7 listopada 2024

loader

Meksykańska nadzieja

Powiedzieć, że Meksyk to kraj nierówności społecznych, to nie powiedzieć nic. To dwa światy: z jednej strony zamknięte enklawy zamożnej klasy wyższej i średniej, z drugiej – morze ubóstwa, często prawdziwej nędzy, wykluczenia, przemocy i braku szans. Ten drugi świat właśnie uwierzył, że jest jeszcze dla niego nadzieja. Wyrażają ją dwa skróty: AMLO i Morena.

 

Za pierwszym z nich kryje się nazwisko Andrésa Manuela Lópeza Obradora, wybranego w niedzielę 1 lipca na prezydenta Meksyku, drugi to uproszczona nazwa jego partii – Ruchu Odnowy Narodowej (Movimiento Regeneracion Nacional). Umiarkowanie lewicowy polityk nie dał konkurentom szans – poparło go 53,19 proc. głosujących, następny kandydat, konserwatysta Ricardo Anaya zebrał zaledwie ponad 22 proc. Podobnie było w odbywających się równolegle wyborach parlamentarnych, gdzie koalicja Razem Stworzymy Historię, w której Morena jest główną siłą, wywalczyła 210 mandatów na 500 miejsc w Izbie Deputowanych. I w wyborach na merów najważniejszych miast, gdzie historyczny sukces odniosła Claudia Sheinbaum, która będzie pierwszą w historii wybraną tą drogą kobietą-burmistrzem stolicy.

 

Mąż opatrznościowy

Pragnienia zmiany i wiary, że jest ona możliwa, nie zdołały zabić w wyborcach, głównie młodych, media z meksykańskiego „pierwszego świata”. Nieustannie kreśliły one katastroficzne wizje klęsk, które muszą spaść na Meksyk, jeśli będzie rządziła – nawet najbardziej umiarkowana – lewica (jakieś pojęcie o tonie ich „bezstronnych analiz” dają materiały niezawodnego red. Stasińskiego). Mieszkańcy stolicy kraju mogli im przeciwstawić własne doświadczenie, pamięć o sprawowaniu przez Lópeza Obradora obowiązków mera stolicy – wyciągnął rękę do niepełnosprawnych, samotnych matek i emerytów, kierując do nich regularną pomoc w postaci transferów gotówkowych, za to o 15 proc. przyciął płace wysokich urzędników, zredukował (z 66 do pięciu!) liczbę asystentów mera, bez których „nie mógł się obyć” poprzednik. A także doprowadził do otwarcia w stolicy nowego, pierwszego od trzech dekad publicznego uniwersytetu i do zbudowania drugiego poziomu dwóch głównych miejskich dróg, co chociaż na chwilę pomogło rozładować niewyobrażalny w polskich warunkach tłok na drogach.

Przede wszystkim jednak meksykańscy wyborcy mieli poczucie, że rządząca prawica miała już wystarczająco wiele czasu, by walczyć z dwiema plagami: korupcją i przestępczością, i żadnej z tych walk nie wygrała, o ile w ogóle można mówić, że do nich na poważnie stanęła.

– Przed Lópezem Obradorem stoi zadanie oczyszczenia praktycznie całego wymiaru sprawiedliwości, prokuratury, policji – tłumaczy mi młody meksykańsko-polski politolog Jose Cristobal Rosiles-Śledzik. – Walki z patologiami absolutnie podstawowymi, jak unikanie procesu i kary przez osoby dostatecznie zamożne, by wypłacić się nieuczciwym funkcjonariuszom, skorumpowanym śledczym i sędziom. Rozbijania lokalnych układów administracyjno-policyjno-przestępczych, gdzie albo dobre stosunki z gangami gwarantują lokalnym działaczom trwanie u władzy, albo przestępcze kartele przejmują rolę prywatnych bojówek konkretnych polityków.

 

Listy wyborcze we krwi

Skalę zjawiska pokazują statystyki przemocy z kampanii wyborczej – przez dziewięć miesięcy zginęło 58 kandydatów ubiegających się o miejsca w parlamencie oraz 74 członków partii politycznych zaangażowanych przy ich kampaniach. Niektórzy ginęli w szokujących okolicznościach, jak Fernando Purón, zastrzelony w Piedras Negras w sali, gdzie przed chwilą skończył przedwyborczą debatę z kontrkandydatem (podczas której mówił m.in. o potrzebie walce z przestępczością) i robił sobie selfie z „sympatykiem”, który wystawił go zabójcy. Zaledwie w dziewięciu z 31 meksykańskich stanów nie odnotowano żadnego mordu związanego z wyborami.

Ale nie tylko skłóceni z narkobiznesem politycy czy lokalni aktywiści ryzykują w Meksyku życiem: w ciągu kilku lat poprzedzających wybory statystyki przestępczości w kraju rosły w zastraszającym tempie. Liczba zabójstw w pierwszym kwartale 2018 r. już jest o 25 proc. wyższa niż w roku 2011, gdy padł na tym polu ponury rekord. Statystyki morderstw poszybowały po tym, gdy prawicowy prezydent Felipe Calderón wysłał do walki z gangami już nie policję, a wojsko. Za rządów jego następcy Enrique Peña Niety sytuacja ulegała tylko pogorszeniu. López Obrador był podczas kampanii wyborczej jedynym kandydatem, który w ogóle przedstawiał jakiekolwiek propozycje rozwiązań.

– Proponuje częściową amnestię dla członków gangów, dla tych, którzy zostali zmuszeni do pracy dla grupy przestępczej, pozostawali na jej niskim szczeblu, nie popełnili najgorszych zbrodni – mówi Rosiles-Śledzik.

