Trzeba nie bać się rozwiązań niestandardowych.
Pozwoliłem sobie tydzień temu zaapelować do polskiej lewicy (w ślad za Piotrem Gadzinowskim) o myślenie nad ideą V Rzeczypospolitej, uznając, że III dobiega końca, a IV-ą strach oglądać. Nie chodzi mi tu nawet – dodajmy – o pomysły rządzących, ale przede wszystkim o postawę ludzi. O to, że nadal prawie 1/3 Polek i Polaków akceptuje ciągoty do autorytaryzmu, a wśród nich coraz lepiej się czują pogrobowcy martwych – zdawałoby się – idei nazizmu i socjalfaszyzmu. Reakcjoniści marzący o idei: jeden naród – jedna partia i wódz też tylko jeden. To droga donikąd – dla nich i dla kraju. Stąd bierze się – podzielany przeze mnie – postulat myślenia o nowym kształcie naszego państwa.
Więcej obywateli
Wszyscy dziś zachwycają się masowością protestów przeciw zawłaszczeniu przez partię rządzącą wymiaru sprawiedliwości. Niektórzy zaś dziwią się, ze nie było tego wcześniej, przy okazji Trybunału Konstytucyjnego. Poszukują przyczyn tego stanu rzeczy, zgadzając się co do tego, ze winien jest system edukacji obywatelskiej, a w istocie jego brak. To nieporozumienie. To nie szkoła, to praktyka polityczna uczy demokracji.
Ale pogląd, ze da się nauczyć demokracji na szkolnej lekcji doskonale mieści się w dotychczasowym sposobie myślenia o państwie jako dziele elit. Kogo w końcu obchodzi sposób wyłaniania sędziów Trybunału Konstytucyjnego? Dwie trzecie czy trzy czwarte – wszystko jedno – wszak „oni” sobie i tak wybiorą. Chyba, ze będziemy go dokonywać np. przy okazji wyborów prezydenckich i każde województwo będzie mieć jednego sędziego, spośród profesorów prawa, wybranego wolą mieszkańców. I że partie polityczne trzymać się będą od tego z daleka.
Ale można – i moim zdaniem trzeba – szukać prostszych rozwiązań, wzmacniających więzi obywatela z państwem. Przyjmijmy dla przykładu, ze podpisy 10% dorosłych obywateli pod wnioskiem o referendum oznacza konieczność jego rozpisania. Że bierność, głupota lub naganne zachowanie posła może być przedmiotem referendum lokalnego, przy zachowaniu zasady, że jego odwołanie nie prowadzi do zmiany struktury politycznej Sejmu. Że zaufamy obywatelom, wprowadzimy system powszechnego głosowania dokonywanego w dzień roboczy (może dwudniowe), z urnami dostępnymi np. w miejscu pracy, w sklepie czy w szkole, z możliwością głosowania korespondencyjnego, przez internet czy sms-em. Zwłaszcza, kiedy nie ma już kart pre-paidowych. Mówimy wtedy także o innych pieniądzach na wybory czy referendum. I dajmy spokój gadaniu, że wybory to jakieś święto. To podstawowa czynność obywatelska, bez której nie ma państwa.
Ostoją ładu Rzeczpospolitej jest wymiar sprawiedliwości, który może być ostatnią barierą przed autorytarnymi ciągotami. Ale czy polscy obywatele zechcą bronić sądów lub prokuratorów przez próbą wcielenia ich w machinę opresyjnego państwa. Wątpię. A właściwie dlaczego społeczności lokalne nie mogą wybierać bezpośrednio ławników sądowych, albo – nie bójmy się powielać rozwiązań z innych krajów – prokuratorów powiatowych czy komendantów komisariatów Policji. Dlaczego nie można powołać instytucji sędziego lokalnego wybieranego przez wszystkich obywateli danej gminy spośród osób posiadających wykształcenie prawnicze, a rozstrzygających, w uproszczonym postępowaniu dowodowym, wykroczeń i prostych „pyskówek”?
Przebudowy wymaga także samorząd lokalny. Tam tez następują procesy oligarchizacji i petryfikacji władzy. Może warto zatem umocnić i zinstytucjonalizować rady sołeckie i rady osiedli, a budżet partycypacyjny uczynić obowiązkowym. Powołać tam także korpus urzędników służby cywilnej, podnieść rangę referendum lokalnego itd.
Niebywale ważną kwestią, która jest poza zainteresowaniem tradycyjnych elit, jest partycypacja pracownicza. Olewają ją wszyscy, nawet w firmach państwowych jej ślady przetrwały tylko w postaci pozorowanych akcji strajkowych. Może jednak poszukać i zinstytucjonalizować w prawie rozmaite jej formy, tak, aby to hasło stało się ciałem. Może wróćmy do idei rad pracowniczych i wzmocnijmy związki zawodowe. Tak, aby nie paraliżowały konkurencji i wolnego rynku, ale i też wyznaczały jego granice. Podobno jest coś takiego jak społeczna odpowiedzialność biznesu. To spróbujmy wesprzeć tych przedsiębiorców, którzy zamierzają przejść do praktycznego jej zastosowania. Zwłaszcza, że pracownik stanie się za chwilę dobrem rzadkim i pożądanym.
