Jeszcze nikt się nie zawiódł, kto liczył na głupotę Polaków, twierdzą słusznie krytycy polskiej mentalności. Jest ona kruchtą podszyta, przez to autorytarna, zdominowana przez retrocmentarny patriotyzm, bezmyślnie antykomunistyczna, pełna bezkrytycznego stosunku do zachodnich protektorów, który zawsze kończy się junior-partnerską relacją, jak obecnie z USA.
Trener drugiej klasy Wacław Jarząbek z filmu Miś stał się symbolem polskiej „społeczno-moralnej ameby”, jak Izabela Szolc określiła biernego członka milczącej większości. Rzecz w tym, że ta większość obejmuje wszystkie „segmenty” polskich wyborców. Uprzywilejowana dochodowo i prestiżowo część tzw. klasy średniej głosuje na nadwiślańskich liberałów, którym przewodzi PO.
Młodsze pokolenie lgnie do anarchokapitalistycznej Konfederacji. To skonfederowani obecni i przyszli lilipuci przedsiębiorcy, freelancerzy, w końcu – korpoludki. Ale do milczącej większości należą także klasy pracownicze, głównie prowincji. To masa spadkowa po wielkoprzemysłowej klasie robotniczej, po pracownikach PGR-ów i spółdzielni rolniczych. Ich duch zamarł w kulcie JP2, w postponowaniu dorobku Polski Ludowej, którą przesłoniła Biedronka, nie wydostał się jeszcze z powstańczej rekwizytorni. Tych łowi PiS. Jeszcze ktoś pozostał dla lewicy?
Żadna siła na polskiej scenie politycznej nawet nie próbuje prowadzić racjonalnej debaty nad strategią narodową w kontekście planetarnego kryzysu buksującego kapitalizmu. Bo dla kogo i z kim ją prowadzić? Sami swoi, nikt przytomny. W mętnej wodzie sloganów o cudach przedsiębiorczości, o mitycznych dokonaniach tej czy innej formacji, o urojonych zagrożeniach z czterech stron świata, w oparach mądrości telewizyjnych ekonomistów i samozwańczych ekspertów od wszystkiego – ma się skrystalizować opinia ameby? Skrystalizować tylko po to, by na kolejną kadencję pozostawić wszystkie ważne decyzje co do przyszłości kraju tej samej elicie władzy.
Dzieli się ona taktycznie na kilka odłamów. Ale nie zmienia to faktu, że to wciąż prowincjonalni, pierwszorzędni politycy drugorzędni. Nie stać ich na żadną samodzielną analizę i praktyczny program w sytuacji tu i teraz polskiej peryferyjnej gospodarki, UE poddanej interesom amerykańskich korporacji zbrojeniowych, cyfrowych, wydobywczych, nowemu wyścigowi zbrojeń. Robią, co muszą w liberalnej telemeledemokracji – głoszą kazania o wolności (zakupowej?), o podmiotowości, o większym koszyku zakupów. Głoszą po to, by podtrzymać trwanie status quo, w którym wszyscy mają jakiś kapitał. Tylko jedni mają w portfelu miliardowej wartości akcje, a pozostali karty debetowe i rachunki do zapłacenia i kapitał… ludzki.
Zobaczmy, czym realnie grozi po nadchodzących wyborach ich sprawcze kierownictwo nad instrumentarium państwa, jego prawnymi regulacjami, majątkiem publicznym i funduszami zebranymi w formie podatków.
PiS cię kocha, i nic na to nie poradzisz
PiS stworzył system rządów przypominających syntezę endecji i sanacji. Duchową treścią endecji, przyprawiono quasi-autorytarny system rządów sanacji, przypominający paramafię. Ideologiczne oprzyrządowanie przygotował prawicy papież Jan Paweł II. Poręcznym narzędziem okazał się koncept „cywilizacji śmierci” i obrony depozytu polskiego rytualnego, ludowego katolicyzmu. Wrogiem nie stał się neoliberalny, globalny kapitalizm Hayeka i Friedmana. Stał się zaś laicki komunizm, i jego zachodnie rozwinięcie – liberalizm kulturowy. Ten poszerzył stopniowo katalog wolności obywatelskich o kolejne sfery życia jednostki: prawa reprodukcyjne, małżeńskie, równość płci, itd.