AMLO wskazał również zależność, która pozostała kompletnie poza zasięgiem jego konkurentów z meksykańskiego pierwszego świata – oznajmił, że gdy młodzi ludzie będą mieli większe możliwości zdobycia wykształcenia i znalezienia pracy dającej szansę godnego życia, liczba chętnych do wstąpienia do gangów zacznie spadać. I dodał nadziei jeszcze jednej grupie najbardziej zagrożonej przemocą: kobietom. W gabinecie, jaki stworzył López Obrador (w Meksyku obowiązuje prezydencki system władzy), to polityczki obejmą połowę resortów: była sędzina Sądu Najwyższego Olga Sanchez Cordero będzie kierować ministerstwem spraw wewnętrznych, a Luisa Maria Alcalde Lujan stanie na czele ministerstwa pracy, kluczowego dla realizacji lewicowej polityki zatrudnienia.

 

Nie będzie Chávezem

Urny wyborcze. López Obrador niezmiennie zapewnia, że nigdy nie podważy pryncypiów demokracji / fot. Wikimedia Commons
Dla zepchniętej do defensywy latynoamerykańskiej lewicy sukces AMLO jest jak ożywczy powiew. Ale nowy Chávez się nie zapowiada. Nieżyjący już wenezuelski przywódca konsekwentnie mówił, że jego celem jest socjalizm XXI wieku (niezależnie od wszelkich problemów z jego definicją i drogą do tego celu), nie bał się nacjonalizować i z dumą tytułował się rewolucjonistą. AMLO, kiedy przedstawiał bardziej całościowe wizje systemu społeczno-gospodarczego, przywoływał Meksyk w latach 50., 60. i 70. – kapitalistyczny, chociaż z nieporównywalnie większą niż dziś rolą i udziałem państwa w ekonomii. Ale nawet wtedy zastrzegał, że to wzór umowny, bo do tamtej epoki nie ma powrotu, można się co najwyżej częściowo inspirować. W tych momentach kampanii, gdzie najsilniej rysowały się konflikty z lobby biznesowym, łagodził retorykę, uspokajał. Teoretycznie nie zrezygnował z hasła wstrzymania przeżartej korupcją budowy nowego międzynarodowego lotniska na podmokłych gruntach kilka mil od stolicy, ale w obliczu nacisków organizacji przedsiębiorców CCE oznajmił, że uszanuje już podpisane kontrakty i „rozwiąże problem bez uderzania w inwestycje”.

Jeszcze więcej pojednawczego tonu brzmi w ogłoszonym jeszcze w kwietniu liście otwartym Lópeza Obradora do przedstawicieli biznesu. „Nie jesteśmy buntownikami bez powodu, dotrzymujemy słowa. Nie bójcie się!” – zaklinał oligarchów kandydat. Zapewniał: nie będzie żadnych podwyżek podatków, pieniądze na zwiększone wydatki na cele społeczne, w tym na podwyżki płac, zostaną zdobyte dzięki skutecznej walce z korupcją i dzięki oszczędnościom w samej administracji państwowej, w tym cięciu płac członków rządu. I nie są to puste słowa, znowu w działalności prezydenta elekta jako mera miasta Meksyk znajdziemy dla nich potwierdzenie, w postaci ulg podatkowych udzielanych wówczas firmom budowlanym.

 

Studenci, nie płatni zabójcy

Jakby bliżej więc AMLO do Luli – byłego prezydenta Brazylii, który wyprowadził z nędzy 20 mln swoich współobywateli i współobywatelek, prowadząc programy społeczne, przy absolutnym zachowaniu zasad liberalnej demokracji, nie zamachując się na potężną kastę biznesowo-medialno-polityczną (która zresztą odczekała na odpowiedni moment i nie tylko wróciła do władzy, ale i z pełną bezwzględnością i bezczelnością walczy obecnie w Brazylii z wszelką lewicą). Czy będzie więc meksykańska edycja słynnej Bolsa Familia? Raczej nie, według Rosilesa-Śledzika to nie skrajnie trudna sytuacja wielodzietnych rodzin jest w Meksyku na samym początku listy problemów. Znakiem firmowym AMLO będzie raczej ambitny program związany ze szkolnictwem wyższym – stypendia w wysokości 2400 meksykańskich pesos dla ubogich studentów, inwestycje w szkoły publiczne, zwiększenie dostępności edukacji. Becarios sí, sicarios, no – tak dla stypendiów, nie dla płatnych zabójstw.

Jest jeszcze jeden latynoamerykański polityk, którego López Obrador wymienia, pytany o bohaterów, wzory i inspiracje. To Salvador Allende. Czy będąc jego admiratorem, ma w pamięci jego tragiczny koniec? Punkty, od których mógłby zacząć się śmiertelny konflikt z miejscową oligarchią czy z północnym sąsiadem, oczywiście są. Zasięg reform społecznych i aktywizacji politycznej warstw wykluczonych to tylko jeden z nich. Jest także kwestia renegocjowania układu NAFTA, z czym AMLO się nie kryje, podkreślając, że w obecnym kształcie krzywdzi meksykańskich wytwórców kukurydzy, sugerując także handlowy zwrot raczej w stronę partnerów z Ameryki Łacińskiej. Na razie jednak administracja Trumpa zdaje się być zachwycona wynikiem przełomowych wyborów. Były gratulacje na Twitterze, a ostatnio Mike’a Pompeo w Meksyku pełna serdeczności. Brzmiących wszakże niezbyt szczerze.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Ameryka doi resztę świata i ma pretensję, że to ona jest dojona. Dlaczego kupujemy tę gadkę?

Następny

Polski Parlament Obwoźny

Zostaw komentarz