8 listopada 2024

loader

Mam szczęście do najlepszych

Z Michałem Bajorem rozmawia Krzysztof Lubczyński.

„Tym albumem pokazuję swojej fenomenalnej publiczności, jak dzisiaj widzę siebie na scenie, z jaką dojrzałością i doświadczeniem interpretuję wyjątkowe piosenki” – o swojej najnowszej płycie “„Od Kofty …do Korcza” mówi Michał Bajor. Dwuczęściowy album wypełniony został nowymi wykonaniami i aranżacjami znanych utworów, wybranych z różnorodnego repertuaru artysty.

Wśród autorów piosenek na płycie znalazło się wiele znakomitych nazwisk. W tytule pojawia się jednak Kofta. To właśnie jego tekstów brakuje Panu dzisiaj najbardziej, to do jego twórczości czuje Pan największy sentyment, czy każdy z autorów, czy też ich tekstów pozostawił w Panu ślad?

Miałem i nadal mam to szczęście dostawać teksty piosenek i kompozycje od najlepszych, ale Jonasz Kofta jest znakiem jakości i znakiem wywoławczym, który z rozmysłem umieściłem w tytule. Dostałem od niego kilka pięknych tekstów na początku mojej drogi muzycznej i dzisiaj bardzo mi go brakuje. Po moich ostatnich trzech albumach, w całości wypełnionych twórczością autorską innego mistrza Wojciecha Młynarskiego, na nowym albumie „Od Kofty… do Korcza” postanowiłem powrócić także do innych, dobrze mnie znających i piszących z myślą o mnie twórców, w tym Kofty właśnie.

Jest jakiś złoty klucz „wejścia” w teksty tak wybitnych autorów. Stara się Pan odnieść je do własnych przeżyć, czy może próbuje sobie wyobrazić, co skłoniło autora do takich czy innych refleksji?

Jak wspomniałem, część z tekstów od zawsze była pisana – jak to się mówi potocznie – pode mnie. Autorzy bardzo szybko zorientowali się, co lubię opowiadać słuchaczom i czego oczekują oni ode mnie. Czasami sam podrzucałem jakiś pomysł, innym razem dyktowała to muzyka, jeśli była pierwsza. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć teksty przypadkowe, które musiałem z jakiegoś powodu wykonać. A jeśli już, to zwykle były to incydenty, piosenki, które śpiewałem bardzo krótko. Większość utworów z mojego repertuaru to te trafione i przeżywane na mój sposób. Tak jest na “Od Kofty… do Korcza”.

Podobno bardzo często podczas spotkań z fanami, przy okazji promocji nowej płyty, miłośnicy Pana twórczości już pytają o kolejne albumy. W tym roku ich cierpliwość szybko zostanie nagrodzona, bo na kolejną będą czekali tylko pół roku. To ukłon wobec tych niecierpliwych?

Wraz z wytwórnią Sony, która wydała mój poprzedni album, postanowiliśmy podzielić “Od Kofty… do Korcza” na dwie części: vol 1 i vol 2. Po premierze pierwszej – w kwietniu, druga połówka ukaże się pod koniec września. Faktycznie z tego wyniknie przyśpieszony prezent dla fanów. Ale w sumie idę utartym szlakiem. Co dwa lata krążek. Kwietniowa premiera „Od Kofty… do Korcza” wychodzi zaledwie kilka miesięcy wcześniej niż przyzwyczaiłem do tego fanów.

Jedną z niespodzianek na płycie, dla tych, którzy tylko połowicznie znają Pańską twórczość, może być kompozycja „Stonowany luz” z tekstem Jana Wołka. Genialny niemal aktorski popis, głosowe instrumentarium, do tego ten tylko pozornie lekki tekst. Nie ma Pan wrażenia, że wciąż niektórzy niesłusznie odbierają Pana jako specjalistę od przejmujących kompozycji, zapominając o tym „stonowanym luzie”?

