Ostatnie miesiące, to pękanie Polski na dwa wrogie plemiona, w każdej praktycznie dziedzinie życia.
Od spraw fundamentalnych, gdzie nasi Hutu mają w rękach władzę prezydencką, wykonawczą i ustawodawczą. Sięgają po władze sądowniczą, tworzą bojówki Interahamwe, upolityczniają wojsko i policję. Przez bolesne podziały na dobrych i złych katolików, lekarzy katolickich i tych gorszych, na pęknięcia polityczne przy wigilijnych stołach, a Internecie i mediach kończąc.
Tutsi i Hutu jeszcze mijają się na ulicy, jeszcze stoją w tych samych kolejkach i pracują w tych samych biurach. Ale światy, w których żyją, rozchodzą się coraz bardziej. Jedni i drudzy oglądają kompletnie inną telewizję i słuchają innego radia, czytają inne gazety, a w przestrzeni wirtualnej nie komunikują się kompletnie z wrogim obozem.
Żyjemy w Matrixie, w którym jedni wybrali niebieską kapsułkę, a inni czerwoną. Niby żyjemy w tym samym świecie, ale więzi społeczne obu plemion się rwą.
Dotychczasowe zmiany, będące wynikiem decyzji wyborców, przebiegały w pewnych niepisanych, lecz ściśle określonych ramach. Politycy wiedzieli, że przyzwoite traktowanie przegranych, to pewna umowa społeczna, która gwarantuje przyzwoite traktowanie w przyszłości. Owszem byliśmy świadkami pewnego rodzaju dramy, takiego politycznego wrestlingu, gdzie niektóre spory na pokaz kończyły się przy prywatnej wódce zawziętych politycznych antagonistów, by następnego dnia na potrzeby publiczne wrócić do walki na śmierć i życie. To z jednej strony średnio uczciwe traktowanie wyborców, z drugiej jednak gwarantowało spokój społeczny i poczucie, że polityka jest niejako oderwana od życia tu i teraz.
Ten cywilizowany układ został całkowicie odrzucony przez plemię, które przejęło władzę. Bo nie po władzę ono przyszło. Władza, pieniądze za nią idące i dorwanie się wreszcie do żłobu po ośmiu latach czekania – to oczywiście jedna motywacja, ale wcale nie najsilniejsza.
Tak jak w Rwandzie większym napędem jest odwet. Odwet tych, którzy nie dysponując wykształceniem, intelektem i doświadczeniem trwali przy prezesie licząc na cud, który pozwoli im stać się elitą mimo ewidentnych braków. A prezes obiecał nowe elity. Elity, w których pierwsze skrzypce będzie grać technik ogrodnictwa, człowiek, który poległ na licencjackich studiach wieczorowych, złodziej butów, czy były narkoman. Gdy wyznacza się standardy, w skład elit mogą wejść miernoty niemające szans na karierę w żadnym innym układzie. To te nowe elity wygłodniałe limuzyn, kamer i bycia na świeczniku mają wyznaczać poziom i klasę. A do tego potrzebne jest zniszczenie, wypalenie do ziemi starych zasad etycznych, dotychczasowych autorytetów. Do powstania nowego świata i nowych elit trzeba zniszczyć stary świat.
Dlatego z przerażeniem – my, przedstawiciele starego świata – obserwujemy niszczenie tego świata, dokonywane z zawziętością i pasją, jaka towarzyszyła bojownikom ISIS w niszczeniu starożytnych zabytków. Dlatego trzeba zniszczyć dzieła poprzedników, zgnoić autorytety, zrzucić dotychczasowych bohaterów z pomników — i na ich miejsce postawić nowych. Dlatego historię pisze się na nowo, a religię bajdurzącą o miłości bliźniego zastępuje się religią smoleńską, w której odwet jest cnotą, a nienawiść do wrogów cnotą najwyższą.
Nie żyjemy w Afryce. Tu nie używa się maczet, nie obcina kończyn i nie pali żywcem w świątyniach. Inny klimat. Inne sposoby wyrżnięcia wrogów, Ale napęd jest ten sam. Dlatego parlamentarzyści Hutu otwarcie wzywali do wyrżnięcia Tutsich, a u nas tylko wspomina się o gorszym sorcie i deportacji.
Gdy głównym napędem jest zniszczenie starego świata, racjonalne argumenty schodzą na plan dalszy. Podczas takiej rewolucji koszty się nie liczą. Dlatego wartość pieniądza, relacje międzynarodowe, gospodarka czy obecność w przestrzeni publicznej faszystów i kiboli stają się tylko narzędziem do osiągniecia celu, jakim jest nowy lepszy świat.
Dlatego Hutu nie spoczną póki nie stworzą nowej historii, kultury, nowej lepszej przestrzeni dożycia dla lepszego sortu Polaków.
Ten Nowy Lepszy Świat zwany w skrócie „Dobrą zmianą”, to w gruncie rzeczy świat znany jego twórcy Jarosławowi Kaczyńskiemu z lat sześćdziesiątych. To prawdopodobnie wtedy czuł się najszczęśliwszy i rozumiał otaczającą go rzeczywistość; i do takiej rzeczywistości, którą pojmuje – tęskni i dąży.
Przebija się tu Wielki Brat, którego współczesną wersją stał się Kościół. To marionetkowość premiera wobec pozycji pierwszego sekretarza, to groteskowo rozbuchane uroczystości państwowe i parady wojskowe. To bilbordy z wielkim przywódcą i książki opisujące jego liczne przewagi i bohaterskie dokonania. To wreszcie telewizja i prasa w rękach ludzi odpowiedzialnych za uczciwy socjalistyczny przekaz.
Obraz uzupełniają wizyty gospodarskie w zakładach pracy, tłumaczenie społeczeństwu, że prawdziwym zagrożeniem jest liberalizm (d. imperializm), a obszarnicy i fabrykanci są odpowiedzialni za niewykonanie planu pięcioletniego. Za chwilę pojawi się współczesna stonka, którą Brukselczycy z Tuskiem na czele zrzucą na nasze uprawy.
Ten nowy lepszy świat oczywiście się nie uda. Kaczyński spuścił psy, ale instrumenty i możliwości ich dyscyplinowania ma ograniczone. Faszystów będziemy temperować jeszcze długo po odejściu Kaczyńskiego, ale jeszcze on stanie przed wyzwaniem, jakim będą rozbuchane oczekiwania tych środowisk z udziałem we władzy włącznie Kaczyński nie zapanuje też nad żarłocznością swoich ludzi. To widać już teraz, gdy skala prywaty i cwaniactwa powoduje jego gniewne, acz bezradne reakcje.
Efekt niekompetentnych menadżerów przyjdzie za chwilę. W działającym sprawnie przedsiębiorstwie szybciej widać skutki pracy niekompetentnej sekretarki niż prezesa.
Wreszcie Kaczyński nie zapanuje nad tymi ze swoich zwolenników, którzy będą starali się nadgorliwie udowodnić swoją większą kaczyńskość od samego Kaczyńskiego.
Przykłady wypowiedzi, które czasem pojedynczo, a czasem hurtowo niszczą formację mamy w zasadzie codziennie.
Erozja już trwa. Od nadętej fasady odpadają wielkie płaty tynku, sprytnie zasłaniane plakatami o wielkiej Polsce powstałej z kolan. Ten koniec przyjdzie szybciej niż myślimy i dużo szybciej niż chciałby Kaczyński.