Politycy przez niemal całą historię pokazują nam, że nie ma takiej rzeczy/sprawy, której nie potrafiliby popsuć. Właściwie powinniśmy się już do tego przyzwyczaić i nie dziwić niczemu.
Problem jednak w tym, że na ogół psują oni nasze życie, a z tym wielu z nas nie umie się pogodzić.
Jest też swego rodzaju regułą, że najwięcej psują ci, którzy na swych sztandarach wypisali hasła remontowe. Oni przychodzą naprawiać, ulepszać, odnowić, odbudować. Tak mówią.
Statystycznie najgorsze ekipy polityczno remontowe to te, które głoszą potrzebę stworzenia czegoś wielkiego, silnego itd.
„Nasz kraj musi być wielki, wszyscy powinni się z nami liczyć!” itd.
Na wszelki wypadek wyjaśnię, że pisząc to mam na myśli np. XIX wieczne Prusy z ich manią wielkości pożenioną z kompleksem niższości. Wbrew pozorom to bardzo częste połączenie.
Konsekwencją tego dziwnego mariażu była polityka pruska mająca na celu (w deklaracjach) utworzenie silnego państwa w centrum Europy i zajęcie przez naród niemiecki należnego mu miejsca wśród narodów cywilizowanych.
Problem polegał na tym, że rządzący utożsamiali silne państwo z własną silną władzą. Inaczej nie wyobrażali sobie, by kraj mógł osiągnąć wysoką pozycję. Cóż, kwestia wyobraźni.
Nadzwyczajną nie odznaczał się wbrew własnej legendzie bohater niemieckiej polityki tamtych czasów, Otton von Bismarck, który na długie dzie sięciolecia narzucił Niemcom sposób patrzenia na świat, który to sposób przetrwał jego dymisję, śmierć i dwie wojny światowe.
Cel miał szczytny, to nie ulega wątpliwości. A realizacja?
Kiedy król Fryderyk Wielki z dziesiątków k sięstw i k sięstewek tworzył państwo pruskie – stanął przed problemem, który wydał mu się istotny. Tym problemem było poczucie tożsamości narodowej mieszkańców jego krainy. Obszar niemieckojęzyczny nie oznaczał wcale, że wszyscy go zamieszkujący uważali się za Niemców; a jeśli już, to nie za takich samych jak ci z sąsiedniego k sięstwa. Dziwne? Wcale nie. Tak miały się rzeczy wśród wielu ówczesnych narodów i państw.
Fryderyk chciał to zmienić, ale po kilku nieudanych próbach zrezygnował zadowalając się przestrzeganiem prawa i ładu stanowionego w Berlinie.
Niewykluczone, że właśnie dlatego pozostał w historii jako Wielki.
Książę von Bismarck miał cel podobny, ale postanowił być bardziej konsekwentny i politykę germanizacyjną doprowadził do granic absurdu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że polityka ta dotyczyła nie tylko zamieszkujących Prusy Polaków, ale i Alzatczyków i Duńczyków i in.
To za jego czasów zaczęło się rozróżnianie „prawdziwych Niemców” od takich „nie całkiem prawdziwych”.
Wszyscy znamy te sprawy z literatury, ale nie zawsze lektury szkolne pokazują całość obrazu, a już całkiem niewiele z nich – konsekwencje takiej polityki dla państwa niemieckiego. Państwa, które dzięki tej polityce miało stć się wielkie, liczące się itd.
Polityka nacechowana jakąkolwiek ideologią zwykle objawia swe słabe punkty w zetknięciu z ekonomią. Ideologia z reguły okazuje się ważniejsza, niż rachunek ekonomiczny.
Tak było i z Prusami, które – wychodząc od wspomnianych kompleksów by stanąć na równi z uznanymi potęgami europejskimi – uparły się, by posiadać kolonie.
Kolonialna mania z dzisiejszego punktu widzenia wyglądała czasem zabawnie, ale im wtedy zupełnie nie było do śmiechu.
Całkiem serio wygłaszano publicznie opinie, że taka np. Belgia nie zasługuje (!) na posiadanie kolonii, które powinny stać się własnością państw godniejszych, bardziej na to zasługujących. Już sama ta argumentacja świadczy, że polityk oszołomiony ideologią nieuchronnie zmierza do zwycięstwa w walce z rozumem. I najczęściej zwycięża.
Tym zwycięstwem były kolonie niemieckie łapane byle jak i byle gdzie – byle były. Trochę w Afryce, trochę w Azji i nawet w Nowej Gwinei i okolicach (dzisiejsza Nowa Brytania za niemieckich czasów zwała się Nowe Pomorze).