Teraz prawica narodowo-katolicka nazywa kolejną, współczesną fazę procesu oświeceniowej emancypacji jednostki – neomarksizmem, marksizmem kulturowym. Wykorzystuje tylko negatywne w zaściankowej Polsce skojarzenia emocjonalne z tym wielkim Europejczykiem. I przeciwstawia im „wartości chrześcijańskie”, odwieczną naukę Kościoła katolickiego, a zwłaszcza papieża z Wadowic.
Trafnie zauważył Łukasz Moll, że to w istocie „kulturowa agenda antykomunistycznego neoliberalizmu”. Walka z pedofilią w kościele, przyssaniem się do wspólnej kasy, konserwatyzmem obyczajowym – to tylko potyczki z klechostanem. Agenda serio by musiała obejmować niewymowne: nie mówimy o prekariacie, o rajach podatkowych, o opodatkowaniu wielkich korporacji, o zachodnim imperializmie, o ordoliberalnej Unii Europejskiej. Strzeże ona wolnego rynku, dba, by rozmiary długu publicznego i deficytu budżetowego zbytnio nie szkodziły posiadaczom kapitału portfelowego.
Ale PiS zadał kłam klechdom liberałów gospodarczych spod znaku Balcerowicza, teraz Sławomira Dudka et consortes. Według telewizyjnych ekonomistów i sektor publiczny, i wydatki inwestycyjne, i socjalne rujnują finanse publiczne, grożą zapaścią, „ryzykiem bankructwa”, utratą „zaufania inwestorów”. Ale PiS olał ich mniemanologię pieniądza. Stosuje w praktyce zalecenia MMT (nowoczesnej teorii monetarnej), łączonej z lewicą. Wielu ekonomistów (w Polsce: K. Łaski, L. Podkaminer, A. Sopoćko) wskazuje, że nie można mylić zadłużenia gospodarstwa domowego z długiem publicznym.
W państwie emitującym własną walutę odsetki pozostają pod kontrolą banku centralnego. Może nad nimi nie panować aktualny prezes, ale to całkiem inna bajka. Obligacje trafiają na rachunki banków, powiększając ich rezerwy. Jedyny sposób na ich pozbycie się to zakup obligacji w tej samej walucie od państwa. Dlatego narodowy pieniądz jest narzędziem polityki publicznej. Nic tu nie dzieje się kosztem „podatnika”, a jedynym ograniczeniem jest potencjał realnej gospodarki. Np. Amerykanie rolują swój dług od lat 30-tych XIX wieku. W UE zaś Pakt stabilności i wzrostu, narzucony przez niemieckich ordoliberałów, wymusza limity deficytu budżetowego i długu publicznego. Z tego powodu PiS musi ukrywać „zadłużenie” w różnych funduszach pozabudżetowych.
Natomiast realny problem leży gdzie indziej. Pisowska trupa kupuje władzę za łapówki ze wspólnej kasy– nie tworzy nowoczesnego państwa socjalnego, choć tym się napawa; nie buduje systemu usług publicznych, nie koryguje systemu podatkowego. Zamiast VAT, obciążającego klasy pracownicze, nie wprowadza sprawiedliwych podatków dochodowych i majątkowych. Błogosławiony przez wszystkich rządzących twórca miejsc pracy korzysta przecież z dorobku wcześniejszych pokoleń, z darów przyrody, ze znojnej pracy innych. I za to musi zapłacić. Na samotnej wyspie by się wzbogacił dzięki swojej przedsiębiorczości najwyżej jak Robinson Crusoe.
U podstaw sukcesów PiS jest zatem układ z wiejską i małomiasteczkową drobnicą usługową, urzędniczą, z bieda-rolnikami, z pracownikami zatrudnionymi często-gęsto na czarno. To podstawa piramidy władzy – więcej okruchów spada teraz z pańskiego stołu III RP. Układ ten polega na tym, że rządzący oferują dostępny przy przeciętnych dochodach pakiet dóbr i usług, wystarczający do przeżycia (a nawet wypadu nad morze). Kradną, ale się dzielą.
Na podobnej zasadzie funkcjonował realny socjalizm czy obecnie autorytarne systemy na Bliskim Wschodzie. Na szczycie swoistej piramidy obiegu pieniądza publicznego znajdują się wszyscy obajtkowie Prezesa. Tworzą oni dobrobyt dla siebie, rodzin, partyjnych sojuszników, ich pomagierów. Szczegóły w intercyzie „koalicyjnej” PiSu i przystawki planktonu Bielana. Ani słowa o programie, wszystko o finansach z publicznego konta. Istota pisizmu.
