Ludzie uprawiają hazard od stworzenia świata i choć przegrywają, grających jakoś nie ubywa. Psycholog pewnie by to jakoś wyjaśnił mądrzej, ja jedynie stwierdzam fakt tego przedziwnego zamiłowania.
Nie chodzi zresztą jedynie o gry sensu stricte, ta ludzka cecha daje o sobie znać wszędzie i zawsze. Bez trudu możemy zauważyć, że np. z historii nikt się jeszcze niczego nie nauczył, a ludzie sprawiają wrażenie, że wręcz pasjonują się popełnianiem wciąż tych samych błędów. Jak w rosyjskiej ruletce – a może nas tym razem nie wykończą?
Wzajemne relacje władzy i obywatela mają wiele dróg i dróżek, na których się spotykają.
Jedną z ciekawszych jest kultura zachowań we wzajemnych stosunkach, którą to kulturę naiwni prawnicy usiłują czasem wyegzekwować przy pomocy obowiązującego niby prawa. Sęk w tym, że nie wobec każdego i nie zawsze.
Da się w tym wszystkim zauważyć pewną prawidłowość. Im władza mniej kompetentna, mniej kulturalna (nawet na poziomie kindersztuby) tym bardziej usiłuje narzucić szacunek do siebie i to w sposób najbardziej prymitywny, bo administracyjny. Sama nie potrafi dać dobrego przykładu, mało tego – uważa, że rzucanie chamskimi epitetami wobec politycznych przeciwników, a nawet całych grup społecznych jest jej przywilejem danym przez — za przeproszeniem — suwerena, natomiast coś podobnego pod jej adresem stanowi ciężkie naruszenie prawa godne potępienia i kar wszelakich z kwalifikowaną karą śmierci włącznie.
Ponieważ mam wrażenie, że jesteśmy w przededniu wysypu takich spraw (obym nie wykwakał) postanowiłem przytoczyć pewien znamienny przykład z II Rzeczpospolitej, na której ponoć wzoruje się najbardziej odrażająca postać polskiej polityki po ’89 roku.
Ten przykład może pokazać i to co nas w najbliższej przyszłości czeka i jakimi drogami będzie szła ślepa (ale nie głucha) sprawiedliwość w nowej Polsce.
Idol wszystkich polskich nieudaczników, imponujący im wielce niezwracaniem uwagi na towarzyskie konwenanse rzucił niegdyś pod adresem polityków „– Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić!” – co niektórzy uznają za niezwykle zabawne i nie widzą w owym odezwaniu się żadnej niestosowności.
Szczególnie dziś, gdy nasycenie chamstwem życia codziennego osiągnęło poziom tak wysoki, że już go gołym okiem nawet nie widać.
Ale – tenże sam pan, a szczególnie jego akolici, byli niezwykle wrażliwi na punkcie Jego (i własnej) osoby i każda próba ostrzejszych słów na ich temat kończyła się w sądzie. Zaznaczyć przy tym należy, że sądy wówczas były już po „renowacji”, nie to co dziś.
Przejdźmy do konkretów.
Bardzo proszę zwrócić szczególną uwagę na daty w tekście.
17 września 1930 roku w Lublinie rozpoczął się proces Ireny Kosmowskiej posłanki „Wyzwolenia” oskarżonej z art. 154 cz.II ówczesnego KK o obrazę Józefa Piłsudskiego.
Zarzucano byłej posłance, że na zebraniu politycznym w Lublinie w dniu 14 września nazwała Marszałka obłąkańcem i twierdziła, że „jego prawem jest tylko morderstwo, złodziejstwo i podpalanie, a rządy jego są rządami obłąkańca”.
Między dokonaniem tego zbrodniczego czynu, a początkiem procesu upłynęły zaledwie 3 dni!
Na początku ustalano generalia. Kosmowska opowiadała o swej przeszłości, my możemy większość tych danych wyczytać z Wikipedii. Jak by nie patrzeć – osoba wielce zasłużona w dziele odzyskiwania niepodległości Polski. Cóż to jednak wszystko znaczy wobec obrazy tak boskiej osoby?
Na podstawie artykułów 444 i 286 KK obrona wniosła o umorzenie sprawy, ponieważ posłanka wyraziła się o Piłsudskim jako o zwykłym człowieku, a słów dotyczących morderstw i złodziejstwa itd. w ogóle nie użyła. Adwokat uściślił też, że w wyrażonej przez oskarżoną opinii padło stwierdzenie, że „publiczne wystąpienia Piłsudskiego sprawiają wrażenie obłąkańcze”, a to przecież nie to samo co stwierdza akt oskarżenia.
Sąd wniosek odrzucił.
Kolejny wniosek obrony dotyczył zeznań świadków. Otóż akt oskarżenia przygotowany przez prokuraturę nosił datę 15 września (ktoś pobije ten rekord, panie Z.?), natomiast na zeznaniach świadków widnieje data 16 września.
Obrona wnioskowała więc o uznanie tych zeznań za niewiarygodne, a aktu oskarżenia za nierzetelny.