Moja publiczność od dziesięcioleci wypełnia po brzegi filharmonie, opery, teatry i domy kultury. Doskonale wie, co śpiewam, komu śpiewam i jak różnorodny mam repertuar. A takich piosenek jak “Stonowany luz”, mniej lub bardziej żartobliwych, mam w repertuarze masę. Cóż… jak ktoś ma mój obraz z czasów, kiedy drżącym głosem i z intuicyjną, młodzieńczą żarliwością wykrzykiwałem “przejmujące“ kompozycje to jego strata. Widocznie już potem nie miał chęci zainteresować się tym, co robię i czy się rozwijam, ale… każdego prawo. Nikt nie ma obowiązku słuchać moich piosenek. Dbam tylko o moją widownię i nigdy nie będę na siłę zabiegał o czyjeś muzyczne gusta. Za krótkie życie.

W „Stonowanym luzie” jest fraza, która mogłaby być dla wielu motto życiowym, albo przynajmniej powinna być: „Wypada mieć gust”. Ma Pan jakąś receptę na „trafianie” w gusta swoich fanów, jak ich „czaruje”, by rok po roku wypełniali najważniejsze koncertowe sale?

Buduję nasze wspólne relacje od 1986 roku, w którym zacząłem występować z samodzielnymi recitalami. Wciąż szukam, wsłuchuję się w oczekiwania mojej widowni, spotykam z nią po koncertach. Nie odcinam kuponów jeżdżąc wciąż z tym samym repertuarem. Co dwa lata nagrywam nową płytę. Nawet ta podwójna jest poniekąd premierową, bo wszystkie piosenki nagrałem na nowo i z nowymi aranżacjami. Pokazuję tym samym swojej fenomenalnej publiczności, jak dzisiaj widzę siebie na scenie, z jaką dojrzałością i doświadczeniem tu i teraz interpretuję wybrane przez siebie utwory.

Do której z piosenek wrócił Pan z największą obawą, z myślą, że może wywołać zbyt mocne emocje? Czy może wszystkie były pozytywnymi reminiscencjami wyjątkowych przeżyć?

Dużą frajdą było móc zarejestrować jeszcze raz swoje interpretacje. Wśród nagrywanych ponownie po latach piosenek niektóre były bowiem miłym zaskoczeniem, “czytałem” je zupełnie na nowo. Ktoś powie “przecież to już było, tyle pracy od nowa”. Tak, i warto było na nowo zaśpiewać te utwory. Choć wybór z tak wielu dla mnie napisanych doskonałych piosenek nie był łatwy.

Po raz kolejny na Pana płycie słyszymy szerokie instrumentarium, żywe instrumenty, a w studio pojawiło się kilkunastu muzyków. Wciąż najlepiej śpiewa się Panu z większą grupą muzyków, razem przeżywa te emocjonalne piosenki? Czy może w studio muzycy nagrywali osobno, a Pan nagrywał swój głos w intymnych warunkach, niemal samotnie?

Płytę, kolejną zaaranżowaną przez wspaniałego Wojciecha Borkowskiego, nagrywaliśmy tym razem w odwrotnej kolejności. Dostałem od aranżera “suche”, elektroniczne podkłady. Nagrałem do nich wokal, a muzycy potem dogrywali do mnie swoje instrumenty. Tak było w przypadku większości piosenek. W przypadku kilku innych muzycy w studio nagrali podkład, a ja pomagałem im śpiewając, tak jak to się robi na próbach. Jednak jak powiedziałem, większość piosenek nagrałem „intymnie”, sam przed studyjnym mikrofonem.

Od lat znany jest Pan jako doskonały wykonawca kompozycji, które w swoich repertuarach mieli mistrzowie francuskiej piosenki. Tutaj mamy „Ja wbity w kąt” z repertuaru Charlesa Aznavoura z polskim tekstem Wojciecha Młynarskiego. Co ciągnie Pana do twórczości znad Sekwany, co w muzyce francuskiej jest takiego, że od lat tak dobrze jest przyjmowana nad Wisłą?

Myślę, że dzisiaj piosenka francuska nie jest tak silna w masowym odbiorze. Musiało się jednak tak stać przy tej ogromnej konkurencji na rynku muzycznym. Debiutowałem jeszcze w ostatnich latach, kiedy francuska piosenka mogła mnie “wynieść” i postawić kropkę nad “i” mojej przygody z muzyką. Francuscy mistrzowie genialnie łączyli ambicję z komercją, choć na pewno nie tą, szeroko dzisiaj pojmowaną. Wszyscy śpiewali te piosenki. Dzisiaj już rzadziej, ale każdy wybiera sobie sam, czego lubi słuchać i nie należy tego oceniać.