Ale w odróżnieniu od II RP i Eugeniusza Kwiatkowskiego, ekipie Prezesa brak strategii na rzecz strukturalnej przebudowy przemysłu. Jest mamona od NCBR, mityczna Izera, dojna CKP, różne Platformy Przemysłu Przyszłości. To wszystko atrapy, tombakowe klejnoty. Nie przesuną polskiej pracy ku wyższym łańcuchom produkcji i wartości dodanej. Teraz budują fort Polanda w służbie sojusznika, grając na antyrosyjskim patriotyzmie. Takim użytkiem z instrumentarium państwa, majątku publicznego tylko podcinają zaufanie do inwestycji publicznych, do funkcji sektora publicznego, do państwa jako organizatora pracy społecznej. Sęk w tym, że to zadanie wymaga współcześnie współdziałania na poziomie regionalnym, kontynentalnym, w końcu obejmie cały glob.
Pisowska perspektywa oglądu świata społecznego ledwo dostrzega Brukselę. Za to pozwala na pytanie, co tam panie w Watykanie, w Waszyngtonie czy na diabolicznym Kremlu. Wuj Sam chce najlepiej dla świata, nie przeszkadzajmy mu, a najlepiej pomóżmy. Nic to, że utworzył globalną sieć korporacyjnej władzy nad pracą, przyrodą i życiem ludzkim.
Ale kontrola biurokracji to zawsze trudne wyzwanie. Tylko częściowo ją ogranicza system naboru i kontroli urzędników, znany jako civil service. Gorszym rozwiązaniem okazał się amerykański system podziału łupów (stanowisk) po wyborach. Zawsze pozostaje problem nadzoru nad programem państwa i sposobami jego realizacji. W Szwecji pewna pani minister utraciła stanowisko tylko dlatego, że wracając z weekendowej nasiadówy w Brukseli, zapłaciła służbową kartą za zabawkę dla dziecka. Takie mogą być zasady, panie Czarnecki.
PO dezerterzy
Liberałowie szermują na okrągło hasłami: przedsiębiorczość, wolny rynek, obywatelskie społeczeństwo, tanie państwo, niskie podatki. To program partii silnie klasowej. Ład społeczny i ustrój gospodarczy, który stworzyli, tworzą i będą tworzyć – służy wolnej, radosnej przedsiębiorczości, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne. Wyborcza klientela PO to głównie przedsiębiorcy wagi lekkiej.
Jednak tylko jeden, dwóch na sto może zostać przedsiębiorcą. Dlatego główne zaplecze społeczne tworzą klasy specjalistów, z wyższym doświadczeniem i ekspertyzą (menadżerowie, finansiści, bankowi ekonomiści, prawnicy, piarowcy itd.).
To drużynnicy głównie zagranicznych korporacji, dobrze wynagradzani, poSUVający ku lepszej cyfrowej, elektromobilnej przyszłości z Muskiem i Thielem na czele. Do tego dochodzą pracownicy administracyjni na kierowniczych stanowiskach, stany akademickie, wojskowe itd. Ciężko przychodzi im wszystkim dzielić się dochodami, które ostatecznie wypracowuje wielka armia pracowników, teraz rozsianych po całym globie. Stać ich na prywatną ochronę zdrowia czy edukację dzieci.
Nie potrzebują ZUSu. Każdy sobie Rzepę skrobie. To faktyczna dezercja ze wspólnoty. Prowadzi do atomizacji, samoizolacji getta bogaczy od lokatorów polskiej patodeweloperki. Dotychczas najsilniej spajał wspólnotę repartycyjny system zabezpieczenia na starość. Ci, co wchodzą na rynek pracy, utrzymywali tych, którzy stworzyli im te miejsca zarobkowania. Pod warunkiem, że to gospodarka, która oferuje produkty, nasycone odpowiednią techniką, tym samym tworzy zyski i płace. Tylko kto pod hasłem „wolności” uplasował polską gospodarkę po 1989 r. w tak niskich, wręcz peryferyjnych łańcuchach produkcji i wartości dodanej?
