8 listopada 2024

loader

Mocarstwo Białoruś

Dawno nie zaglądaliśmy na Białoruś, a niesłusznie.

Czy tam się wiele zmieniło? Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, gospodarkę, język, w jakim Aleksandr Łukaszenka rozmawia ze społeczeństwem – nic a nic. Za to na zewnątrz – ho, ho…! Tutaj nie tylko Polska powinna się niepokoić, nie powinna spać spokojnie kanclerz Merkel, a i przywódcy krajów Europy Środkowo – Wschodniej winni z lękiem spoglądać w stronę Mińska. Rośnie tam bowiem nowe mocarstwo. No, może trochę przesadzam, mocarstewko jak na razie. Ale ambicje ma na miarę co najmniej giganta rozdającego karty w polityce europejskiej.

Polityka Aleksandra Łukaszenki

od dawna polega na balansowaniu między Wschodem a Zachodem. Nie mam pojęcia, czy wzorce czerpał od Wiktora Janukowycza na Ukrainie, czy od kogoś innego, fakt pozostaje faktem, że powiedzenie o świeczce i ogarku jest, jak się wydaje, jednym z podstawowych kanonów białoruskiej polityki zagranicznej.
Nie ma w tym, broń Boże, nic złego, pod warunkiem wszakże, że koncepcja ta zakłada utrzymywanie równego dystansu pomiędzy jednym a drugim antagonistycznym obozem. Ponadto równowaga ta oparta być powinna na poważnej roli balansującego. Innymi słowy, trzeba doprowadzić swoje państwo do stanu, w którym i jednej, i drugiej stronie będzie się tak samo potrzebnym i, co ważniejsze, obie strony będą się z nim liczyć. Wtedy można sobie balansować do upojenia. Drogą do spełnienia tych warunków jest np. wzrost ekonomicznej swojej pozycji w regionie. Wtedy, dysponując odpowiednim potencjałem, można wchodzić w sojusze, umowy, porozumienia i co tam się jeszcze wymyśli. Obie strony, między którymi balansuje takie państwo, będą żywo zainteresowane gospodarczą współpracą, efektywną i odporną na wahania i naciski. Ale gdy proponuje się współpracę, nie mając żadnych atutów w ręku, można się tylko ośmieszyć. Białoruś jest właśnie w takiej sytuacji.

Jeżeli gospodarka kuleje,

można liczyć na pozycję polityczną. Jak się zdaje, taką właśnie drogą chce iść Aleksander Łukaszenka i jego ekipa. Nie na darmo Mińsk stał się miejscem, w którym zwaśnione na Ukrainie strony miały osiągnąć porozumienie, a po nim pokój i rozwiązanie krwawego kryzysu. Porozumienia, najpierw Mińsk – 1, potem Mińsk-2, mogły stać się fundamentami zakończenia wojny, a co za tym idzie, podniesieniem Białorusi do roli poważnego gracza w Europie, partnera do dyskusji dla najpotężniejszych, państwa, na które zawsze można liczyć, kiedy chciałoby się rozwiązać poważne problemy. Nie wyszło.
Oczywiście, szukając przyczyn nieudanych prób wprowadzenia mińskich porozumień w życie, nie wolno zwalać wszystkiego na gospodarzy. Trzeba szukać winy we władzy w Kijowie i wśród politycznych koterii separatystów donieckich i ługańskch. Myślę jednak, że istotną częścią niepowodzenia można obarczyć i samego prezydenta Białorusi. Jego pozycja wewnętrzna i na arenie międzynarodowej jest po prostu słabiutka. Wielcy tego świata traktują Mińsk raczej jak pokój, do którego się wchodzi i wychodzi, ale niekoniecznie licząc się z gospodarzem. Tak, żeby coś przyniósł do picia i jedzenia, zamknął okno, kiedy wieje, to owszem, ale niewiele ponad to. Trudno się dziwić, gospodarz ma zbyt wiele własnych problemów, by wciągać go w rozmowy, które go nie powinny dotyczyć.

Nie udało się ekipie Łukaszenki

zmienić negatywnych tendencji ekonomicznych z 2015 roku. W 2016 doszło do pogłębienia ujemnego salda w handlu zagranicznym, trwał spadek produkcji przemysłowej, wzrosło zadłużenie. PKB zmalało o ponad 2 proc., eksport – o ponad 12 proc. Co piąte białoruskie przedsiębiorstwo jest nierentowne. Dochody obywateli spadły o 7 proc. w ciągu roku. Nie ma się więc co dziwić, że razem z nimi spadły nastroje. Efektem tego były potężne, jak na Białoruś, protesty społeczne w marcu tego roku.
Policja działała nie tak brutalnie, jak zazwyczaj, ale jednak zatrzymano około 800 osób. Ludzie wyszli nie tylko w proteście przeciwko obniżeniu poziomu życia, ale też wyrażali niezgodę na niemądre decyzje władz w postaci tzw. podatku od darmozjadów. Podatek ten, w wysokości około 200 dolarów, co na Białorusi jest sumą pokaźną, mają płacić wszyscy ci, którzy przepracowali mniej niż 183 dni w roku. Logika nie jest silną strona tego dokumentu, bo z czego maja płacić, skoro nie pracują? A nie chodzi tu o zmuszenie tym barbarzyńskim sposobem leniuchów do aktywności. Znakomita część niepracujących ma poważne trudności, by znaleźć zajęcie, która pozwoli na utrzymanie siebie i rodziny na zadowalającym poziomie. Jak wskazują eksperci, na Białorusi jest ukryte bezrobocie w wysokości około 10 proc.

