Minister Antoni Macierewicz, jest człowiekiem wielkiej wiary – aż tak wielkiej, że uwierzył, iż zna się na wojnie. Mało tego: zna się aż tak, że tworzy nowatorskie wizje organizacji wojska.
Tylko niestety te wizje nie są nowatorskie. Wręcz pachną naftaliną i drastycznie mijają się z dzisiejszą rzeczywistością. Obrona terytorialna w wojsku polskim już istniała, nie jest niczym nowym. W 1969 roku brała nawet udział w manewrach Odra-Nysa na poligonie Drawskim. Później z tej formacji zrezygnowano z powodu jej znikomej przydatności.
Nie jestem wojskowym, nie chcę pouczać mądrzejszych od siebie, ale mam pewne doświadczenia życiowe. Po pierwsze, w przeciwieństwie do Macierewicza odbyłem dosyć porządną służbę wojskową, nie studencką, tylko w pierwszorzutowej jednostce liniowej. Po drugie, jako podróżnik i reporter widziałem z bliska parę zagranicznych wojen i innych działań militarnych. Jako dziennikarz śledziłem dość uważnie doniesienia o przebiegu współczesnych konfliktów zbrojnych. I wreszcie, jako mistrz i trener wschodnich sztuk walki, wiem, jaki typ psychiczny człowieka nadaje się na wojownika, a jaki nie (facet z „grupy rekonstrukcyjnej”, ganiający z drewnianym karabinem i wołający: pa, pa, pa… się nie nadaje). Resztę powinni już dopowiedzieć fachowcy od wojska, więc aby nie udawać mądrzejszego niż jestem, na wszelki wypadek skonsultowałem moją opinię z trzema zawodowymi oficerami.
Antoni Macierewicz ogłosił ostatnio, że aerokluby będą wspierać obronę cywilną z powietrza. Aerokluby się ucieszyły, bo myślą, że dostaną kasę. Antoni jednak, jak z jego wypowiedzi wynika, ma koncepcję raczej odwrotną – on narzuci aeroklubom zadania, zaś kasę mają sobie sami znaleźć od sponsorów.
Koncepcja wspierania obrony cywilnej przez szybowce i cesny jest dość zabawna. Przypomina mi to pewien epizod z mojej ulubionej powieści Piotra Wojciechowskiego „Czaszka w czaszce”. Był tam pewien generał, który wybudował w Karpatach wielkie pochylnie do walki kawalerii z zeppelinami. To się jednak działo w szyderczej fikcji literackiej, zaś Antoni jest w realu. A szkoda, bo pomysł „kawalerią na zeppeliny” jest z tej samej bajki, co „motolotnią na czołgi”.
Cała koncepcja obrony terytorialnej (w takim kształcie) jest mocno archaiczna. Może to było dobre, gdy toczono wojny pozycyjne i budowano kilometry okopów. Ale już od II wojny światowej, działania zbrojne wyglądają inaczej, i czym bliżej dnia dzisiejszego, tym bardziej inaczej. Najnowsze konflikty zbrojne, to wojna manewrowa, punktowe uderzenia samodzielnych dywizji lub co najmniej brygad, dalekie rajdy w głąb terytorium przeciwnika.
Czy partyzantka leśnych dziadków, jest w stanie zatrzymać takie natarcie? Z pewnością nie. W takim punktowym uderzeniu biorą udział setki czołgów, wspierane potężną artylerią i lotnictwem. Tylko ktoś, kto nigdy nie widział (jak Antoni), jaką siłę ognia ma helikopter Mi-24 lub Apacz, kto nigdy (jak Antoni) nie był w prawdziwym wojsku, może sobie wyobrażać, że gromadka kiepsko wyszkolonych cywilów z kałaszami, może tu coś zdziałać. To nie te czasy, kiedy można było zwalczać czołgi butelkami z benzyną. Budowana wedle koncepcji Macierewicza formacja w razie poważnej wojny po kilku godzinach przestanie istnieć, a jej żołnierze zasilą szeregi poległych, nie zadawszy niemal żadnych strat przeciwnikowi.
A może jednak zapobiegną inwazji „zielonych ludzików”, jak w Donbasie? Też nie. Te „zielone ludziki”, to byli komandosi z doborowych rosyjskich jednostek, zawodowcy wojny, wyszkoleni na poziomie zbliżonym do żołnierzy naszego „Gromu”. Tymczasem, wedle projektu, obrona terytorialna Antoniego M. ma odbyć tylko krótkie, kilkutygodniowe szkolenie wojskowe…
I tu skorzystam z mojego doświadczenia trenerskiego. Aby wyszkolić wojownika, czy to żołnierza, czy to zawodnika sztuki walki, trzeba minimum 2-3 lat intensywnych ćwiczeń. Taki wojownik szkolony przez rok jeszcze niewiele umie, a po szkoleniu przez miesiąc nie umie nic. Nie ma nawet elementarnej sprawności fizycznej. Owszem, może nauczy się strzelać z kałasza na strzelnicy, ale niemal na pewno w nic nie trafi na polu walki. Strzelnica to wygodna pozycja, nieruchoma tarcza, stała odległość od celu i spokój. Nic nie wybucha, nic się nie wali na głowę, żadne pociski nie lecą w naszą stronę.