Więcej sprawiedliwości społecznej
Podstawową powinnością współczesnego państwa jest utrzymanie pokoju społecznego poprzez redystrybucję dóbr pozyskanych przez społeczeństwo. Adresatem dystrybuowanych dóbr powinni być najubożsi – to oczywiste, ale przede wszystkim dzieci. Czy zachowałbym zasadę 500 na dziecko – nie! Czy zachowałbym 23 mld na pomoc rodzinom z dziećmi – tak!!! Pod warunkiem, ze przeznaczone one będą na całościowy program pomocy dla dzieci, razem z kwotami już dzisiaj na ten cel przeznaczanymi, a wygenerowanymi przez poprzednie rządy.
Nie bać się tu trzeba rozwiązań niestandardowych, na pozór mało poważnych. Może np. rozważyć wprowadzenia bezzwrotnej finansowej pomocy dla matek w ciąży (niech chodzą do lekarza i lepiej się badają, niech się lepiej, mądrzej odżywiają), niech dotyczy to także tych nieubezpieczonych. Niech 36 miesięcy urlopu opiekuńczego może być przerywane i dzielone przez pierwsze 6 lat życia dziecka w zależności od aktualnego statusu pracowniczego rodziców. I dlaczego tylko rodziców? A może prawo do niego powinna mieć także bezrobotna lub zatrudniona na śmieciówce babcia (lub dziadek)? Zejście z rynku pracy po to, aby opiekować się dzieckiem powinno być okupione jak najmniejszymi stratami dla tegoż rynku i wartościowych na nim pracowników.
Zmienić trzeba jeszcze jedno. Badania pokazują, że najgorzej radzą sobie samotni rodzice, a będzie ich – jak sądzę – coraz więcej. Oni – wedle prostackiej interpretacji – nie tworzą rodziny. Ale to im trzeba pomóc najbardziej, tak, żeby dla samotnej matki lub ojca, młodej wdowy czy wdowca, perspektywa zajęcia się dziećmi nie łamała życia czy kariery zawodowej.
To wreszcie problem dzieci niepełnosprawnych. W tej chwili to ponad 200 tys. dzieci, w tym 60 tys. ma niepełnosprawność w stopniu znacznym. Dla tych rodziców państwo powinno ufundować tych 60 tys. etatów – nawet na poziomie płacy minimalnej. To kwestia bezpieczeństwa życiowego tych ludzi – najważniejsza.
Wreszcie stypendia dla dzieci. Każdy uczeń – niezależnie od poziomu szkoły i jej charakteru – jeśli spełnia warunki socjalne powinien otrzymywać określoną sumę. Niekoniecznie w gotówce. To na pewno powinny być podręczniki i przybory szkolne. To powinno być bezpłatne wyżywienie, od śniadania po obiad i kolację. Cenię charytatywność – sam daję parę złotych bezdomnym – ale w odniesieniu do dzieci to obowiązek państwa, a nie ludzi dobrej woli.
Ale sprawiedliwość to także podatki. De facto dziś jest on liniowy – ponad 95 proc. obywateli płaci tylko pierwszą stawkę. Częstsze progi podatkowe, adekwatne do zróżnicowanych zarobków Polek i Polaków, sprawiedliwe obciążenia dla najbogatszych – to minimum programowe lewicy. I nie dajmy się w tej sprawie zakrzyczeć. Za triumfem populizmu w Polsce stoją nie tylko elity polityczne – stoją także pazerni kapitaliści, publiczni i prywatni pracodawcy tępiący opinię swoich pracowników, egoiści zapatrzeni we własne tylko konto bankowe. To nie jest natura wolnego rynku, to natura XIX-wiecznego kapitalizmu, na bazie którego zrodził się populizm.
Więcej wolności
Państwo musi być gwarantem wolności człowieka i obywatela. To banał. Ale poszedłbym dalej: państwo nie może zastępować obywatela w roli jego rozumu i sumienia. To echo skrajnego liberalizmu, a może nawet – przyznaję się – libertarianizmu. Ale postawmy sprawę na ostrzu noża: czy państwo ma występować w roli strażnika sumień? Czy nowoczesne państwo – w obliczu łatwości w dostępie do wiedzy przez każdego obywatela – ma go wyręczać w rozstrzyganiu etycznych dylematów związanych np. z przerywaniem ciąży lub eutanazji? Czy nie lepiej zrezygnować w ogóle z prawnego regulowania tych kwestii mając trochę więcej zaufania do lekarzy, a przede wszystkim do własnych obywateli? To jest ten duch Stalina, który objawia się w wielu państwach, także naszym.
