madzia madzia – google maps
Kilka tygodni temu stolicy przybył odsłonięty w centrum miasta, u zbiegu Świętokrzyskiej, Kopernika i Tamki, pomnik „Solidarności”. Monument przedstawia logo „Solidarności”, tryumfalnie przebijające mur berliński.
Wzbudził też od razu ten pomnik spore kontrowersje – i to nie tylko dlatego, że oprotestował go obecny przewodniczący „Solidarności”, zarzucając, że logo związku, którego czuje się właścicielem, zostało tu użyte bez jego aprobaty.
Bo przede wszystkim, niezależnie od bzdurnych uroszczeń Piotra Dudy, nowy pomnik jest po prostu brzydki w formie i nader mglisty w treści. Symbolizująca berliński mur brudnobiaława bryła i wywiedziony w kolorze rdzy wielki napis „Solidarność” sprawiają wrażenie ponurej, a przy tym tandetnej turpistycznej instalacji; nie dziw, że krytyczni internauci domagają się informacji, kto za wybór i zatwierdzenie podobnego projektu odpowiada. Nie wiadomo też, czy ta rdzawa kolorystyka czerwonego przecież w oryginale logo „Solidarności” wzięła się ze strachu przed „socjalistyczną” czerwienią (a związek deklarował u swego zarania: „socjalizm – tak, wypaczenia – nie”), czy też ma symbolizować korozję i degenerację ruchu, który z wyraziciela słusznego robotniczego protestu wyrodził się w entuzjastę dzikiego kapitalizmu, a potem przybudówkę prawicowej, faszyzującej partii politycznej. O tym, że przypisywanie „Solidarności” zasługi obalenia muru berlińskiego jest kolejnym objawem narodowej polskiej megalomanii, już nie wspomnę.
A komu w ogóle to arcydzieło zawdzięczamy? Z projektem jego powstania wystąpiła i pieniądze na jego realizację dała trochę tajemnicza Fundacja im. Ronalda Reagana, która dziesięć lat wcześniej niespodziewanie i w dość nagłym trybie uszczęśliwiła stolicę wystawionym przy Alejach Ujazdowskich naprzeciw ambasady USA pomnikiem swego patrona – jak wiadomo, zaciekłego wolnorynkowego konserwatysty, a zarazem zagorzałego militarysty i ochoczego organizatora amerykańskich zagranicznych interwencji wojskowych. Przy okazji tego pomnika – tym razem wiemy to na pewno – nie było ani konkursu, ani konsultacji z władzami stolicy (choć te dały zgodę na lokalizację) – czy z tego wszystkiego nie można wysnuć wniosku, że wystarczy mieć trochę pieniędzy i tupetu, by na stołecznych ulicach otwarcie się szarogęsić? I by nad pomnikiem „Solidarności” przy Świętokrzyskiej obok flag Warszawy, Polski i Unii Europejskiej powiewała także flaga USA?
*
Na peryferiach Warszawy z rzeźbą monumentalną też bywa różnie: odbywając ostatnio spacer z Wilanowa na Ursynów napotkałem na rogu ulic Arbuzowej i Kuratowskiego ziejący amatorszczyzną pomnik …świętej Katarzyny Aleksandryjskiej, wystawiony podobno rok po Reaganie, „na okoliczność 1700-lecia jej męczeńskiej śmierci”, jak głosi napis na cokole. I w tym wypadku ciśnie się na usta pytanie, za czyją to aprobatą figura ta „upiększyła” miłą i urokliwą okolicę – i czy w ogóle w dwudziestym pierwszym wieku w stolicy środkowoeuropejskiego państwa postać wymachującej krucyfiksem egipskiej świętej sprzed prawie dwóch tysięcy lat powinna być eksponowana na otwartej przestrzeni w miejscu publicznym, czy też jej miejsce jest raczej w świątyni?
