Apostazja prześwietnej Marii Nurowskiej.
Znana pisarka nurtu kobiecego, może nawet najwybitniejsza jego przedstawicielka, napisała powieść „Dziesięć godzin” zainspirowaną nikczemnym aresztowaniem Józefa Piniora pod wątpliwym zarzutem przyjęcia łapówki. Józef Pinior był tym wybitnym działaczem „Solidarności”, skarbnikiem Regionu Dolnośląskiego, który w porozumieniu z przewodniczącym Władysławem Frasyniukiem w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego pobrał z banku gotówką wszystkie związkowe pieniądze i uchronił je przed konfiskatą. Pieniądze te posłużyły w stanie wojennym do finansowania działalności podziemnej i niesienia pomocy prześladowanym.
Odporny jak Giewont
Mam odmienne zdanie o celach i właściwościach stanu wojennego i znam wiele dobrych argumentów na rzecz moralnego alibi generała Jaruzelskiego, który na czoło motywacji dla swojej drastycznej decyzji wysuwał zagrożenia wewnętrzne i groźbę inwazji stojących przy granicach w bojowości bojowej wojsk radzieckich. Odmienność ogólnych zapatrywań na sytuację geopolityczną PRL nie przeszkadza mi w dostrzeganiu tego szczegółu, że czyn Józefa Piniora był pod każdym względem uczciwy i bohaterski. Dowody odwagi osobistej i przyzwoitości bohaterski Skarbnik dawał zresztą przez całe swoje życie. Całkowicie solidaryzuję się przeto z pisarką Nurowską w jej proteście przeciwko opresji reżimu Dobrej Zmiany. „Dziesięć godzin” porównywać mogę jedynie ze sławnym „Oskarżam!” Emila Zoli, napisanym w obronie kapitana Dreyfusa, posądzonego przez nacjonalistyczną, skrajnie prawicową sitwę oficerską armii francuskiej, o szpiegostwo na rzecz cesarkich Niemiec z tej głównie przyczyny, że był on z pochodzenia Żydem, a więc jego wina nie wymagała dowodu.
W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (nr z 24.04 br.) zatytułowanym obiecująco „Nurowska bierze się za polityków”, dziennikarka Renata Radłowska już w pierwszych słowach stawia kwestię w stylu Piotra Najsztuba: „Podobno budzi pani naród”. A Maria Nurowska całkiem serio odpowiada: „Tak, mam misję. Impulsem było aresztowanie Józefa Piniora, bohatera mojej młodości. Od dawna czułam, że będzie tylko gorzej, ale miałam nadzieję, że to, co robi Prawo i Sprawiedliwość, wynika tylko z jego wyposzczenia – rzucają się i konsumują sukces wyborczy. W sposób obrzydliwy zresztą, bez żadnych pozorów elegancji. Kiedy aresztowano Piniora, pękłam. Wyciągnęli człowieka o szóstej rano, założyli kajdanki; niewyobrażalne. Jak w najgorszych czasach stalinizmu. Nie wierzę w jego winę! Prędzej Giewont by się zawalił, niżby Józef Pinior wziął łapówkę.”
W historii świata odporny jak Giewont na pokusy łapówki, to był tylko rzeźnik Rewolucji Francuskiej, przesławny „Nieprzekupny” Robespierre. Natura ludzka jest, niestety, ułomna. W całej aferze z aresztowaniem Piniora o szóstej, nie to jest najpaskudniejsze, że mu nałożono na ręce kajdanki, bo taki jest ścisły rytuał każdego zatrzymania, lecz to, że w pierwszej kolejności przy zaprowadzaniu Dobrej Zmiany zabrano się do niszczenia postaci symbolicznej dla obozu postsolidarnościowego. Ziobryci chcieli obudzić sprzymierzone z nimi demony, a tymczasem sprawili, że ze snu w półsen przecknęła się Nurowska, która jeszcze wczoraj była gorącą entuzjastką poczynań Prawa i Sprawiedliwości. Niezależnie od motywacji, jej apostazja stanowi znak, że do Kaczyńskiego zbliża siłę koniec, że jego okręt już tonie.
Między skrajnościami
Z żarliwością neofitki Nurowska popada w grubą przesadę, kiedy obrzuca Prezesa obelżywymi słowy. Być może Kaczyński jest potworem, ale przyrównywanie jego działań do zbrodni „w najgorszych czasach stalinizmu” jest nieporozumieniem tak wielkim, że aż budzącym śmiech publiczności. A to nie najlepiej służy sprawie odsunięcia PiS od władzy.