Realna walka, to zupełnie co innego. Nawet w walce sportowej na treningu można wspaniale wykonywać techniki, uderzenia, kopnięcia, rzuty – ale na macie czy na ringu podczas walki to już zupełnie inna bajka. W środowisku sportów walki są dwa istotne powiedzenia: „worki nie oddają uderzeń” i „zrobić można wszystko, tylko trzeba umieć i trzeba zdążyć”. Obydwa dotyczą też wyszkolenia wojskowego.
Reasumując, niewyszkolona „cywilbanda”, słabo uzbrojona, wspomagana przez lotnie i awionetki, ma walczyć z czołgami, Mi-24, lub komandosami z jednostek specjalnych. W dodatku ma podlegać bezpośrednio Macierewiczowi, czyli człowiekowi, który nie ma pojęcia o dowodzeniu. Nawet, jeśli po drodze będą zwodowi oficerowie, to mają wykonywać jego rozkazy niekonsultowane ze sztabem generalnym. Czyli wiódł ślepy kulawego na komendę pijanego. Wojskowi, z którymi rozmawiałem, zgodnie uważają całe to przedsięwzięcie za czyste marnowanie czasu i pieniędzy, których brakuje na dozbrojenie i unowocześnienie armii.
Ale to nie jest jeszcze komplet poczynań ministra.
Nocne najście na komórkę kontrwywiadu NATO i mianowanie jej szefem niejakiego Misiewicza, 26-letniego chłoptasia bez żadnego wykształcenia (tym bardziej w sprawach wywiadu wojskowego);
Zerwanie kontraktu na śmigłowce bojowe i pomysły zastąpienia ich cywilną wersją innych śmigłowców (bez nawigacji nocnej, noktowizji i całej zaawansowanej technologii wojskowej, na która zgodę musi wyrazić Senat USA, a raczej nie wyrazi), śmigłowców, o których budowie i zakupie nawet nie zaczęto jeszcze rozmowy;
Rewelacje z sufitu o przekazaniu Mistrali Rosji przez Egipt „za jednego dolara” (nawet nie trzeba sprawdzać, jaki interes miałby biedny Egipt w tym, by kupować okręty za olbrzymie pieniądze i przekazywać je za darmo państwu, które wcale nie jest jego sojusznikiem?). Bzdura tak wielka, że żaden rząd nie raczył nawet na poważnie jej zdementować;
Wypowiedzi na temat kompetencji niejakiego Berczyńskiego, który miał ponoć „badać tysiące katastrof lotnictwa wojskowego w USA” (według instytucji amerykańskich nie badał żadnej). Aby to było możliwe, musiałby badać kilkadziesiąt katastrof rocznie i żyć sto lat.
Rozgonienie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i zastąpienie ich „fachowcami” od obłędu w oczach, gotowania parówek i zgniatania puszek.
Przedziwna wypowiedź o „broni elektromagnetycznej” testowanej ponoć na Polakach w Zachodniopomorskim, czym ponoć MON „się zajmuje”.
I tak dalej, i tak dalej…
Jeśli dodamy do kompletu postępowanie Antoniego po katastrofie w Smoleńsku (najpierw idzie do restauracji na obiad, a później wyjeżdża pociągiem, w którym karze zasłaniać okna)… Aż strach wyciągać wnioski.
Pewien stary doktor mawiał: „jak się słyszy głosy, to się ich nie powtarza”. Nic dodać, nic ująć.
Nie to jednak jest w tej sprawie najgorsze.
Po pierwsze istnieje podejrzenie, że wojska obrony terytorialnej mają być w rzeczywistości partyjnymi bojówkami PiS rekrutowanymi spośród najbardziej radykalnej prawicy, w tym organizacji jawnie faszystowskich. To dlatego nie mają podlegać sztabowi generalnemu, tylko politykowi.
Po drugie, od dwóch lat obserwujemy narastanie napięcia na linii Rosja-NATO i narastanie zagrożenia wojną. W tej sytuacji minister Macierewicz po prostu demoluje polską armię. Wyrzuca kompetentnych oficerów, zastępując ich karierowiczami, marnuje pieniądze potrzebne na unowocześnienie uzbrojenia, właśnie pozbawił wojsko nowoczesnych śmigłowców; sprawia, że jako minister nie jest w NATO traktowany poważnie.
Ten człowiek, niezależnie od przyczyny takiego postępowania, jest dla Polski po prostu niebezpieczny.
Gdyby Putin chciał umieścić w MON dywersanta, to chyba lepszego by nie znalazł.