Jest Pan na scenie kilka dekad. Jakie zmiany widzi Pan u swojej publiczności? Z jednej strony zapewne fanom przybywa siwych włosów, ale z drugiej dołączają przecież kolejne pokolenia.

Dołączają ogromne ilości nowych widzów. Jest sporo humanistycznej młodzieży, a nawet szkolnych dzieci. Dzięki temu na każdym moim koncercie pojawiają się cztery pokolenia fanów i jestem z tego powodu bardzo dumny.

Od czasu Pana debiutu nasz, ale też światowy rynek muzyczny, przeszedł nawet nie jedną, a kilka metamorfoz. Jakie widzi Pan cechy niezmienne dla genialnych piosenek, co wciąż decyduje o tym, że niektóre zapamiętujemy na dłużej? Tekst właśnie?

Nie ma na to reguły. Czasami decydujący jest tekst, a czasami muzyka. Oczywiście najlepiej, jeśli idą w parze. O wiele łatwiej jest zapamiętać tekst, kiedy pasuje do niego kompozycja. Łatwiej też uczy się go na pamięć. Jak już mówiłem, od początku miałem to szczęście, że nie musiałem mieć z tego powodu dylematów. Większość tekstów napisanych dla mnie piosenek znakomicie harmonizowała z muzyką. Myślę, że doskonale słychać to na „Od Kofty… do Korcza”.

Dziękuję za rozmowę.

„Od Kofty… do Korcza” Vol. 1 (premiera 21.04.2017) 88985418212
„Od Kofty… do Korcza” Vol. 2 (premiera 29.09.2017 ) 88985418222

Od autora

W powyższym wywiadzie mój rozmówca Michał Bajor skoncentrował się wyłącznie na swojej twórczości wokalnej, której poświęcił minione ćwierćwiecze życia. Warto jednak odnotować, że Michał Bajor, który w tym roku kończy 60 lat (ur. 13 czerwca 1957 roku w Opolu) jest także wspaniałym aktorem teatralnym i filmowym o bardzo interesującej, sugestywnej osobowości. Jako aktor Teatru Ateneum w Warszawie (1979-1985) zagrał wiele cenionych ról, m.in. Kapelmajstra-Archanioła w „Operze za trzy grosze” B. Brechta w reż. R. Peryta (1980), Kamila Desmoulins w „Śmierci Dantona” G. Buchnera w reż. K. Kutza (1982), Arlekina w „Synu marnotrawnym” St. Trembeckiego w reż. A. Hanuszkiewicza (1983), Karola w „Pornografii” (1983) czy Ignaca w „Transatlantyku” W. Gombrowicza w reż. A. Pawłowskiego (1984). W Teatrze Telewizji zagrał m.in. Syna Woźnego w „Procesie” F. Kafki w reż. L. Adamika i A. Holland (1980), Heliogabala w „Irydionie” Z. Krasińskiego (1981) czy Plantageneta w „Elżbiecie, królowej Anglii” F. Brucknera w reż. L. Adamika (1984).
Zagrał też świetne role filmowe, m.in. w „W biały dzień” w reż. E. Żebrowskiego (1980), „Limuzynie Daimler-Benz” F. Bajona (1981), „Ucieczce w kina „Wolność” w reż. W. Marczewskiego (1990), „Medium” J. Koprowicza (1984), „Bez końca” K. Kieślowskiego. Jego ostatnią jak do tej pory rolą filmową był Neron w „Quo vadis” w reż. J. Kawalerowicza (2002).
Szkoda, że reżyserzy nie sięgają po aktorski talent Michała Bajora, który – jak zadeklarował w rozmowie – jest zawsze otwarty na ciekawe propozycje od filmowców. Artyście składamy wyrazy szczerego współczucia z powodu zgonu Ojca.

trybuna.info

Poprzedni

Wciąż dużo niewiadomych

Następny

Pierwszy amant PRL