Z rozbrajającą szczerością pisarka zdradza tajemnice swojego kunsztu. Z pełnym zaufaniem Nurowska odwołała się do plebiscytu w kwestiach artystycznych, a następnie zastosowała do życzeń i zaleceń gawiedzi:
Książka „Dziesięć godzin” powstała z niezgody. Z ogromnej wściekłości na to, co się dzieje. Zanim usiadłam do komputera, podzieliłam się swoimi refleksjami z moimi czytelnikami. Napisałam do nich na Facebooku, że mam pomysł. Kibicowli mi. To było nowe doświadczenie, Informowałam ich na jakim etapie jestem, dyskutowałam, trochę mnie inspirowali. Ale najważniejszy był czas, żeby zdążyć wylać z siebie złość. Czytelnicy pomogli mi wybrać tytuł. Wysłałam im nawet fragment, ten który mówi o minister Zalewskiej. Potem była okładka, którą też im pokazałam, Podobała się.
To rzecz niepojęta. Przed apostazją, czyli przed napisaniem powieści zainspirowanej aresztowaniem Józefa Piniora, klientela Nurowskiej na Facebooku (kilkanaście tysięcy polubień!) musiała w większości składać się z publiki gustującej w politycznej zawartości książki „Mój przyjaciel szpieg”, będącej apologią pułkownika Kuklińskiego. Jak tłumek wyznawców religii smoleńskiej , wielbicieli Żołnierzy Wyklętych, mógł dopomagać Nurowskiej w pisaniu powieści, będącej zjadliwym paszkwilem na prezesa Kaczyńskiego?
Utracona busola
I bez facebookowej protezy można mieć liczne zastrzeżenia do techniki pisarskiej Marii Nurowskiej. Przed ukazaniem się powieści o Kuklińskim, przestrzegałem ją z łamów „Trybuny”, że wielce ryzykowne jest stawianie kropki końcowej jeszcze za życia bohaterów utworów biograficznych. Na przykład Truman Capote, autor bestsellerowego reportażu „Z zimną krwią”, cierpliwie czekał aż dwaj bohaterowie jego kryminału zostaną powieszeni według ceremoniału stanowego Arizony, i dopiero wówczas puścił dzieło do druku. W odpowiedzi na delikatną sugestię, pisarka zgromiła mnie z łamów „Życia Warszawy” słowami: „W przełomowych czasach Kopeć stracił busolę moralną. Nie potrafi odróżnić dobra od zła”.
A co mi tam busola moralna! Wystarczy jeśli będę potrafił odróżnić prawdę od fałszu.
Apologetyczna książka Nurowskiej o Kuklińskim zapowiadana była w mediach pod tytułem „Mój przyjaciel szpieg” jednakże w 2004 roku, tuż po śmierci pułkownika, ukazała się w Wydawnictwie Jacka Santorskiego jako „Mój przyjaciel zdrajca”. Pierwszy tytuł ma dziarską intonację wznoszącą, drugi zaś intonację opadającą, załamującą rytm. Za zmianą szpetnego słowa „szpieg” na wiejący grozą wyraz „zdrajca”, musi się skrywać jakaś mroczna tajemnica. Pułkownik zwierza się swojej przyjaciółce, Marii Nurowskiej:
Przekazując Amerykanom informację o nowoczesnym uzbrojeniu radzieckim, odczuwałem pewien rodzaj satysfakcji, że Ruscy nas wystawiali do wiatru, a teraz ja ich wystawiam. Ktoś mógłby się przyczepić, jakim sposobem mogłem przekazywać dane techniczne, skoro dokumentacja czołgu T-72 zajęłaby cały wagon. No więc, nie przesyłałem Amerykanom takich wagonów, ale oni wcale nie potrzebowali kopiować nowych systemów broni, tylko chcieli wiedzieć, jak na nie reagować. Na przykład Sowieci zbudowali czołg z pancerzem z przodu, bo obliczali, że artylerii najłatwiej było oddać „strzał bezwzględny”, czyli trafienie wprost. Ale ponieważ taki czołg był bardzo obciążony z przodu i po bokach, od góry miał jedynie „skórkę”. I to była ta najważniejsza informacja, żeby powstał natowski samolot A10A służący do niszczenia czołgów z powietrza.