Żadna (!) z kolonii niemieckich nie była samowystarczalna, żadna nie przynosiła zysków, do wszystkich państwo dopłacało.
Ale były!
Konkurenci – Anglia czy Francja – nie wpadli na taki pomysł i trzymali te tereny, na których można było zarobić. Aby wysyłać misjonarzy, urzędników, wojsko itd. potrzebne były pieniądze. Musiał być więc także jakiś konkretny powód, głównie ekonomiczny.
Nikt nie mówił o „zasługiwaniu” na kolonie z obawy, by nie udławić się przy gwałtownym rechocie.
Niemcy mówili to serio.
Ale – z wszystkich dziwactw niemieckiej polityki tamtych czasów to było jeszcze najmniej szkodliwe. Prusy były jednym z najbardziej zindustrializowanych krajów tamtej epoki, były zamożne, a kto bogatemu zabroni? Gorzej, że ta mania wielkości posunęła się do pomysłu, by wszystkich mieszkańców państwa przerobić na Niemców. Wszelkimi sposobami.
Na zdrowy rozum niechęć do obecności ludzi o odmiennym języku i kulturze w granicach własnego państwa nie świadczy o „sile i dumie narodu”. Wręcz przeciwnie – o kompleksie niższości, strachu i braku wiary we własne siły.
Ale hasło „jeden naród” powtarzane przez dziesiątki lat w końcu znalazło drogę do serc i umysłów i stało się nieodłącznym elementem już nie tylko polityki państwa, ale i życia codziennego obywateli.
Szkoda czasu na opisywanie wszystkich metod jakich chwytała się polityka pruska, by swój cel zrealizować. Znamy to, choć może nieco jednostronnie, z literatury, wszak i nas karmiono „dumą narodową” i poczuciem krzywdy wyrządzanej nam przez wszystkich dookoła.
To czym nas nie karmiono, to była druga strona tego medalu. A wyglądała ona w Prusach tak, że państwo łożyło wielkie sumy na przed się wzięcia stricte polityczne (budżet Hakaty wynosił któregoś roku ponad 100 mln marek – suma astronomiczna), z których pożytku było tyle, co kot napłakał.
Sprowadzani za wszelką cenę (darmowy transport, dotacje, kredyty, ziarno na siew, ziemia) koloniści nie dawali sobie często rady i bywało, że otrzymaną świeżo od państwa ziemię odsprzedawali… Polakom. Wówczas Hakata dostawała zawału, rozlegał się krzyk wielki i następowało… podwyższenie jej budżetu.
Tak działa absurd, nakręca się bez końca.
Niestety, jak to często bywa w absurdalnej polityce – nie było nikogo kto zechciałby przyznać się do błędu i zawrócić z obranej drogi, ewentualnie skonstruować nową politykę.
Silne, dumne państwo się nie cofa!
To właśnie ten wspomniany brak wyobraźni.
Zastosowano wariant najgorszy z możliwych – szykany na tle narodowościowym.
Doprowadzono do tego, że „lepsi” obywatele zaczęli patrzeć spode łba na „gorszy sort”.
Początkowo nie obyło się bez oporów, i to także ze strony samych Niemców. Landrat chełmiński donosił kiedyś władzom w Berlinie, że np. hotelarze w Chełmnie o nazwiskach Schmidt i Schneider „gniewają się gdy nazwać ich Niemcami”.
Panowie najwyraźniej nie chcieli być – jak to biznesmeni – kojarzeni z żadną stroną idiotycznego sporu. Z drugiej strony ich rodziny żyły tam od kilku wieków i mieli pełne prawo uważać Pomorze za swoją ojczyznę.
Jawne szykany ze strony państwa, napuszczanie ludzi na siebie, otwarte sugerowanie przez policję w przypadku jakiegokolwiek przestępstwa, że „z pewnością brały w tym udział jakieś elementy polskie” trwały aż po I wojnę światową i nasilały się z każdym rokiem.
No i przyszedł czas żniw. I wojna światowa.
Wojna jest momentem kryzysowym, w którym każde państwo zdaje egzamin ze swojej polityki – prowadzonej nie przez rok czy dwa, ale ostatnich lat kilkadziesiąt. Z przekonań, które wpoiło obywatelom, z wytworzonych przy jego współudziale wzajemnych między nimi relacji, ze stosunku do państwa, ze stopnia utożsamiania się z nim ludzi, których teraz trzeba ubrać w mundury, dać im broń do ręki i wysłać na front w celu obrony jego żywotnych interesów.
Natychmiast pojawiły się „niezależne” głosy w ówczesnych mediach, że dotychczasowa polityka była „niekoniecznie słuszna”, że przecież wszyscy – także Polacy – są takimi samymi obywatelami itd.
