Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy świadkami największego natężenia erupcji nacjonalizmu w dziejach Polski.
Przebiegłem bowiem już szereg razy karty nowożytnej historii mojej ojczyzny ( słowo nie ma dla mnie jakieś silnej konotacji sentymentalnej, uczuciowej, a stanowi jedynie potwierdzenie empirycznego faktu), tam i z powrotem, ale nie znalazłem na nich odpowiednika tego fenomenu, który rozgrywa się na naszych oczach.
To rzecz jasna nie pierwsza erupcja nacjonalizmu polskiego w dziejach naszego narodu, jednak po raz pierwszy w tak intensywnym natężeniu i takich okolicznościach – historycznych – przyrody.
Nowa mutacja nacjonalizmu polskiego
Po pierwsze, po raz pierwszy ma ona miejsce nie w warunkach niewoli narodowej i państwowej, lecz w przestrzeni tzw. wolnego i demokratycznego państwa.
Po drugie, po raz pierwszy taka erupcja nie ma charakteru obronnego (powstania narodowe, epopeja Legionów 1914-1917, opozycja w PRL), lecz napastniczy, agresywny i usankcjonowany przez państwo.
Po trzecie, po raz pierwszy nie napotyka ona na silną ideowo-kulturową kontrę, jak miało to miejsce choćby w II Rzeczypospolitej. Nacjonalizm przedwojenny endecji był bowiem z jednej strony miarkowany przez sanacyjny obóz piłsudczykowski, który był patriotyczny i niepodległościowy, ale nie nacjonalistyczny, a z drugiej przez lewicę KPP i PPS. Nawiasem: Przewrót Majowy 1926, niezależnie o późniejszych skutków, miał ideowy wydźwięk antynacjonalistyczny.
Po czwarte, po raz pierwszy w historii Polski tego rodzaju erupcja nacjonalizmu jest udziałem marginesu społecznego (w sensie mentalnym), reprezentowanego m.in. przez kibolstwo oraz warstwy intelektualnie zaniedbane. Wcześniej były one od nacjonalizmu raczej dalekie i jego erupcje uważały za fanaberię „ciarachów”, inteligencji, warstw uprzywilejowanych. Można by rzec, że „dzięki” ONR i PiS nacjonalizm polski trafił pod strzechy.
Po piąte, po raz pierwszy jest to nacjonalizm tak bardzo „sauté”, podany wprost, bez ogródek, bez kamuflaży, bez znieczulaczy w postaci jakiejś myśli społecznej czy politycznej, choćby tej czerpanej z inspiracji pism Romana Dmowskiego.
Przyczyną tego jest prawdopodobnie sprymityzowany charakter współczesnej kultury masowej źle tolerującej subtelności, wieloznaczności, półcienie, odcienie, zapomniany zupełnie, dawny, cokolwiek rycerski szacunek dla rywali ideowych. Dziś w „kulturze politycznej”, przede wszystkim, choć nie wyłącznie, nacjonalistów, mamy do czynienia z przekazem typu discopolowego, jednoznacznego, jeden do jednego, wprost, z najprostszym przekazem językowym.
Mimo to stawiam pytanie, także polskim nacjonalistom, dwa pytania (choć wątpię czy je usłyszą w robionym przez siebie nieludzkim hałasie).
Polski patriotyzm jest kruchy
Po pierwsze, czy wiedzą, że to, co kultywują, a więc „patriotyzm polski”, w ich wydaniu będący ordynarnym nacjonalizmem, to bardzo cienka nić lub politura w historii Polski, do tego częsta przerywana lub zacierana? Czy wiedzą, że w XIX wieku społeczeństwo polskie powoli lecz nieuchronnie osuwało się w stan zatarcia, zaniku własnej narodowości? I że tylko eksplozje powstańcze 1794, 1830, 1848 i 1863 roku podtrzymały słabnący puls życia narodowego, które warstwom plebejskim było dość obojętne, a momentami nawet wrogie, o czym świadczy szok rabacji krakowskiej Jakuba Szeli 1846 roku, o czym z bólem pisali m.in. wybitny myśliciel Bronisław Trentowski i Stefan Żeromski w „Wiernej rzece”? Nie bez przyczyny skądinąd warstwy plebejskie nie były entuzjastycznie nastawione do idei niepodległościowej. Była ona bowiem tworem przede wszystkim tych, którzy byli ich społecznymi ciemiężycielami – szlachty i arystokracji. Nie przypadkiem hasło: „Jeden tylko jeden cud, z szlachtą polską polski lud” jeszcze u progu 1918 roku było marzeniem i postulatem, a nie faktem. Kapitalny skądinąd analityk duszy polskiej Wyspiański, czyniąc w swoim arcydziele „Weselu” chłopów a nie „panów” aktywnymi patriotami, żądnymi niepodległościowego czynu, raczej marzył i metaforyzował niż stawiał realistyczną diagnozę. Także owa kultura, która zgodnie z potocznym mniemaniem miała na równi z powstaniami czyli Irredentą Polską (zdaniem niektórych nawet bardziej niż one) podtrzymywać ducha polskości, była na ogół, poza istotnymi wyjątkami, ekskluzywną dziedziną uprawianą przez wąską warstwę inteligencką pochodzenia szlacheckiego. Czy wiedzą (mam wątpliwości, bo w ich pęd do wiedzy nie mogę uwierzyć), że w ciągu czterdziestu lat, jakie upłynęły od upadku Powstania Styczniowego polski patriotyzm, rozumiany nie jako ten żyjący w formie ekskluzywnego przetrwalnika w kręgach oświeconych, lecz jako postawa obecna w szerokich kręgach społecznych