Lewica europejska powoli oswaja się z najniższym od lat wynikiem niemieckich socjaldemokratów. Ale i prawica ma o czym myśleć, gdyż zarówno CDU jak i CSU także uzyskały najgorszy wynik od 1949.
Jednocześnie jednak trudno jest mówić o jakiejś paneuropejskiej prawidłowości, skoro w tym samym czasie portugalscy socjaliści wygrywają wybory samorządowe. Niemniej jest faktem, że tradycyjny elektorat lewicy zmienia się, dokonuje innych niż zwykle wyborów. Ma rację pani Andrea Nahles przewodnicząca frakcji SPD w Bundestagu, która napisała w „Der Spiegel” (nr 40, 2017): „Musimy się uczyć znowu rozumieć kapitalizm, by móc kiedy trzeba ostro go krytykować”.
Z kolei Paul Taylor pisze na renomowanym portalu „Politico” (26.09): „Podstawowy obszar walki politycznej na Zachodzie przesunął się z tematyki związanej z kwestiami klasowymi, na sprawy dotyczące tożsamości, kultury i stylu życia. Niegdyś zachodnioniemiecka SPD mogła pochwalić się twardym elektoratem, złożonym z przedstawicieli przemysłowej klasy robotniczej, zorganizowanych w związkach zawodowych. Do tego dochodziły głosy postępowej klasy średniej i młodych ludzi, co w latach 1965–1983 dawało partii Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta wyniki wyborcze oscylujące wokół 40 procent. Jeszcze w 2002 r., w zjednoczonych Niemczech, SPD uzyskała w wyborach poparcie 38,5 procent głosujących, co wystarczyło do poprowadzenia koalicji rządowej”.
„Mieć” i „Być”
No, dobrze – to opis stanu po wyborach. Ale gdzie autor upatruje przyczyn? Paul Taylor przywołuje w tym miejscu wypowiedź Piero Ignaziego, wykładowcy polityki porównawczej na uniwersytecie w Bolonii, który twierdzi, iż jedna z przyczyn tego zjawiska leży w sukcesie (sic!) „socjaldemokratycznej polityki dobrobytu, która znacząco poprawiła standardy życia i warunki pracy”. Uważa on, że z końcem XX wieku konflikty polityczne na Zachodzie przesunęły swe ostrze z kwestii klasowych na kulturowe. Trawestując nieco znane powiedzenie: ponieważ „mieć” stało się oczywiste i w miarę powszechnie osiągalne, to ważne stało się „być”, a zwłaszcza, jak „być”, kim „być”, „po co”?
I jeszcze jeden, ostatni cytat z analizy Taylora:
„Początek spadku notowań SPD zaczął się, kiedy w latach 80. niemieccy Zieloni zaczęli odbierać socjalistom >>lifestylowych liberałów<< – młodych wyborców o nastawieniu prośrodowiskowym i pacyfistycznym. Później, kiedy już stracili >>zjadaczy musli<<, socjaliści zaczęli zrażać do siebie także >>miłośników piwa i kiełbasy<<. Od 2004 r. wielu członków klasy robotniczej i innych wyborców o lewicowych poglądach odpłynęło do Die Linke w proteście przeciwko polityce kanclerza Gerharda Schrödera – neoliberalnym reformom prawa pracy, zasiłków dla bezrobotnych i emerytur. Reformy Schrödera z 2010 r. były fundamentem poprawy sytuacji niemieckiej gospodarki w ciągu ostatniej dekady – ale zraziły do SPD wielu lewicowych wyborców.(…)”.
Dziś faktycznie z dużym trudem przychodzi niemieckim socjaldemokratom promować się na tle wartości lewicowych, skoro „przez 8 z ostatnich 12 lat byli członkami koalicji w rządach Angeli Merkel. To prawda – przyznaje Taylor – że w tym czasie socjaldemokraci zdołali w tej koalicji przeforsować kilka swoich projektów, dotyczących między innymi płacy minimalnej czy niższego wieku emerytalnego(…) ale polityczne profity za te prospołeczne zmiany zebrała kanclerz Merkel”…
Czy Państwu niczego to nie przypomina? Czy Sojuszowi Lewicy Demokratycznej niczego to nie przypomina?