Było już jednak za późno.
W sytuacji pogarszającej się sytuacji aprowizacyjnej sąsiad patrzył na sąsiada jak na potencjalnego złodzieja (nie bez racji czasem), narodowa propaganda usiłowała podbijać niemieckiego bębenka, a organizacje polskie już nie krępowały się nazywać Niemców wrogami rodzaju ludzkiego. I nie chodziło wcale o niemiecki rząd, ale o ludzi – znanych im z ulicy, z sąsiedztwa, od lat, od wieków.
Kiedy pojawiło się zjawisko dezercji, całkiem spore, tworzyły się po lasach gromady rozbójnicze, które dość szybko określiły się narodowościowo.
Jedni napadali tylko Niemców, inni – tylko Polaków.
I to był koniec „wspólnego państwa” dla wszystkich obywateli. No i efekt tego siewu, jaki stosowali Niemcy przez ostatnie przynajmniej 40 lat.
W wielu miejscach zaboru pruskiego mieliśmy do czynienia wręcz z partyzantką tak zorganizowaną, że nawet władze wojskowe nie potrafiły sobie z nią poradzić.
Grenzschutz czy Heimatschutz to w rzeczywistości bandy zbójów, często eks-żołnierzy, którzy przy aprobacie państwa nękali ludność polską na terenie gdzie stacjonowali. Nie zmieniła tego rewolucja berlińska 1918 roku, przeciwnie – socjaliści niemieccy gorąco zachęcali swoich zwolenników do „walki z polskim uciskiem”
Żart? Wcale nie.
Stąd też hamburscy marynarze po słynnym buncie i przybyciu do Berlina maszerowali z bolszewickimi hasłami i czerwonymi sztandarami ulicami stolicy, ale… nie chcieli mieć nic wspólnego z socjalistycznym rządem i Socjalistyczną partią.
Wojna się skończyła, czekano na rozstrzygnięcia wersalskie i kiedy wiedziano już, choć bez szczegółów, że powstanie państwo polskie, na Niemców padł blady strach. Dlaczego?
Ten strach był naprawdę przeogromny, tak wielki, że prowadził do zachowań irracjonalnych.
Właściciele dóbr ziemskich, fabrykanci i inni posiadacze nieruchomości czy biznesów zaczęli wyprzedawać się z posiadanego majątku, byle tylko uniknąć mieszkania w przyszłości w państwie polskim z obawy, że „Polacy się będą mścić”.
Było to tak silne, że wielkie majątki wyprzedawano czasem za bezcen, byle szybciej.
Rzecz bardzo znamienna – propagandę strachu siały często niemieckie banki z Gdańska, które były najczęstszym nabywcą sprzedawanych dóbr, odsprzedając je później co bardziej obrotnym obywatelom Wolnego Miasta.
Niemcy, którzy „schronili się” w Gdańsku czuli się jednak „skrzywdzeni przez Polaków” i stanowili w przyszłości najbardziej radykalną część mieszkańców nastawionych antypolsko.
Polityka „krzywdy” nie jest, jak widać, tylko naszą specjalnością.
Czy z tego coś wynika? Jak dla kogo.
Mógłbym opisywać te przypadki całymi dniami, a i tak nie trafić do przekonania tym, którzy swoją szansę widzą w dzieleniu ludzi, w ustawicznym podszczuwaniu, w sianiu w ogłupiałych ze strachu umysłach nienawiści do sąsiada zza płotu.
Sęk w tym, że nic nie jest wieczne, także pokój. Los może zgotować nam sprawdzian i wtedy okaże się, że nie ma żadnego „dumnego narodu”, a jest tylko stado wściekłych psów, dla których ważniejsze jest ugryźć tego z sąsiedniej budy, niż stawić opór prawdziwemu niebezpieczeństwu.
W Prusach w roku 1919 doszło to do takiego stanu, że jakiekolwiek racjonalne rozwiązanie było już niemożliwe. Nienawiść pomiędzy obywatelami jednego państwa była już nie do „odkręcenia”.
Najdziwniejsze, że po tych wszystkich perturbacjach niewiele się, wbrew pozorom, zmieniło.
Ludzie niewiele się nauczyli.
Pomału dochodzimy do setnej rocznicy tamtej tragedii. Tak, to była dla wszystkich tragedia. Nie Niemców czy Polaków.
Dla człowieka jako istoty.
W jakim stanie umysłów do tej rocznicy się zbliżamy?
To pytanie nie bez znaczenia jeśli spojrzymy jak skończyły się tamte wydarzenia.
W Prusach, rzecz jasna, bo gdzież by?