Ludzie, którzy w lutym, a potem w marcu wyszli na ulicę,

niewiele wskórali. Łukaszenka pozostaje niewzruszony, jeśli chodzi o wysłuchiwanie propozycji choćby podstawowych reform. Być może gospodarce pomogłaby rozsądnie (podkreślmy, rozsądnie, i zaznaczmy, być może) przeprowadzona prywatyzacja. Z tym trudno, bo nie można oczekiwać racjonalnie i wzajemnie korzystnej prywatyzacji, skoro białoruska gospodarka nie ma w ręku żadnych atutów, z którymi mogłaby prowadzić licytację sprzedawanych dóbr.

Partnerzy żądają wiele, strona białoruska nie ma czym odpowiedzieć,

bo jest słaba jak kot, więc Łukaszenka odstępuje od prywatyzowania i wraca do nieefektywnego zarządzania ręcznego. Ale o prywatyzacji mówi dużo i chętnie. Jednak poziom nierealistycznych obietnic tej dziedziny dotyczący, których realizacji nikt nie próbuje się choćby podjąć, osiągnął poziom anegdotyczny. Prezydent roztacza przed społeczeństwem perspektywy dobrobytu, w które nawet jego najwierniejsi z wiernych już chyba nie wierzą. Wreszcie ucieka się do śmiesznych dla każdego obserwatora nakazów: „ma być tak i tak, bo ja tak mówię”. Potem nic z tego nie wychodzi i opinia prezydenta jest w opłakanym stanie.
Właśnie nadwyrężony wizerunek dobrego i przewidującego gospodarza, Łukaszenka rekompensuje sobie słowotokiem wizji, jakimi jakoby kieruje się i kierować będzie polityka zagraniczna jego autorstwa.
„Dzisiaj, w celu wzmocnienia wiarygodności kraju, musimy poszerzyć grono partnerów biznesowych i niezawodnych sojuszników. Nie kłócić się, nie konfliktować, ale przyjaźnić się z każdym. Równie ważne jest, aby rozwijać współpracę i ze Wschodem i z Zachodem, bez dokonywania wyborów. Kontakty nawiązywać trzeba wszędzie, żeby nas znali, rozumieli i ostatecznie zaakceptowali. Dopiero wtedy można liczyć na ustanowienie wzajemnie korzystnych stosunków” – mówił Łukaszenka. Doskonale brzmi, z wykonaniem jest nieco gorzej.

Z Rosją,

u której Białoruś jest zadłużona na 6,5 mld dolarów, stosunki są chłodno poprawne. W tej sytuacji, starym i sprawdzonym sposobem, białoruskie władze mamią UE swoimi obietnicami. Deklarują, że są gotowe do rozmowy o karze śmierci, prawach człowieka, tylko, jak zaraz podkreślają, na to potrzeba czasu. Mówiąc inaczej, przekaz brzmi następująco: wy nam dajcie pieniądze, a my obiecujemy, że zastanowimy się nad waszymi wartościami i modelem demokracji. Zachód już zbyt wiele razy dał się nabrać na takie gierki, żeby uwierzyć po raz kolejny.
Mało tego, Białoruś proponuje, by podpisać nowe porozumienie OBWE, którego, jak można zrozumieć, byłaby animatorem. To kuriozalny pomysł. Jeżeli wymyślił to sam Aleksander Łukaszenka, to znaczy, że ma słaby kontakt z rzeczywistością. OBWE, będące owocem porozumienia z Helsinek w 1975 roku, owszem, działa słabo, ale jednak wciąż jest w miarę skutecznym instrumentem osłabiania napięć między Wschodem a Zachodem. Przy obecnym stanie nowej zimnej wojny majstrowanie przy tej strukturze mogłoby skutecznie unieruchomić nawet te wątłe kompetencje, jakie OBWE w tej chwili uruchamia. Czy białoruski prezydent zdaje sobie sprawę z tego, że obiektywnie popycha kontynent do niebezpiecznej granicy, za którą jest wojna całkiem gorąca?

Nie wiadomo,

tak jak nie wiadomo, czy w takich propozycjach pełni role samodzielną, czy też realizuje cudze zamówienia, mamiony obietnicą kolejnej transzy pożyczek, kredytów czy zapomóg, które pozwolą mu uratować swoje stanowisko chociażby na kolejną kadencję.
Białoruskie ambicje, by stać się rozgrywającym w tej części Europy i jednocześnie zapewnić sobie trwała pozycję w obecnie obowiązującym porządku politycznym byłyby godne szacunku, gdyby nie to, że przypominają chłopczyka, który pokrzykuje grubym głosem na podwórku wierząc głęboko, że wszyscy wezmą go za dorosłego. Tymczasem sąsiedzi się z niego dobrotliwie naśmiewają.

trybuna.info

Poprzedni

Wybory utopione w fekaliach

Następny

Katalonia, Kafka i Izrael