8 listopada 2024

loader

Joanna

Zostawiliśmy ją na Powązkach. W poniedziałek, 2 stycznia. Na zawsze – jak to na Powązkach. Wróciła do rodziców – Stefanii Grodzieńskiej i Jerzego Jurandota. Ludzi poezji i uśmiechu mimo życia w czasach, kiedy nikomu do śmiechu nie było. Getto, owszem – czasem się śmiało, ale nawet jeśli czasem, bardzo rzadko, to też przez łzy.

Potem, oboje Państwo dodawali blasku, uśmiechu i wdzięku Polsce Ludowej. Tak – blask pięknych kobiet, wdzięk poezji, ulotność piosenki, skeczu, żartu upiękniały Polskę Ludową. To były zjawiska również wtedy występujące, choć dziś są wyklęte. Dziś Polska ubogacana jest inaczej. Biedna…
Nie ma wątpliwości – poczucie humoru, dystans, wrażliwość na żart, dobrą pointę, ale też dobrą robotę wyniosła Joanna z domu. Z takiego domu nie mogła nie wynieść.
W latach 80. pracowaliśmy razem w Dzienniku Telewizyjnym, choć wcześniej ona zaczynała jako asystentka reżysera w Teatrze Telewizji. Na początku łatwo nie było. Joanna przywrócona do pracy po wcześniejszym wyrzuceniu za „Solidarność”, ja – dojrzały już dziennikarz przeniesiony z Polskiego Radia. Z biegiem czasu jednak, gdy „grafik” stykał nas w reżyserce, czuliśmy się ze sobą coraz pewniej. Reżyserka weryfikuje umiejętności, warsztat, ale też charaktery, postawy. Kto kiedykolwiek tam był, a zwłaszcza, jeśli tam pracował, wie, o czym mówię.
Zawodowe losy nas połączyły i rozłączyły. Od lat nie miałem z Joanną kontaktu, właściwie od odejścia z Dziennika. Z wielkim żalem dowiedziałem się, że umarła. Jeszcze jeden kolorowy ptak odleciał do ciepłych krajów z naszej krainy wiecznych chmur i kwasów…
Jak poinformował red. Bogdan Miś – też człowiek telewizji, dziś spirytus movens „Studia Opinii, niezależnego portalu dziennikarskiego”, Joanna pisała tam pod pseudonimem „Cezary Bryka”. Cytuję Bogdana:
Przed kilkoma laty Joasia przekazała nam parę tekstów — z prośbą, by ich za Jej życia nie publikować. A potem — powiedziała — to już po uważaniu. Dała nam te teksty, by nas ubawić; co też jej się znakomicie udało.
Dziś, gdy Jej nie ma już z nami, gdy minęła — zorganizowana ściśle według Jej poleceń — niebywale skromna, wręcz ascetyczna świecka uroczystość, której jedynym ubarwieniem była zagrana na saksie altowym kołysanka z „Porgy and Bess” Gershwina — można już niektóre teksty opublikować. Na wszelki wypadek niektóre opisane osoby ukryliśmy za skrótami. Myślę, że Joanna byłaby zachwycona, gdyby Państwo zechcieli pożegnać Ją wraz z nami — uśmiechem”.
Uśmiechamy się Joanno – do Ciebie.

 

Autentyki, wszystkie z moich własnych doświadczeń

Mieliśmy dokrętki filmowe do „Kobry” pt. „Melissa”. Policja miała znaleźć w parku zwłoki tytułowej bohaterki, granej przez K. M., przemiłą osobę i niezłą aktorkę, ale totalną, rozpaczliwą alkoholiczkę. Kręciliśmy w tzw. Małpim Gaju przy Wawelskiej, tuż przy ruchliwej ulicy, toteż wokół planu zebrał się tłum gapiów.
Przygotowywanie planu i ustawianie świateł przedłużało się. Było zimno, aktorzy czekali w oddalonych roburach, K. była w lekkiej wieczorowej sukience (tak, jak nagrała w studio początek tej sceny), a ja, całkiem świeża asystentka, nie pomyślałam o uprzedzeniu maszynistów, żeby broń Boże nie rozgrzewali artystki od wewnątrz.
Wreszcie można było drapować trupa Melissy w krzakach. Wzięłam tubę i zawołałam:
– Panią M. prosimy na plan!
Przy roburach nic się nie ruszyło.
– Na plaaaaaan!!!
Drzwi robura otworzyły się i ukazały dwóch maszynistów, ciągnących naszą potwornie pijaną nieboszczkę. Trup wyrywał im się, pokrzykując:
– Nigdzie, k*a, nie pójdę! Won, ch*! Odp* się ode mnie!
Głos z tłumu:
– Rany, ale ma tremę!