Zdrajcy jerychońscy
Dostarczenie nieprzyjacielowi (npl) wiedzy o nieodporności rosyjskich czołgów z polskimi załogami na ostrzał z powietrza jest rezultatem takiej samej działalności stricte szpiegowskiej, jaką prowadzili dwaj biblijni szpiedzy w Księdze Jozuego. Przekazali oni wojskom oblegającym największą tajemnicę o nieodporności murów Jerycha na niskotonowy rezonans, co posłużyło do skonstruowania „trąb jerychońskich”, a następnie do zrównania miasta z ziemią i wyrżnięcia wszystkich jego synów pierworodnych, ich matek, a także ojców. Zauważyć przy tym wypada, że szpiedzy biblijni byli zawodowcami z armii oblężniczej Jozuego, którzy w przebraniu wędrowców przedostali się za mury Jerycha, żeby zdobyć informacje o liczebności i stanie ducha oblężonych, o wielkości zgromadzonych zapasów żywnościowych itp., itd., a przez przypadek wykradli największą tajemnicę warownego miasta. Nie byli zdrajcami z łona ludu jerychońskiego, którzy wydali swoich współbraci na rzeź, lecz żydowskimi bohaterami, dzięki którym Jozue skruszył mury, po czym z łatwością zdobył miasto i dokonał zwykłej w owych czasach rzezi. A jednak próżno szukać w Biblii ich imienia. Ma swoje dumne imię Hiob, który za całą zasługę miał to jedynie, że go oblazło robactwo, a nie mają odnotowanego imienia jerychońscy bohaterowie! Zawód szpiegowski jest bowiem w swej istocie na tyle paskudny, że nikt normalny nie sławi swoich szpiegów, choć każdy strateg korzysta z ich usług.
Piętrowa maska
W 2008 roku CIA przekazało stronie polskiej odtajnione tysiąc pięćset stron dokumentów z teczki pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Z ust brytyjskiego historyka Normana Daviesa usłyszeliśmy wówczas słowa : „Kiedy z pułkownika Kuklińskiego opadła maska, nie ujrzeliśmy jego twarzy, lecz kolejną maskę”. Nurowska nadal obstawała przy poglądzie, że prawdziwą jest maska pierwsza.
Gdyby czołowa pisarka nurtu pisowskiego w literaturze polskiej odrobineczkę poczekała z drukiem książki o szpiegu, mogłaby przy nagrobku Kuklińskiego odczytać krótką inskrypcję przytaczającą słowa dyrektora CIA Wiliama Caseya: „Nikt na świecie w ciągu ostatnich czterdziestu lat nie zaszkodził komunizmowi tak, jak ten Polak.” Tymczasem wbrew wszelkim faktom Nurowska daje wiarę słowom pułkownika, że na żołd CIA przeszedł dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, oburzony udziałem LWP w krwawym tłumieniu Praskiej Wiosny przez wojska Układu Warszawskiego latem 1968 r.. A przecież wystarczyłoby, gdyby dobrze wczytała się w słowa dyrektora Caseya, żeby wydobyć z nich prawdopodobną datę zaangażowania szpiega, ulokowanego dogodnie w sztabie generalnym LWP. Bo nie pięćdziesiąt lat, nie trzydzieści, lecz według Caseya czterdzieści lat wcześniej płk Kukliński zaczął „szkodzić komunizmowi”. Stało się to więc w czasie, gdy pełnił służbę w misji wojskowej ONZ w Wietnamie i miał wówczas tysiące sposobności do nawiązania szpiegowskich kontaktów. We wskazówkę Caseya też można nie wierzyć, ale przy portretowaniu postaci podszytej top secret, pisarz powinien przynajmniej próbować zdejmować maski z oblicza swojego bohatera, a nie nakładać nowe.
Dziesięć godzin, które wstrząsną?
Z takimi kwalifikacjami analityka spraw tego świata Maria Nurowska w ciągu trzech pracowitych miesięcy z pomocą fanów z Facebooka napisała powieść „Dziesięć godzin”, która ma zmienić bieg naszej polskiej historii. Tymczasem, nie jest to dziarskie śledztwo dziennikarskie w sprawie Józefa Piniora, lecz ckliwa historia sędzi, która przeżywa dotkliwe duchowe rozterki, wyrokując o zatrzymaniu lub zwolnieniu człowieka oskarżonego o przestępstwo kryminalne z przyczyn politycznych. W telegraficznym skrócie fabułę „Dziesięciu godzin” przedstawia reklama księgarni internetowej, która daje taki oto „opis produktu”:
„Dziesięć godzin”, które mogą zmienić losy legendy Solidarności, jednej kobiety i jednego kraju. Małgorzata jest sędzią. Musi zadecydować, czy uwzględnić wniosek prokuratury o aresztowanie Józefa Piniora. Jest z tym sama, na wiele godzin zamknięta w czterech ścianach sali sądowej, ale to nie jedyna decyzja, którą będzie musiała podjąć. Jej skomplikowane życie rodzinne – śmiertelnie chory mąż, dorastająca córka – zostanie poddane nowej próbie. Nieoczekiwana miłość do mężczyzny stawia ją w sytuacji bez wyjścia. Losy kraju oraz zmagania Małgorzaty obserwuje Szatan. Wraz ze swoją świtą pojawia się w Warszawie. Siła, która „wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”.
