Zapowiedź powstania Narodowego Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego ucieszyło mnie niezmiernie, ponieważ nic tak nie pobudza niezależnych od władzy inicjatyw, co sama władza. Sprawdzono to w historii nie raz i nie dwa, jest więc i doświadczenie i stosowne przykłady. No i jaka to wygoda, prawda? Nie muszę się zastanawiać, z jaką by tu wyjść inicjatywą – władza mi to powie! Żyć – nie umierać!
Obietnica „zaprowadzenia porządku” w tym sektorze cieszy o tyle, że może nareszcie ktoś porządnie skontroluje Caritas biorąc wzór z transparentnej do bólu księgowości Wielkiej Orkiestry Owsiaka.
Nie do końca wprawdzie rozumiem określenie „organizacje związane z politykami poprzedniej władzy” użyte pod adresem organizacji pozarządowych, bo mam podstawy by podejrzewać, że najwierniejszy podnóżek Kaczyńskiego nie zaprotestowałby, gdyby miano ratować mu życie za pomocą owsiakowego sprzętu, ale może to po prostu moja nadmierna podejrzliwość. Być może zaprotestowałby i zszedł z tego świata co prawda głupio, ale za to ideowo czysty.
Zobaczymy co z tego będzie, sprawa ma charakter rozwojowy, jak zwykli mawiać prokuratorzy niechcący odpowiadać na pytania dziennikarzy.
Dziś jednak chciałbym zająć czas czytelników czymś innym.
Od roku zacząłem uważniej przyglądać się ludziom próbując odgadnąć motywy, które skłoniły ich i skłaniają do popierania chaosu i bezhołowia humorystycznie zwanego „dobrą zmianą”. Konieczność zwrócenia uwagi na „panią Krysię z kiosku” sygnalizowałem wielokrotnie, a ponieważ chętnych zbyt wielu nie było, postanowiłem sam zanurzyć się w odmęty naszego społecznego oceanu.
Niespodzianki czyhały na każdym kroku. Odkryłem tyle nowych gatunków nieznanych mi form bytu, że Linneusz mógłby pozazdrościć.
Np. organizacje kombatanckie. Pomyślane jako związki mające na celu zachowanie pamięci o wydarzeniach i ludziach sprzed lat, ale także udzielające pomocy swoim członkom, wiekowym i czasami zapomnianym, a żyjącym w ciężkich warunkach i – trzeba to przyznać – wywiązujące się na ogół nieźle z tego zadania, po ’89 roku przeszły swoistą metamorfozę.
Na zasadzie odbijania przygiętej gałęzi pojawiły się grupki działaczy kultywujących „zakazaną pamięć” jak np. wyznawcy marszałka Piłsudskiego.
„Kombatanci legionowi” do dziś cieszą me oko przy każdej uroczystości wbijając się w mundury leżące na nich najczęściej jak siodło na nierogaciźnie, mocno dorosłe osoby udające żołnierzy marszałka, co daje efekt wręcz komiczny w przypadku pań. Jedna ze znanych mi szczególnie szybko awansuje (ponieważ – jak najbardziej – używają stopni wojskowych), jeszcze latem była „majorem”, dziś jest już „pułkownikiem”. Zawsze dziwię się, że dorośli ludzie nie obawiają się ewidentnej śmieszności. No cóż, widać jest to kwestia jakichś ludzkich potrzeb.
Ksiądz kapelan lokalnych „legionów” ma stopień pułkownika. Ciekawe, że nie przeszkadza księdzu, tak czułemu w innych przypadkach na punkcie własnego wyznania, konwersja „Ziuka” na kalwinizm (podobnie jak ultrakatolickim narodowcom nie przeszkadza ateista Dmowski).
À propos komicznych mundurów. Ojciec mój – powstaniec wielkopolski – miał dość trzeźwy osąd takich przypadków. Raz zmartwił się naprawdę. Było to w latach 70., kiedy ZBOWiD zaproponował występowanie kombatantów na oficjalnych uroczystościach w mundurach.