***

Mój najukochańszy, najmilszy, zawsze pachnący dobrym tytoniem i najlepszym koniakiem prof. Jan Świderski nigdy nie uczył się tekstów na pamięć. Pracowicie pisał sobie ściągawki na meblach i na rekwizytach. To on wynalazł pierwszy w Polsce (a może i na świecie) teleprompter: na odwrocie starych plakatów pisał wołami tekst i płacił maszyniście, żeby mu to trzymał przed oczyma.
Jedną z jego wielkich ról telewizyjnych był Wojewoda w „Mazepie”, w reżyserii Holoubka. Świder grał – jak to Świder – z bebechami, strasznie się przy tym wyczerpując, a nas, współpracowników, zmieniając w półprzytomnych z przejęcia widzów. Najgorętszym fragmentem roli jest monolog Wojewody nad trumną Zbigniewa. Świder padał na kolana, rozdzierał żupan na piersi i czołgał się na klęczkach wokół trumny. Przed samym nagraniem, kiedy pobiegł do garderoby, żeby po próbie osuszyć się z potu i dopudrować, ktoś ocknął się z transu:
– Słuchajcie, on chyba gra bez ściągi?…
Usłyszał to operator. Podjechał kamerą do trumny, która cała popisana była w dwuwiersze: wszędzie, gdzie Wojewoda się doczołgiwał, miał następny kawałek tekstu…
Nagranie. Wojewoda wpadł do pomieszczenia, rozdarł żupan i wycharczał mało znany tekst Słowackiego: Kto mi, k*a, odwrócił trumnę???!!!

***

Na podwarszawskiej farmie kręciliśmy końcowe sceny do trzyodcinkowej „Kobry”. Zdemaskowany już zbrodniarz (Andrzej Stockinger, ojciec Tomasza: duży głos) uciekał przed policją, co chwila oglądając się i strzelając za siebie. Ze sterty ułożonej na furmance prasowanej słomy zeskakiwał na niego oczekujący w zasadzce policjant (Tadeusz Kosudarski, bardzo duża mężczyzna) i, po krótkiej bójce, miał aresztować złoczyńcę. Skok z fury i bójkę robiliśmy na niemo, do podłożenia muzyki. Kiedy Kosudarski skoczył na Stockingera i znalazł się na nim wypięty w kierunku kamery, od tego wypięcia pękły mu spodnie na tyłku. Operator zatrzymał kamerę i zawołał „dupa!”, co oznaczało, że widać dupę. Jednak artysta Kosudarski uznał to za krytykę, jakoby walczył jak dupa. Dołożył więc starań i nadal świecąc tyłkiem złamał Stockingerowi dwa żebra.
Jednak połamane żebra ogólnie lubianego kolegi były bolesne tylko dla niego. Nas bolało, że operator w takim momencie wyłączył kamerę.

***

„Akcja V1, V2”, wieloodcinkowy Teatr Sensacji, łatwo zgadnąć, o czym. Grupa partyzantów, oczywiście z AL-u, czekała w nocy na zrzut. To również kręciliśmy bez dźwięku, więc na okrzyk: „Jest!” partyzanci mieli spojrzeć w niebo i wybiec z krzaków. Prawie się udało. Niestety, grający ich dowódcę Gucio L. był jak zwykle naprany i odrobinę zapomniał, w czym akurat dziś bierze udział. Spojrzawszy w górę padł więc na kolana, wyciągnął dłonie ku niebu i zaintonował „Boże, coś Polskę”. Szkoda, że bez dźwięku, bo L. im bardziej pijany, tym ładniej śpiewał.
Teraz mógłby wystąpić o uprawnienia kombatanckie za czynny opór przeciw komunistycznej propagandzie.