Obejmując władzę w kraju z podobnym do SPD 40 proc. poparciem, SLD przejął jednak kolosalne długi po prawicowej koalicji AWS-UW i bardzo niebezpiecznie opóźnione negocjacje akcesyjne. Musiał się zabrać za obie te rzeczy na raz. Ostatecznie wprowadziliśmy Polskę do Unii i zapewniliśmy ojczyźnie wielki zastrzyk gotówki. Tak wielki, że po 14 latach Polska jest nie do poznania. Ale jednocześnie musieliśmy gasić pożary finansowe, zasypywać dziury budżetowe, rozbrajać liczne finansowe miny pozostawione nam przez poprzedników. Nie obyło się bez strat, ewidentnych pomyłek, a nawet – tu i ówdzie – ludzkich krzywd. Nie brakowało też zgniłych kompromisów. Cel najważniejszy jednak – wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, otworzenie najszerzej jak się tylko dało wrót do lepszego świata, do dobrobytu po prostu, został osiągnięty.
Niestety społeczeństwo ten sukces uznało za coś oczywistego, coś, co i tak nam się należało. Zapamiętało za to wszystko, co po drodze było złe, co trzeba było zrobić, żeby per saldo wyjść na swoje. Sojusz przypominał nieco hydraulika, który musiał sobie ręce pobrudzić nieprzyjemną mazią, żeby w końcu do mieszkań popłynęła zdrowa, czysta woda. Nie zapomniano mu jednak udręki remontu i oddano władzę w ręce PiS, a potem PO, która rychło przypisała sobie wszystkie zasługi związane z wejściem do Unii Europejskiej, oraz ponownie Prawu i Sprawiedliwości, które z kolei przepisało i ogłosiło jak własny program społeczny SLD.
Łaska pańska i koń pstry
Moim zdaniem podobieństwa między losem SLD i losem SPD są wyraźne. Niemniej z przypadku niemieckiej socjaldemokracji należy wyciągnąć wnioski ogólniejsze. Nie jestem socjologiem i nie będę próbował tego nazywać w sposób uczony, ale jest dla mnie oczywiste, że w tzw. tradycyjnym elektoracie lewicy dokonała się na naszych oczach radykalna zmiana poglądów. Zarówno w Niemczech, jak i (przy zachowaniu proporcji) u nas. Otóż partia lewicowa miała społeczne wzięcie, gdy utożsamiali się z nią ludzie pracy najemnej – pracujący ponad siły, w złych warunkach, za niskie płace, bez perspektyw na lepsze życie. Lewica walczyła o poprawienie ich losu. Miała ich serca, ich związki zawodowe, ich myśli i głosy. Ale w końcu wywalczyła to wszystko. W Niemczech był to godny zazdrości, nieprawdopodobnie wysoki „socjal” (ośmiogodzinny dzień pracy, warunki pracy, płaca minimalna, urlopy, opieka zdrowotna itd.). W Polsce na tym polu SLD nie mógł się równać z SPD – kraj po prostu był zbyt biedny, a gospodarka po balcerowiczowskim „szoku bez terapii” ledwo dyszała. SLD otworzył za to drzwi do raju, do złotego europejskiego runa, dzięki czemu ludzie w krótkim czasie stanęli na nogi. I oto z potrzebujących pomocy i wsparcia stali się posiadaczami. Jeszcze oczywiście daleko im do poziomu starych krajów Unii, ale ich „mieć”, jak na polskie warunki, zostało z grubsza zaspokojone. Teraz ludzie już tak bardzo nie szukają pracy, to raczej praca ich szuka.
Cóż więc zostaje SLD, kiedy PiS zawłaszczył i spełnił eseldowskie obietnice wyborcze – gdy obniżył wiek emerytalny, podniósł płace godzinową i minimalną, dał 500 plus, i program mieszkaniowy, a teraz obiecuje jeszcze, że zdruzgoce niesprawiedliwe sądy?… Że PiS robi to obchodząc prawo – kogo to obchodzi?! Gdyby zwykły człowiek codziennie w jakiś sposób nie obchodził prawa, to i nie zarobiłby i samochodem by nie jeździł. Jest więc tak, że dawni pariasi struktury społecznej w krótkim czasie sami stali się posiadaczami (jakimi takimi, ale jednak) i czują się w obowiązku bronić swojego statusu. Wyparli z pamięci, skąd są, kim byli, jak żyli. I wszelkimi siłami będą bronić swego obecnego stanu posiadania przed kolejnymi biedakami-uzurpatorami, przed obcymi, „genderem”, bezdomnymi, uchodźcami. Zwracają się więc nie ku lewicy, tylko w stronę tych, którzy wyrażają te same obawy i demonstrują wolę walki z każdym zagrożeniem ich nowej pozycji. Gotowi są zawierzyć swoje życie radykałom, zaś, gdy im przypomnieć ewangeliczne: „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, odpowiadają – sam sobie kochaj…
Nasze winy
Te zjawiska, których powtarzam– – nie próbuję opisać naukowo, a więc opisuję jak je widzę, oczami zwykłych ludzi i ich sposobem rozumowania – działy się na naszych oczach, ale przecież nie bez naszego udziału.