Właśnie, zaufanie do obywatela. Nie ma nowoczesnego państwa i społeczeństwa bez tego zaufania. Od jego naużywania jest kodeks karny. Regułą powinna być wiara, ze nikt nie chce państwa ani współobywateli oszukać. Stąd propozycje zmian w prawie wyborczym, tak aby każdy – bez zbędnego wysiłku – mógł głosować. Ale można to także przenieść na inne dziedziny życia publicznego. Upada Poczta Polska, bo piszemy e-maile i sms-y. Dlaczego zatem na poczcie nie możemy zarejestrować samochodu, odebrać prawa jazdy, zamówić usługi publicznej i dokonać wielu innych czynności quasi urzędowych. Dlaczego urzędy są czynne wtedy, jak my pracujemy, a nie wtedy gdy mamy czas? Dlaczego tysiące urzędników chodzi do pracy na 8-ą, zamiast jedni na 6-ą, inni na 10-tą, a jeszcze inni na drugą zmianę? Wolność obywateli to także uwolnienie ich od drobnych uciążliwości dnia powszedniego.
Ale także kwestia symboli. Dlaczego wszyscy policjanci muszą chodzić z bronią, pałką i spluwą w kieszeni (bo w kaburze mają podobno kanapki). Dlaczego reagują wtedy, gdy Kowalski napadnie na przechodnia, a zbyt rzadko wtedy, kiedy Kowalski jest bity w domu rodzinnym przez zwyrodniałego ojca. Dlaczego nie są karani (wystarczy finansowo) sąsiedzi, nauczyciele, policjanci, pracownicy socjalni, kiedy dziecku dzieje się krzywda i świetnie o tym wiedząc, nie reagują. Wolność nie oznacza tolerowania nagannego zachowania innych. Oznacza reagowanie na zło. I państwo nad tym ma czuwać i poprzez swoich funkcjonariuszy reagować odpowiednio wcześnie.
Więcej Europy
„Tam musi być jakaś cywilizacja” – powiada Stuhr do Łukasiewicza w Machulskiego „Seksmisji”. W PRL-u brzmiało to prześmiesznie. W obecnych warunkach zmienia się sens tego marzenia. Cywilizacja to nie smartfony i inne, nowoczesne gadżety. To pewne cechy życia społecznego. Zaufanie do innych ludzi (ale najpierw państwa do obywateli), tolerancja, szacunek i otwartość na innego człowieka, inne religie i normy kulturowe. To na tych wartościach zbudowano współczesną Europę. Te wartości budowała Hellada i chrześcijaństwo, choć niekoniecznie kościół rzymsko-katolicki, który znamy współcześnie. To dzięki niej – kulturze zaufania, tolerancji, współdziałania – zbudowano socjalistyczną Skandynawię, czy socjaldemokratyczne Niemcy. Takiej Europy nam trzeba.
Nie ma do niej innej drogi, jak przez Unię Europejską. Trzeba jasno powiedzieć: chcemy uczestniczyć w dalszej integracji, chcemy przyjąć euro, opowiadamy się za federalizacją Europy. Tu nie ma wyboru: Wschód lub Zachód. To w obawie przed powrotem do politycznej i cywilizacyjnej kultury Wschodu weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej. Trzeba dalej iść tą drogą, bo każda inna prowadzi nas do putinowskiej demokracji i azjatyckiego poziomu życia.
To także kwestia bezpieczeństwa państwa. Konflikt Północ-Południe, sytych z głodnymi, będzie odciskał coraz wyraźniejsze piętno na sytuacji geopolitycznej i militarnej świata. Do nas należy decyzja, po której stronie staniemy w tym konflikcie i jaki będziemy mieli wpływ na jego przebieg. Czy będziemy w stanie coś zrobić dla światowej biedoty, czy też sami będziemy wyciągać rękę po datki. Starsze pokolenia do tego przywykły. Dawniej czekano na paczki z Zachodu, dziś na fundusze europejskie. Ale młodzi tego upokarzającego doświadczenia nie mają. I może nie warto ich tego uczyć.
Ten konflikt przybrać może też wymiar militarny. Czy warto wisieć wtedy między Wschodem a Zachodem? Czy wystarczy nam do tego sojusz z bitną armią chorwacką lub węgierskimi honwedami? Taki realny wybór stoi przed społeczeństwem polskim. I jak nie chcemy powtórki z 1939 roku, to trzeba go dokonać, a nie opowiadać bajek o niezwyciężonym żołnierzu polskim. I na jednym tchu o zdradzieckiej Brukseli. We współczesnym świecie warto współdziałać i konkurować, a nie nienawidzić. Tu młodzież będzie sojusznikiem.