***

Prof. Janusz Warmiński reżyserował adaptację Steinbecka, niestety nie pamiętam tytułu. Rzecz była o zestrzelonym pilocie z okresu I wojny światowej, a grał go Andrzej Seweryn. Na zapleczu Woronicza, trochę za obecnym Biurem Kadr, stała atrapa kadłuba stylowego samolotu, która miała zostać lekko podpalona i mocno osnuta świecami dymnymi. Andrzej, który kochał wyzwania, rączo wskoczył do kadłuba, jednak część ekipy wykazywała objawy lekkiej paniki. Spostrzegł to pirotechnik i pocieszył zebranych:
– Państwo się nie przejmują, robiłem to tysiące razy – stwierdził, radośnie zacierając ręce.
Nie zdobył zaufania. U obu dłoni miał w sumie trzy palce.

***

Inna dokrętka do tego samego przedstawienia, to impresja zestrzelonego pilota w trakcie spadania: wspomnienie pierwszej miłości. Seweryn i jego ukochana (Joasia Jędryka) mieli biegać szczęśliwi po idyllicznej łące. Reżyserowi spodobał się akurat teren ściśle wojskowy. Udało się załatwić zezwolenie – jednak pod warunkiem, że będziemy mieli obstawę.
Joasia z Andrzejem radośnie kicali po żółto ukwieconej łące aż do momentu, kiedy Warmiński poprosił aktorkę o zdjęcie bluzki. Spojrzała na ekipę, na swój okryty jeszcze biust, potem na bardzo zainteresowanych żołnierzy, wreszcie oświadczyła, że się nie rozbierze. Nie było na nią rady – nie i już.
– Jeśli Joasia nie chce się rozebrać, to może ja to zrobię – zaoferował się koleżeński i zawsze gotów Andrzej, ściągając wszystko, co miał na sobie.
Wyszło pięknie. Materiał kręcony był do wykorzystania na zwolnionych obrotach, więc wiadomy fragment Andrzeja w rytmie umierającego łabędzia wznosił się i opadał wśród wysokich traw i kwiecia, zawsze z lekkim opóźnieniem w stosunku do właściciela. A ten spadał, palił się i wspominał… Piękna rzecz, naprawdę. Wojsko płakało.
Niestety, tym razem studio mieliśmy po dokrętkach i ważni szefowie dowiedzieli się, że mamy jakiegoś golasa. Codziennie zaczynaliśmy więc pracę od pokazania z reżyserki zmontowanej dokrętki i codziennie kazano wycinać najbliższe plany, a następnego dnia te, które zostały jako najbliższe po poprzednim skracaniu. W rezultacie zostały same najogólniejsze plany, w dodatku na tzw. odwrotce, więc bardzo porysowane. A technika długo jeszcze na widok Andrzeja Seweryna pytała:
– Czy znów będziemy przycinać kutaska?
Z punktu widzenia Andrzeja to chyba nie był najzabawniejszy żart świata…

***

I wreszcie krótkie zdarzenie, którego skutki odczuwam przez całe zawodowe życie. Wszyscy znamy niemożliwe do uniknięcia dialogi realizatorów z uczestnikami programów:
– Ociupinkę w lewo!
– W moje lewo, czy w twoje lewo?
Ja takich poleceń wydawać nie mogę, gotuję się na miętko. A to od czasu, kiedy pewien reżyser-półgłówek (jak nie mam nic dobrego do powiedzenia, to nomina sunt itd.) zażądał od Józka Nowaka:
– Panie Józefie, pół kroku w bok.
Józek nie zdzierżył:
– W mój bok, czy w pański bok?…

trybuna.info

Poprzedni

Plus minus średnio?

Następny

Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno