Mam ostatnio tak, że nie chce mi się grać. Zwykle, gdy kończyłem trasę, to od razu chciałem jechać w następną, a w tym roku nie. Raczej bym poleżał i odespał, a nie ma kiedy. A może to po prostu starość. Kiedy tak dumam nad przyczynami swojej apatii, nie mogę wyjść z podziwu, skąd rząd bierze tyle energii żeby szkodzić Polsce i Polakom każdego dnia, każdej godziny. Mi już dawno by się nie chciało.
Zaczęło się od tego, że PiS chce tak poustawiać kanały w telewizjach nie rządowych, tj. prywatnych, żeby programy TVP wyświetlały się na pierwszych miejscach, a te gorsze, tzn. prywatne, były przeniesione na odleglejsze pozycje. Ma to sens. Jedynka będzie jedynką, dwójka-dwójką, za nimi, ale cały czas na pudle, Info. No i kultura, co mnie akurat bardzo cieszy, poza strefą medalową, ale też wysoko. A dalej to już reszta menażerii. Ciekaw jestem, czy ten plan urodził się jeszcze w głowie Jacka Kurskiego, czy już poza nią. Bo ta jest teraz zaprzątnięta czym innym.
Taka niespodzianka
W zeszłym tygodniu kupiłem nawet tygodnik ilustrowany, którego okładka krzyczała do mnie, że wie, co się stanie teraz z byłym prezesem telewizji, ale wyrzuciłem pieniądze w błoto, bo niczego na ten temat tam nie było. To, że Kurski nie lubi się z Morawieckim i jest koniunkturalistą, wie w Polsce każdy zdrowy na umyśle. Aż tu nagle taka niespodzianka. Jacek Kurski jedzie do Ameryki reprezentować nas w Banku Światowym. I to z nadania prezesa Glapińskiego. Jako żywo przypomina mi to sytuację z „Alternatyw”, kiedy Stanisław Anioł dostaje w pierwszym odcinku przydział na stróża w bloku na Ursynowie, ale towarzyszom z Pułtuska maluje wizję świetlanej przyszłości w Radzie Ministrów. Gorzej, jednak kiedy przypominam sobie ostatni odcinek serialu Barei, kiedy Anioł faktycznie dopina swego. Z Kurskim może być podobnie. Żeby nie bruździł mu w Polsce, Morawiecki wysłał go za ocean, skąd trudniej wrócić do macierzy i do łask. Ten typ jednak, mowa o Kurskim, jest na tyle cwany i zajadły, że gdy tylko nadarzy się okazja, rzuci się swojemu oprawcy do gardła, o ile prędzej nie wciągnie go w Waszyngtonie brylowanie na salonach i niezdrowa dieta, czego sobie i rodakom w kraju życzę. Byłem kiedyś w Stanach i wiem, jak tam karmią. Bez wódki nie rozbieriosz.
Drogo, drożej, jeszcze drożej
À propos diety; przeczytałem niedawno artykuł, z którego dowiedziałem się, że Polacy nie mają na lekarstwa i muszą sobie odejmować od ust. A w czasach drożyzny odbierają sobie jeszcze bardziej. Przy okazji wspomniano, że najwięcej lekarstw, które schodzą u nas w aptekach, to przeciwbólówki bez recept. Nie zaskoczyła mnie ani jedna, ani druga informacja, które ani nie są nowe, ani przyjemne. Podobnie jak działania rządu, który ani z jednym, ani z drugim problemem nic nie robi. To, że nie robi nic w kwestii inflacji i ubożenia, jest jakby logiczną konsekwencją pewnych wyborów, jak choćby posadowienia na stolcu prezesa NBP Adama Glapińskiego i łupieżczej polityki swoich partyjniaków, rozlokowanych w państwowych spółkach, gdzie naród kradnie na potęgę. To z kolei, że Polacy tonami pożerają paracetamol i ibuprofen ukryty pod różnymi nazwami handlowymi, jest, moim zdaniem, problemem dużo większym niż inflacja, która, daj Boże, kiedyś spadnie, a nałóg będzie pielęgnowany przez kolejne dekady.
Ból głowy po polsku
Mało kto wie, że żeby skutecznie zejść z tego świata, nie trzeba wcale podcinać sobie żył, rzucać się pod tramwaj albo wić sobie sznur i szukać mocnej gałęzi. Są łatwiejsze i mniej spektakularne sposoby. Wystarczy łyknąć dwa opakowania popularnego środka na ból głowy, położyć się i więcej nie oglądać szkaradności tej ziemi. Nie dowiemy się tego ani z ulotek, ani z pięknych reklam, na których smutni ludzie łykają pastylkę i po chwili są gotowi do przenoszenia gór. Ale powie Wam to Wasz lekarz i farmaceuta. Jeśli łykasz proszki na ból wszelaki garściami, to po pierwsze, po pewnym czasie na tyle wysycisz organizm, że będziesz potrzebował więcej, znaczy popadniesz w nałóg, a po wtóre, możesz się zwyczajnie przekręcić, nawet o tym nie wiedząc. Kiedy widzę w żabkach, biedronkach i na stacjach benzenowych pułki przy kasach a na nich pastylki na ból odbytu i zęba, wzdrygam się i konstatuję jednocześnie, że, zaiste, musimy być krajem prowadzanym przez koncerny na postronku jak krowa na pastwisku. Wystarczyłoby jedno zarządzenie, nawet nie ustawa, żeby wymieść ten syf ze stacji i sklepów, ale z jakichś powodów nikt przez lata się na to nie poważył.
Jest dno?
Zastanawiam się, jak Jacek Kurski poradzi sobie w tej Ameryce. Czy się na nim tam od razu poznają; a może w tej koncepcji kopniako-awansu jest jakieś drugie dno. Bo że cokolwiek może tam zdziałać dla dobra partii czyt. ojczyzny, nie wierzy raczej nikt, na czele z nim samym. Po co więc ten galimatias; to pakowanie, cała wyprawa. Przecież można było go zwyczajnie trzymać bez przydziału. No ale na miejscu zacząłby pewnie jątrzyć, a ze Stanów tak łatwo mu nie pójdzie. To wszystko jednak wymagało sporego zachodu; dogadać się z Glapińskim; jemu za ten wielkoduszny gest też trzeba było pewnie coś dać albo przynajmniej obiecać. A jak Kurski, to przecież i rodzina, i żona na stanowisku, trzeba załatwić tam coś dla niej. Ech, mi by się chyba nie chciało. Ale że to za państwowe, to inna rozmowa.