SONY DSC
Z ALICJĄ MAJEWSKĄ, piosenkarką, rozmawia Krzysztof Lubczyński
Miała być Pani pedagogiem…
Tak, natchnęło mnie do tego w moim macierzystym Liceum Ogólnokształcącym imienia Tomasza Zana w Pruszkowie. Z takim też zamiarem wybrałam i ukończyłam Wydział Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak już na studiach uchwyciła mnie piosenka i moje plany diametralnie się zmieniły. Występowałam wtedy w klubie „Czarny kot” z koleżanką Anną Pietrzak.
Interesuje się Pani jeszcze, choć trochę, wyuczoną dziedziną?
Tak, choć oczywiście z zewnątrz. Mimo, że niegdysiejsza wiedza nabyta na studiach mocno mi już z pamięci wywietrzała, to zostało mi coś z tamtych zainteresowań. Zazwyczaj zwracam uwagę na treści z tej dziedziny. Może to trochę ciekawość tego, co by mnie spotkało gdyby spełnił się mój zawodowy los pedagogiczny?
Nawet nie zapytam, czy jest Pani zadowolona, że poszła Pani zupełnie inną drogą…
Nie sposób żałować, ale w dawnych latach miałam w tyle głowy świadomość, że gdyby nie powiodło mi się w branży muzycznej, zawsze mam w odwodzie wyuczony zawód. Ludzie mówią, że jestem otwarta, pogodna, a to cechy na pewno potrzebne dobremu pedagogowi.
Zadebiutowała Pani na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w 1968 roku…
Tak, był taki festiwal, rzadko dziś wspominany. Wylansowano tam sporo autentycznych przebojów. Jego poziom był różny, jak każdego festiwalu. Jak wszędzie pojawiała się tandeta i utwory dobre, wartościowe. Ja mam do niego ciepły sentyment właśnie dlatego, że kojarzy mi się z młodością, z moimi początkami piosenkarskimi.
Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych to dla Pani występy solowe w popularnym wtedy zespole „Partita” i występy w teatrze na Targówku….
Pracowałam z trzecim i ostatnim kierownikiem Antonim Kopffem. Jednak dość szybko przestawiłam się na śpiewanie solowe i nie doczekałam w „Particie” jej rozwiązania w 1976 roku.
Kluczowym dla Pani kariery był rok 1975, bo wtedy zdobyła Pani w Opolu główną nagrodę za piosenkę „Bywają takie dni”, do muzyki Jerzego Derfla i słów Ireneusza Iredyńskiego…
Lata siedemdziesiąte, to apogeum popularności festiwalu opolskiego, dobry okres dla polskiej piosenki. To z tamtego okresu pochodzi znaczna część największych przebojów. Cieszę się, że zapisałam kilka kartek w tamtych kalendarzach. Tak jednak czuję z perspektywy lat, bo wtedy czułam przede wszystkim tremę, ogromny stres, lęk przed kompromitacją i presję osobistej ambicji. Pamiętam jedną z koleżanek, która pięć razy wychodziła na scenę i nie mogła przypomnieć sobie tekstu. My nie byliśmy młodzieżą tak pewną siebie, jak dzisiejsza. Pamiętam też pośpieszne przymiarki kreacji, strojów, w których miałam wystąpić. No i pierwszy występ, debiut, jeszcze z zespołem „Partita” na bodajże dziesiątej edycji Opola. Pamiętam też jak z wysiłku zachrypły „Alibabki”. Dziś bawi mnie to, co wtedy mówiono, że „to już nie to Opole, nie ta atmosfera, że kiedyś to były festiwale”. (śmiech) Zabawnie to brzmi z dzisiejszej perspektywy. Człowiek ma zazwyczaj skłonność do idealizowania przeszłości i lekceważenia czasu teraźniejszego.
Czy to artystyczne, piosenkarskie emploi, które Pani ukształtowała było rezultatem świadomego wyboru czy kształtowało się w jakimś stopniu niezależnie od Pani?
Trochę tak i trochę tak. Na pewno od młodości leżała w mojej naturze potrzeba przeżywania silnych, podniosłych emocji, jakiś rodzaj pociągu do tragizmu, nawet do patosu. I pewnie sporo jest tego w niektórych przynajmniej moich piosenkach. Jednak bardzo wpłynęła na mnie wieloletnia już, ponad czterdziestoletnia współpraca z kompozytorem Włodzimierzem Korczem, moim przyjacielem. To on także w dużym stopniu mnie uformował, komponując tak, by jak najlepiej odpowiadało to mojemu typowi osobowości, barwie głosu, stylowi bycia na estradzie.
Kiedy Opole startowało, miała Pani 15 lat i była Pani uczennicą. Zapamiętała Pani coś z tamtego okresu ?