*
Ale ten ostatni wariant zapewne nie mógłby zadowolić ambicji ówczesnego proboszcza warszawskiej parafii św. Katarzyny, na terenie której stanęła inkryminowana figura – księdza Józefa Maja; niektórzy pewnie jeszcze pamiętają jego nieokiełznaną energię i determinację okazywaną nie tylko w bardzo szeroko rozumianej działalności duszpasterskiej, lecz także na polu politycznym (np. utworzony w jego kościele i pod jego osobistym patronatem prawicowy Konwent św. Katarzyny). Skądinąd jedno z jego wielu niecodziennych przedsięwzięć dane mi było w swoim czasie obserwować z bliska: kiedy dwadzieścia lat temu współprzewodniczyłem działającemu pod patronatem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Komitetowi Inicjatywnemu Obchodów 180-lecia Urodzin Cypriana Norwida, ksiądz Maj umyślił umieścić z okazji tej rocznicy w swej świątyni kopię znajdującego się w rzymskim klasztorze Trinità dei Monti (tego nad Schodami Hiszpańskimi) fresku „Mater Admirabilis”, który w 1852 roku stał się dla Norwida inspiracją do stworzenia poematu „Litania”; wykonaną niebawem tę kopię poświęcił osobiście już w 2003 roku na audiencji generalnej Jan Paweł II, a ksiądz Maj wynajął specjalny samolot, którym na ten obrządek poleciało do Watykanu ponad trzysta osób – nie omieszkali przyłączyć się do tej wycieczki (zresztą z racji, o której wyżej, wziąłem w niej udział i ja) przywiezieni do Wiecznego Miasta indywidualnie i ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski, i ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński, i ówczesny prymas Józef Glemp.
Ani jednak Dąbrowski, ani Kaczyński, ani Glemp, ani potem kolejni ministrowie kultury, prezydenci stolicy czy prymasi skutecznie nie wsparli szeroko już wówczas artykułowanej idei wzniesienia Norwidowi w Warszawie pomnika, na który zasługuje on na pewno bardziej niż Katarzyna Aleksandryjska. Na kolejny monit w tej sprawie, jaki w związku z tegoroczną 200. rocznicą urodzin poety skierował jeszcze przed kilkunastoma miesiącami Związek Literatów Polskich, biuro kultury stołecznego magistratu zareagowało informacją, że jakoby kilkanaście lat temu ustalono już (zresztą, jak można sądzić, bardzo niefortunną i wymagającą korekty) lokalizację takiego monumentu, nie wyjaśniło wszakże, dlaczego od tamtej chwili niczego więcej nie uczyniono. Pomnik wielkiego i tak związanego z Warszawą twórcy, którego wysokie humanistyczne przesłanie pozostaje wciąż wyjątkowo aktualne i którego poetyckie słowo wciąż poraża siłą swej nowatorskiej inwencji, od którego cała polska kultura tak wiele zaczerpnęła, powinien oczywiście stanąć w punkcie naprawdę reprezentacyjnym („bo nie jest światło, by pod korcem stało”), a zarazem mocno związanym z jego biografią – dla mnie takim wydaje się zbieg ulic Andersa i Solidarności koło placu Bankowego, ściślej skwer przy kinie Muranów w bezpośrednim pobliżu miejsca, w którym poeta w 1836 roku zamieszkał, skąd też mógłby spoglądać w kierunku swego równie wielkiego kolegi Juliusza Słowackiego. W roku Norwidowego jubileuszu na nic w tej sprawie już najpewniej liczyć nie można – może jednak Trzaskowskiego stać będzie choćby na jakieś decyzje perspektywiczne (bo z Glińskim, dla którego obcowanie z rodzimą literaturą, do tego taką jak poezja Norwida, stanowi wyzwanie wyraźnie ponad siły, żadnych nadziei bym nie wiązał).
*
Warszawski Trakt Królewski z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości miał na odcinku zawartym pomiędzy placem Trzech Krzyży a Belwederem (a więc tym, na który wcisnął się Reagan) stać się swoistą aleją ojców odrodzenia naszej państwowości – do Witosa u początku, Dmowskiego pośrodku i Piłsudskiego u końca dołączyć mieli (i dołączyli) Daszyński i Korfanty. Z inicjatywy upamiętnienia Daszyńskiego lewica była słusznie dumna – ale nie zareagowała na fakt, że w rzeczy samej ostatecznie z tej alei ojców literalnie go wypchnięto, zapewne w myśl zasady, że lewicy wolno mniej. Okazały i godny monument wyobrażający przywódcę polskich socjalistów stanął bowiem nie – jak te pozostałe – przy samych Alejach Ujazdowskich, lecz na skwerku nie opodal placu na Rozdrożu; zasłonięty drzewami, pozostaje od strony Traktu Królewskiego prawie (zimą) lub całkiem (latem) niewidoczny, a jego najbliższe, izolowane też od codziennego ruchu pieszego otoczenie przeobraża się – czego sam parę dni temu byłem świadkiem – w oazę dziennego wypoczynku dla bezdomnych (skądinąd znamienne, że oddają się pod opiekę właśnie socjalisty). Ten stan rzeczy zmieniłaby niewielka kosmetyka tego miejsca – prawdopodobnie przesadzenie jednego czy dwóch drzew; może warszawska Nowa Lewica zdoła coś w tej sprawie przedsięwziąć?