Szatan u Nurowskiej nosi dumne imię Wolanda, co jest jawnym podszywaniem się pod metaforykę „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Ale nawet z Szatanem wiecznie czyniącym dobro, powieść Nurowskiej jest płaska jak naleśnik i kwalifikuje się do kategorii romansów dla kucharek i żołnierzy. Żeby nadać jej jakiś wyższy, choćby polityczny sens, autorka udziela wywiadów prasowych i pisze list otwarty do Antonio Tajaniego, szefa Parlamentu Europejskiego, w którym donosi wysokiemu unijnemu urzędnikowi, m.in., że „prezes zwycięskiej partii Jarosław Kaczyński jednoosobowo podejmuje decyzje nie licząc się z niczym i z nikim, a w szczególności z własnym narodem. Prezydent, premier, rząd, a teraz także Trybunał Konstytucyjny, pod jego dyktando łamią prawo, naruszając tym samym konstytucję. Prokuratura strąciła swoją niezależność, za chwilę to samo stanie się z sądownictwem”.
Niekoniecznie w szczegółach
Kiedy Antonio Tajani zapozna się z treścią petycji, postawi sobie pytanie, kimże jest Maria Nurowska, że śmie dopraszać się działań restrykcyjnych od Parlamentu Europejskiego. Dowie się z Internetu, że jest autorką kilkudziesięciu powieści tłumaczoną na 23 europejskie języki, i że w Chinach wydano jej utwory w nakładzie trzech milionów egzemplarzy. Jakie znaczenie dla Europy może mieć fakt, że Nurowską przeczytało trzy miliony Chińczyków?
Mądry premier Czu-en lai na plenarnym zebraniu KC Komunistycznej Partii Chin w 1968 roku zadał pytanie, co takiego tkwi w dramacie Mickiewicza pt. „Dziady”, że tak wielu ludzi wyszło w Warszawie na ulice, i że pałkami uspokajać musiała ich milicja. Gdy nie uzyskał odpowiedzi, polecił pekińskiemu instytutowi literatury dokonać tłumaczenia. Zadanie przełożenia „Dziadów” na chiński powierzono profesor Li Pin. Praca translatorska zajęła dwa lata, lecz wysiłek prof. Li poszedł na marne, ponieważ premier Czu zmarł już po roku. Ale nawet w przypadku, gdyby premier Czu zdążył zapoznać się z „Dziadami”, i tak nie uzyskałby odpowiedzi na nurtujące go pytanie, ponieważ przedstawienie w Teatrze Dramatycznym, przygotowane na rocznicę Rewolucji Październikowej, reżyser Dejmek przygotował sumiennie, lecz grupka studenckich klakierów, odzianych w dżinsy i w sweterki, hucznymi brawami i wznoszeniem okrzyków, gdy tylko na scenie wymawiane była słowa o „przyjaciołach Moskalach”, nadała przedstawieniu sens stricte antysowiecki.
Nawet, gdyby przewodniczący Antonio Tajani zapoznał się z tłumaczeniem powieści „Dziesięć godzin”, w żadnym razie nie uzyskałby jeszcze jasności poglądu. Dopiero zaznajomienie się z oświadczeniem europosła i wiceprzewodniczącego PiS Ryszarda Czarneckiego, wygłoszonym 5 maja br w TVP Info w dopowiedzi na list Marii Nurowskiej do Parlamentu Europejskiego , uświadomiłoby mu powagę sytuacji:
List pokazuje pogardę pseudoelit intelektualnych, które nie szanują wyborców PiS-u w ogóle, a także ludzi prostych. Jest objawem arogancji i pogardy (…) Antonio Tajani to człowiek dialogu i kompromisu, który słucha różnych stron, waży racje. Jestem przekonany, że nie wejdzie w buty niemieckiego szefa PE, swojego poprzednika Martina Schulza, który Polskę ostro krytykował.
Naśmiewałem się z metody twórczej Marii Nurowskiej, która pisała „Dziesięć godzin” korzystając ze szczegółowego doradztwa swoich fanów z Facebooka. Tymczasem ta utalentowana powieściopisarka, w samoobronie przed napastującym ją „potworem z ulicy Nowogrodzkiej”, sięgnęła po broń atomową. Jak ustalili to „polscy internauci”, autorka powieści „Mój przyjaciel zdrajca” z adresu e-mailowego pensjonatu, którego jest właścicielką, rozsyła do osób zainteresowanych „listy z donosem na Polskę”. List ma formę petycji do Antoniego Tajaniego:
Piszę do Pana w imieniu zwykłych obywateli, którzy do tej pory stronili od polityki, ale ona wdziera się przemocą w nasze życie. Dotychczasowe ostrzeżenia ze strony Unii nie odnoszą żadnego skutku.
Jeśli wszyscy fani Marii Nurowskiej z Facebooka i trzy miliony Chiczyków prześlą do Parlamentu Europejskiego swój podpis pod petycją, wiceprezesowi PiS trudno będzie przekonywać przewodniczącego Tajaniego, że spokój i demokracja panują w Warszawie. Gdzie Woland okazuje się bezradny, tam diabeł posyła kobietę.