właściwie obumarł? I że rewolta robotnicza roku 1905 była przede wszystkim socjalna i klasowa, a nie narodowa? I że latem 1914 roku tłumy warszawiaków żegnały kwiatami odchodzące na front wojsko rosyjskie (wcale nie tylko Polaków w ich szeregach, o czym świadczyła treść ówczesnych transparentów), a Pierwsza Kompania Kadrowa Józefa Piłsudskiego witana była w Królestwie ostentacyjnym zamykaniem okiennic i potępieniem biskupa kieleckiego? Która to Kompania, nawiasem mówiąc, opuszczała totalnie zaustryjaczoną Galicję krakowską, wielbiącą cesarza Franciszka Józefa („Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”)? I że w II Rzeczpospolitej patriotyzm był silny przede wszystkim na wojskowych capstrzykach, akademiach szkolnych oraz 3 Maja i 11 Listopada (nieco później) a nie pośród błota i biedy polskich wsi oraz małych miasteczek i przedmieść wielkich miast? I że także w PRL dopiero ewidentne błędy społeczno-gospodarcze rządzących obudziły słabnący nacjonalizm i wyniosły słabiutką początkowo opozycję do rangi realnego przeciwnika władzy PZPR, gdy dołączyli się do niej robotnicy rozjuszeni pogarszającymi się warunkami życia? Jan Paweł II dany Polakom od Boga, owszem pomógł podkręcić nastroje nacjonalistyczne, ale bez gleby ekonomicznej efekt byłby nieporównywalnie słabszy. Nie łudźmy się, postulatów „wolnościowych” ze Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku nie wymyślili szarzy stoczniowcy, lecz inteligenccy „eksperci”. Bardziej była to „rebelia o kotleta”, jak o strajkach lubelsko-świdnickich mówił, nie bez pewnej przesady, pewien działacz partyjny z Lublina.
Zimnej wody na podgolone łby
Po drugie, co jest tak cennego w Polsce, jako kraju i cywilizacji, żeby czynić o to aż taki raban i znów próbować naśladować mesjanizm oraz przypisywać Polsce opinię najlepszego kraju na świecie, co w propagandzie także rządu PiS widać coraz wyraźniej? Skoro jest u nas tak wspaniale, to dlaczego imigranci z Afryki i Azji walą drzwiami i oknami do „upadłej” Francji, Włoch czy Wielkiej Brytanii i do niebezpiecznych Niemiec, a nie do tego Raju na Ziemi, jakim czynią Polskę PiS-propagandyści z rządu i TVP? Przecież gdyby tu był taki raj, to pokonali by oni nawet bariery antyimigranckie, jakie władza piętrzy. Nie takie bariery pokonywali. Także niemieckie emerytki nie uciekają do Polski przed zbyt intensywnymi zalotami ciemnoskórych byczków spod zawołania „hakuna matata”.
Można lubić, a nawet kochać Polskę, ma ona swoje walory, ale tworzenie tego fetyszu wspaniałości i niezwykłości to tworzenie potiomkinowskiej wsi i radykalne samodurstwo. Mamy przeciętny, niezbyt przyjazny klimat, średnią gospodarkę, która niemieckiej nigdy nie dorówna, przeciętny dorobek kulturowy i cywilizacyjny (choć oczywiście nie pozbawiony cennych pereł), jesteśmy społeczeństwem niezbyt miłym nawet dla siebie wzajem, a co dopiero mówić o stosunku do cudzoziemców i przybyszów, mamy koszmarną biurokrację, która radykalnie utrudnia codzienne życie na wielu polach. Listę tę można by długo kontynuować. Nie jest z nas zatem „wcale taki cud”, jak pisał Poeta a śpiewał Grechuta.
Natomiast polscy nacjonaliści, zarówno ci spod znaku ONR, MW i innych band, jak i ci z pieczęcią Oficjalnej Władzy, dmą bez opamiętania w trąbkę nacjonalizmu i „świętej miłości kochanej ojczyzny” zamiast naprawiać w niej codzienne, wcale nie takie atłasowe życie „zwykłych Polaków”, których tak populistycznie sakralizują, zamiast uczyć myślenia. W zamian, krzewią i chwalą biologiczny, bezrozumny, atawistyczny nacjonalizm i fanatyczne samouwielbienie Narodu w duchu „übber alles”, w tym wyłącznie jego wojownicze, buńczuczne tradycje tyrtejskie.
Tylko samokrytycyzm jest ciekawy
Tymczasem to, co najciekawsze w polskiej kulturze, to jej nurt samokrytyczny, korygujący i chłodzący samouwielbienie, nastawiony na polepszenie genotypu polskiego, na autorefleksję, na namysł, na poskramianie bezrozumnej pychy nacjonalistycznej. Ten nurt, który reprezentują m.in. w odległej przeszłości, Stanisław Staszyc, Maurycy Mochnacki, Juliusz Słowacki, a w bliższej m.in. Bolesław Prus, także w końcu Stanisław Wyspiański, tzw. „warszawiacy” z Edwardem Abramowskim, Stanisław Brzozowski, Witkacy, Witold Gombrowicz czy Sławomir Mrożek.
Nie jestem fanatycznym, sentymentalnym patriotą polskim, ale jeśli coś lubię w polskości, to jej samokrytyczne, wspomniane wyżej tradycje intelektualne i artystyczne, a nie potworne uliczne i stadionowe ryki karkowych młodzieńców polskich oraz megalomańskie wynurzenia pisowskich ideologów.
Parafrazując słowa jednego z ulubieńców radykalnego polskiego prawolstwa, skądinąd wybitnego pisarza Józefa Mackiewicza, można by rzec: tylko samokrytycyzm narodu jest ciekawy.