Naturalna klientela wyborcza PO to 15-17 proc. polskiego elektoratu. Ile trzeba się nastandapować, najeździć po miejskiej Polsce, żeby złowić zagubione klasowo dusze. Tych utrzymujących się z pracy najemnej bez wielkich kwalifikacji i na podrzędnych stanowiskach pracy. Ale kokietowanie mniej zamożnych odstrasza gospodarczych liberałów. Kto chce mieć niskie daniny, wolną rękę w zatrudnianiu pracownikach, w optymalizacji podatkowej – ten teraz się zastanawia, komu powierzyć instrumenty władzy państwowej na kolejne lata.
Dystopijna Konfederacja
Młode pokolenie przejmują konfederaci. Robią wrażenie kontestatorów systemu, choć cofają kapitalizm do XIX wieku, do darwinizmu społecznego, do epoki małych firm i dużych kryzysów (1857, 1873-86, 1929-39, 1972, 2007). Synowie i córki Jarząbków o tym nie wiedzą, bo od kogo mieliby się dowiedzieć: od stada telewizyjnych dudków, od TVN-owskiego komentariatu, od standaperów probiznesowych partii? Bo przecież na historii uczyli się, jak przelewać krew w powstaniach narodowych, na lekcjach przedsiębiorczości uczyli się o cudach wolnego rynku i kultu zwycięzców; internetowy coaching, reklama i marketingowcy uczą ich sztuki życia.
Będą czekać na nowy wspaniały świat: podróży w kosmos, myślenia przy turbo-wspomaganiu sztucznej inteligencji, bujania w metarzeczywistości. Młodzi wielbiciele S. Mentzena w przedziale wieku 20-35 lat to głównie męscy i miejscy fejsbuce. W kolejnym stadium biografii staną się korpoludkami, pracującymi jako biurowy proletariat ku chwale właścicieli globalnego kapitału portfelowego. Będzie ich rozpierała albo duma narodowa 11 listopada, albo spędzą życie w towarzystwie komputerowych gier i seriali Netflixa, narzekając na złodziejskie państwo.
Aż Bezos ich przebudzi, a pomogą mu w tym właśnie Konfederaci na rządowych posadach. Wszyscy wielbiciele wolnej przedsiębiorczości upajają się dogmatami paranauki zwanej ekonomią. Łączy ich kult bożka Wzrostu i wolnego rynku, który go umożliwia. W ten sposób wolność zastępują systemowym przymusem wyścigu szczurów.
W stronę IV RP
Lewica jest w trudnym historycznym momencie. Bezpańska jest idea socjalno-demokratycznej RP czy UE jednocześnie obywatelskiej i socjalnej. Na przeszkodzie stoi jak zawsze potoczna świadomość klas pracowniczych. Zamyka się ona w kręgu troski o płace, o warunki pracy i codziennej egzystencji.
Ponadto, dopóki te warunki są znośne, brak bodźca do buntu, wspierania radykalnych działań, zwanych teraz populizmem. Budową nowoczesnego państwa socjalnego, np. takiego jak w Finlandii, powinni być zainteresowani ci wszyscy, którym najemna praca w budżetówce, w biurach, w strefach specjalnych, w wyciskarniach potu Bezosa – nie zapewnia dostatku teraz i w przyszłości. Państwo socjalne powstało na zgliszczach drugiej wojny światowej. Powstało głównie po to, by zapobiegać konfliktom, jak ten wywołany przez wielką depresję lat 30. Groźba minęła, pojawili się rzecznicy wielkich korporacji Reagan i Thatcher.
To oni zmienili oblicze świata, świata historycznego kompromisu między kapitałem a pracą. Teraz lewica jest bez globalnej, europejskiej i narodowej strategii. Pozbyła się przewodnictwa swoich myślicieli, którzy nadal inspirują innych, głównie w Ameryce Łacińskiej. Idą od czasów F. Mitterranda, B. Clintona T. Blaira trzecią drogą, choć nikt za nimi i nic przed nimi. Pojawili się nowi wyklęci: Ludwik Waryński, Róża Luksemburg, nie wspominając o Karolu Marksie. Czyżby wcześniej wspomnianych, a także Michała Kaleckiego, Oskara Langego, Tadeusza Kowalika, Thomasa Piketty`ego – mogli zastąpić Ignacy Daszyński i Joe Biden? A na horyzoncie kolejny, tym razem planetarny, kryzys kapitalizmu.