— A skąd oni wezmą pruski mundur? – pytał zmartwiony, bo przecież w takim właśnie poszedł do powstania, podobnie jak co najmniej połowa jego kolegów. Przy okazji urzędnicza bezmyślność zdegradowała go – przedwojennego majora – do stopnia podporucznika, który to stopień nadano odgórnie wszystkim powstańcom wielkopolskim, nie zagłębiając się w szczegóły.
Wracając do organizacji kombatanckich. Na ogół składają się one z członków zwyczajnych i nadzwyczajnych. Zwyczajnymi są rzeczywiści kombatanci, dziś ludzie z reguły po 90-tce, odchodzący ostatnio w zastraszającym tempie.
Nadzwyczajni, to według większości statutów osoby wspomagające lokalne koła pracą społeczną lub finansami. Czasem – jak w przypadku, o którym chcę opowiedzieć – takie członkostwo zastrzeżone jest dla zstępnych prawdziwych kombatantów. W większości znanych mi przypadków ten system działa bardzo dobrze. Czasami jednak zdarzają się przypadki szczególne.
O jednym z bardziej oryginalnych chciałbym dziś opowiedzieć.
Do miejscowego koła jednej z organizacji należy pan mający status członka nadzwyczajnego, niecieszący się szczególną estymą pozostałych. Głównie dlatego, że nie bardzo wiadomo jak i jakim cudem został członkiem organizacji (według statutu podstawy do tego miał żadne), a na dodatek odmawiający jakiejkolwiek pracy dla koła, o co wielokrotnie go proszono.
Natomiast na polu oczekiwań pan ów sprawdza się znakomicie. Prosił np. zarząd koła o wystąpienie do Ministra Obrony Narodowej w celu awansowania go na wyższy stopień wojskowy (pan jest urodzony tuż po wojnie, a więc „nie łapie się” nawet na te automaty, o których wspomniałem), choć zawodowym wojskowym nigdy nie był. Kiedy koledzy wyśmiali go – obraził się śmiertelnie i przez jakiś czas nie przychodził na zebrania.
Innym razem żądał (!) od koła zapomogi finansowej argumentując, że… ma syna alkoholika! Nie zaznaczył przy tym, na co chce tę ew. zapomogę przeznaczyć, a przecież w tym przypadku można to było zrozumieć opacznie, prawda?
Dodam, że wizytówka tego pana ma cztery strony (!), na których wypisane są wszystkie możliwe tytuły i dokonania, m.in. „doktorant Politechniki” (pan jest koło 70) oraz podkreślone wybitne osiągnięcia i zasługi dla ludzkości.
Dlaczego w ogóle zajmuję czas czytelnikom opowiadaniem o dziwactwach jakiegoś obywatela? Dlatego, że jak zdążyłem się zorientować – nie jest to przypadek odosobniony. Organizacje kombatanckie dość często obsiadają ludzkie komary w postaci przedziwnych „członków nadzwyczajnych”, które wypijają krew przeznaczoną dla innych.
Pani premier zatroskanej o państwowe pieniądze polecam organizacje piłsudczykowskie, na które idą państwowe subwencje, a które nie zrzeszają przecież ani jednego legionisty! Na temat „kombatantów legionowych” mnożących się jak króliki sam Piłsudski miał zdanie wyrobione, a wyrażane w sposób może nie nazbyt elegancki, ale oddający istotę rzeczy.
Obawiam się jednak, że Narodowe Centrum Społeczeństwa obywatelskiego nie zainteresuje się tego rodzaju przypadkami. Moje dość ograniczone zaufanie do pani premier i przyświecających jej intencji nie pozwala mi wierzyć, że temat NGO rzeczywiście wywołany został celem „uporządkowania tej sfery”.
Na koniec pytanie konkursowe. Opowiedziałem o przypadku jednego konkretnego człowieka. Przypadkiem wiem na jaką partię głosował.
A jak państwo? Wiecie?
Tak jest. Wiem, pytanie było zbyt łatwe…
(skróty red.)