pisze pracę historyczną, nie oznacza, że nie ma poglądów, sympatii ani uprzedzeń. Tym samym efekt jego wysiłku intelektualnego może być równie stronniczy, jak to, co wyjdzie spod pióra politruka wysłanego do działu badawczego IPN na staż. I tu z kolei rola dla pozostałych autorów listu historycznego historyków. Wszyscy oni byli bowiem cenionymi dydaktykami. Niektórzy nadal są. Niechaj patrzą na ręce. Oceniają. Krytykują. Ba, jak trzeba niech wyrzucają za drzwi, jeśli się napisze nieprawdę albo celowo wybieli życiorys. Ale żeby od razu likwidować? Poza tym w tym wypadku też trzeba będzie powołać nową komisję konkursową, przesunąć środki. Zmiana dla samej zmiany.
I na tym kończy się mój smutek. Bo reszta już tylko cieszy i bawi.
Poważnie ograniczyć lustrację i zredukować pion śledczy – pewnie, że tak. Kogo to jeszcze dzisiaj kręci? 76 prokuratorów IPN. Każdy z etatem, podwyżkami, etc. Żeby tropić kłamców lustracyjnych. To jest dopiero obłęd. W ostatnich latach wnosili oni do sądów średnio 10 aktów oskarżenia rocznie. Czyli siedmiu prokuratorów musiało rozpracowywać jednego podejrzanego. I już byli blisko, żeby go usadzić na lata, ale 98-letni starzec, były funkcjonariusz MBP z Supraśla, umarł dwa dni przed postawieniem mu zarzutów. Głupiego robota…
Przywrócić Radę Ochrony Walk Pamięci i Męczeństwa-tak, żeby ktoś w końcu panował nad tym bałaganem, bo po jej likwidacji, w ministerstwach nie mogą się doliczyć kwater na Łyczakowie.
No i na końcu-archiwa IPN-owskie zostawić otwarte na oścież dla naukowców i dziennikarzy. Tu żadnych zmian. Jak u Tupaca.
Zostaje jeszcze kwestia ochronek dla swoich, które PiS rzutem na taśmę wprowadził pod skrzydła IPN-u. Instytutów Dmowskiego i Pileckiego. Tu chyba nikt nie będzie miał wątpliwości. Wręczyć wypowiedzenia kurierem, zaplombować i odłączyć media. Zawsze można oddać na cele społeczne albo wydzierżawić parafii pod plebanię. Za komercyjną stawkę.
IPN, moim zdaniem, ma jeszcze sporo rzeczy do udowodnienia. Jeszcze więcej do nadrobienia. Trzy razy więcej do wyprostowania. Szkoda by go było burzyć, bez gwarancji powodzenia akcji ratunkowej na nowym sprzęcie. Potrzebny nam jednak inny IPN. Po liftingu, odchudzony, bez prawicowej bazy. Oczywiście musi być na czymś posadowiony i nie oszukujmy się, nigdy nie będzie to wyłącznie…historyczna prawda. Polityka zawsze wleci do mieszanki i musi trochę rozrzedzić zaprawę, ale da się na tym coś postawić. Nie mam wątpliwości, że trwałego i ognioodpornego.
Państwo takie jak nasze, zwłaszcza w tak niepewnych czasach, musi świadomie kreować swoją politykę historyczną, która bezpośrednio oddziaływać musi na współczesny dyskurs. Ta powinna być ukierunkowana jako odpowiedź, choćby na hybrydowe ataki, których ze wschodu będzie trafiać do naszej sieci tylko więcej. Nie może być ckliwą bajką o dzielnym ułanie, co przegonił szabelką gestapowca, albo o Leśnym Janku, co to się utopił na bagnach, kiedy uciekał ubecji, a tajemnice oddziału zabrał ze sobą, w mulisty nurt. To musi być coś więcej. I po to potrzebna jest nam instytucja nadająca ton i umiejętnie go obrabiająca, tak marketingowo, naukowo, PR-owo. Politycznie oczywiście też. Ale bez przegięć. To już nie te czasy. I nie ci sami ludzie.