Niewiele. Na pewno nie pamiętam pierwszego festiwalu i chyba kilku pierwszych. Poznałam je dopiero z materiałów Polskiej Kroniki Filmowej. Powód był prosty – w moim domu, podobnie jak w ogromnej części domów w Polsce, nie było jeszcze wtedy telewizora. A tego, co dochodziło z radia, może słuchałam mimochodem, ale na pewno nieuważnie.
Jest Pani jedną z najbardziej znanych indywidualności w historii polskiej muzyki rozrywkowej, w tym opolskiego festiwalu. Co najmocniej go charakteryzuje?
Nie sposób tego ująć w jedną kategorię. Wydaje mi się jednak, że jedną z najważniejszych cech Opola było znaczenie, jakie przykładano do tekstu piosenki. Nie umiem powiedzieć czy był w świecie drugi festiwal, gdzie przyznawana byłaby nagroda za tekst w kategorii Piosenki Literackiej. Jeśli nawet był, czy jest, to z całą pewnością było to i jest rzadkie zjawisko. Fenomenem opolskim i polskim zarazem było to, że przebojami zostawały piosenki nie niszowe, ale masowe przeboje, że wspomnę moje „Kocham cię życie”, „Zielono mi”, czy „Jaskółkę” Stana Borysa, piosenki „Skaldów”, „Czerwonych Gitar”, Marka Grechuty, Czesława Niemena, przeboje Maryli Rodowicz, która miała szczególny dar do przebojów i setki innych utworów, które są nie tyle tekstami użytkowymi, lecz poezją, wierszami.
Czy przy zapraszaniu do Opola utworu brano pod uwagę bardziej wykonawcę czy walory tekstu i kompozycji?
Jednego nie da się oddzielić od drugiego, ale pamiętam, że właśnie często pytano, czyj jest tekst, o czym i tak dalej. Teksty były nadsyłane do opolskiej komisji. Jury je oceniało, a potem wykonawcy, którzy już zaistnieli wcześniej, mogli sobie teksty wybierać. Pamiętam, że i ja miałam taką możliwość jako debiutantka, choć dopiero na końcu.
Czym jest festiwal w Opolu dziś, po przeszło półwieczu?
Nie jest tym samym festiwalem, co trzydzieści czy czterdzieści lat temu. Świat się zmienia i wszystko się zmienia. Dziś są dziesiątki telewizyjnych kanałów, internet, wielokrotnie więcej festiwali, rynek muzyczny wielokrotnie większy. Opole nie może więc już odgrywać takiej roli jak przed laty, ale na zawsze pozostanie wzorcem dobrej piosenki. Po prostu trochę ginie w tej masie, jaka jest zewsząd oferowana. Mówiłam o tekstach. Były one nie tylko poetyckie, ale także wyszukane stylistycznie, wieloznaczne, subtelne, pełne podtekstów. Dziś w tekstach dominuje styl „kawa na ławę”, prosty, za prosty i pewnie dlatego dzisiejsze utwory mniej wzruszają. Myślę, że różnica między czasami dawnymi a obecnymi jest i taka, że kiedyś to Opole tworzyło style muzyczne, nadawało ton światu muzycznemu, lansowało wzorce, a dziś jest raczej odwrotnie – to Opole wchłania to, co jest na zewnątrz.
Pani generacja wokalistów, instrumentalistów, kompozytorów, tych, dla których apogeum aktywności i popularności przypadło na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, ciągle znajduje publiczność. Wasze piosenki są ciągle lubiane i na nowo wykonywane mimo szybkiej zmiany mód i trendów. Gdzie jest tego przyczyna?
Odpowiedź jest po części zawarta w Pana pytaniu. Dziś moda w muzyce jest fetyszem. My do tego nie przywiązywaliśmy takiej wagi. Ja na przykład nie mogę powiedzieć, że mój repertuar jest modny. Ba! On nigdy nie był modny. Był niemodny nawet wtedy, gdy powstawał. Ale przecież o wielu z moich piosenek mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że są dobre. A modne nie zawsze znaczy dobre. Poza tym w mojej generacji wykonawców było wiele wyraźnie zarysowujących się indywidualności, o specyficznej barwie głosu, osobowości estradowej. I może jeszcze jedno. Mam taką dewizę: „Dobra piosenka, to znana piosenka”. Rozumiem przez to, że nasze piosenki nie przelatywały w niebyt, jak większość dzisiejszych, jak jętki jednodniówki. Były słuchane latami. Słuchacze, zwłaszcza średniego pokolenia, mieli czas je polubić. A polubili, bo były dobre. Jak widać, nierzadko chętnie sięga po nie także dzisiejsza młodzież muzyczna. To też dowód, że nasze piosenki były dobre. Bo kto by sięgał po liche starocie?
Dziękuję za rozmowę.