Sąd wniosek odrzucił.
Mecenas p. Kosmowskiej wniósł o powołanie kilku świadków obrony, m.in. posłów obecnych na zebraniu, o które chodziło.
Sąd przerwał posiedzenie bez podejmowania decyzji w tej sprawie.
Ostatecznie świadków obrony wysłuchano, a przeciw nim prokurator wystawił swoich w osobach starosty Banaszkiewicza, nadkomisarza policji Sobocińskiego i posterunkowych, którzy wprawdzie na wzmiankowanym zebraniu nie byli, ale „słyszeli, że oskarżona użyła słowa „obłąkaniec”.
Obrońcy dowodzili, że osoba o takiej przeszłości, tak zasłużona, z pewnością nie użyła tych słów w celu obrazy rządu niepodległej Polski, o którą przecież walczyła, a „wyrażenia te mogą być zrozumiane jedynie jako odczucie naszej polskiej rzeczywistości”.
Ostatecznie oskarżyciel zrzekł się swego zdania w części dotyczącej użycia słów „morderstwo, złodziejstwo i podpalenie”, sąd zaś wykazał się wielką pracowitością wydając o 2:30 w nocy (skąd my to znamy?) wyrok skazujący p. Kosmowską na 6 miesięcy więzienia.
To jeszcze nie koniec.
Obrona wniosła o uwolnienie skazanej za kaucją powołując się na niedawny wyrok sądu warszawskiego, który wypuścił za kaucją 1000 złotych komunistę skazanego na 4 lata.
Sąd wniosek odrzucił. Pani Kosmowska powędrowała do więzienia.
Mimo późnej pory gmach sądu w czasie odczytywania wyroku otaczały liczne oddziały policji. Z pobieżnych rachunków wynikało, że policjantów było więcej, niż skonsternowanej publiczności.
Nie był to jedyny proces wytoczony opozycyjnym politykom przez „uwielbianego przez Naród Marszałka”. Był tylko jednym z całego ciągu takowych pomyślanych wręcz systemowo.
14 września 1930 roku, a więc dokładnie w dniu popełnienia zbrodni przez Irenę Kosmowską, Józef Piłsudski wygłosił był przemówienie, w którym odniósł się do sprawy więzienia posłów opozycji:
…Dyscyplina więzienia jest twarda i może ci panowie kiedy wyjdą z więzienia okażą się ludźmi bardziej zdyscyplinowanymi.
Gazety z tego samego dnia przyniosły taką oto radosną nowinę:
P. Marszałka Piłsudskiego urzędującego w prezydjum Rady Ministrów odwiedziła pani Marszałkowa Piłsudska wraz z córeczkami Wandą i Jagódką, które rozpoczęły obecnie rok szkolny i przyjechały podzielić się z p. Marszałkiem swemi nowemi wrażeniami szkolnemi.
Sama słodycz. I jak tu nie kochać Marszałka?
Takimi bzdurkami zawracano głowę „szerokiej publiczności”. Zupełnie jak dziś.
Piszę o tym m.in. dlatego, że niektórym z nas wciąż wydaje się, że zasługi dla wolnej Polski w ogóle coś znaczą, że złe moce nie odważą się podnieść na nich ręki i tym podobne dyrdymały.
Powyższy przykład, jeden z wielu, pokazuje, że skoro wzór od dawna jest wybrany i nigdy nie ukrywany, to może należałoby zająć się głębiej tym okresem historii (polecam prof. Nałęcza jako bodaj najlepszego specjalistę w tym zakresie) i w porę zauważyć, w jakim kierunku idziemy.
Oczywiście – jeśli w ogóle nas to interesuje, bo może okazać się, że jednak wolimy rosyjską ruletkę.
A jeśli ktoś wciąż dziwi się obecności w otoczeniu wodza osób skompromitowanych udziałem w sprawowaniu władzy za „poprzedniego reżimu”, to chcę przypomnieć, że „niedościgniony wzór” zamordował więcej Polaków niż zginęło ich we wszystkich „burzliwych miesiącach” okresu PRL razem wziętych i jakoś nikt mu tego nie wypomina.
Nie wspomina się dziś o jego współpracy z wywiadem japońskim, choć przecież była ona skierowana przeciw Rosji, więc w zamyśle szlachetna, ale sam zwrot „współpraca z obcym wywiadem” brzmi dla wielu zbyt drastycznie.
Nie przypomina się jego zaprotokołowanych słów na posiedzeniu tymczasowej rady stanu Królestwa Polskiego 1 maja 1917 roku, że „…państwa centralne krwią swoją opłaciły zdobycie polskiej ziemi przy niewielkim przelewie krwi samych Polaków, mają więc prawo moralne do urządzenia naszego kraju” – bo mogłoby to zostać opacznie zrozumiane jako stanowisko wiernopoddańcze wobec zaborcy, a przecież tak być nie mogło, no skąd!
Gdybyż to historia mogła być czymś w rodzaju lekcji przygotowawczej, być może uchroniłoby nas to przed niejedną repetą.
Cóż jednak robić, kiedy lud woli wagary?