Przy czym za winę lewicy, SLD, uważam przede wszystkim niedocenienie grozy jaka od początku kryła się w tzw. „polityce historycznej”, konsekwentnie narzucanej społeczeństwu przez prawicę – bo przecież nie tylko przez PiS, ale i przez PO. Prawica z pamięci historycznej Polaków wyrwała ich prawo do dumy z ich pracy, radość młodości i życia rodzinnego w Polsce Ludowej. Za naszą winę uważam także jakże naiwną wiarę, że nie ma innej drogi rozwoju kraju jak neoliberalizm. Przyjęliśmy tego wirusa z ufnością, ale nie mając dostatecznej politycznej siły, żeby – wzorem choćby socjaldemokracji niemieckiej – zagwarantować odpowiednie korzyści ludziom pracy najemnej. Za to mieliśmy „swojego Balcerowicza”, który gotów był z pierwowzorem iść w neoliberalne zawody. Co tu dożo mówić, zapatrzeni byliśmy w nową klasę polityczną, chcieliśmy być przez nią akceptowani, chcieliśmy być na ich wzór i podobieństwo. Zapłaciliśmy za to wielką cenę utraty tożsamości, a na koniec zostaliśmy wyparci z Sejmu tracąc jakikolwiek wpływ na bieg rzeczy w państwie.
Ale nadzieją napawa przykład innej niemieckiej partii – FDP po latach przerwy wróciła do Bundestagu z poparciem, które prawdopodobnie uczyni z niej partnera w tworzącym się nowym niemieckim rządzie. Nam też może się to udać! Pod jednym wszakże warunkiem – odbudowy i zachowania własnej tożsamości. Musimy budować Polskę „spolegliwą” i sami musimy być „spolegliwi”. Ludzie muszą mieć pewność, że w każdej sprawie mogą na nas polegać. A jak będą mieli tę pewność, to i my na nich – swoich wyborcach – też będziemy mogli polegać. Jest dobra okazja – zbliżają się wybory samorządowe. Portugalscy socjaliści mogli, to i my możemy! Te wybory, to fundament demokracji, wybiera się w ich trakcie ludzi, którzy będą realizować marzenia małych ojczyzn, polepszać życie lokalnych zbiorowości. Wyjdźmy do nich z programem, z którym oni się utożsamią. Nie „żeby było lepiej”, tylko konkretnie. Musimy jednak wiedzieć, co to „konkretnie” w danym miejscu, dla danej grupy mieszkańców znaczy? Raz będzie to droga, na którą zabrakło rządowi pieniędzy, bo zafundował sobie kampanię reklamową za 19 milionów, innym razem międzynarodowy „dworzec” w Brzeszczach – rodzinnej gminie pani premier, przez co międzynarodowe ekspresy omijają Katowice, gdzie indziej naszego starania będzie wymagała mała szkoła zdezorganizowana przez reformę oświatową, albo los emerytów z dawnego osiedla mundurowego, których rząd pozbawił należnych im emerytur. Zawsze, za każdym razem, musi to być coś konkretnego i nasze zobowiązanie też musi być konkretne: kiedy, jak, z czego, dla kogo. To musi być wiążące dla obu stron, nie może być tak, że „nie zrobiliśmy, bo i tak nic by to nam nie dało”.
Wiem – usłyszę zaraz, że przecież jeździmy, spotykamy się, rozmawiamy… To prawda, ale życie partyjne i działalność polityczna nie mogą polegać jedynie na oczekiwaniu na spotkanie z kierownictwem. Na każdym kroku, w każdej sytuacji trzeba być lewicą, reprezentować lewicę, utożsamiać się z lewicą. Jest nas 23 tysiące członków płacących składki! Nie ważne już w tej chwili, jak do tego doszło, kto zawinił, ale jest, jak jest – możemy liczyć wyłącznie na siebie. W żadnym razie na media, zwłaszcza te tzw. głównego nurtu. Chyba tylko ślepy nie widzi jeszcze ich niechęci do nas, często wrogości. Jeśli do opinii publicznej w kraju nie przybija się nawet to, że europosłowie SLD wystąpili do Parlamentu Europejskiego o pomoc finansową dla ofiar nawałnic na Pomorzu, gdyż jest taka możliwość tylko rząd z niewiadomych powodów o niej zapomniał, to o czym my mówimy?… Dlatego trzeba ogłosić medialny alert – nie jesteśmy przecież bezbronni. Jest „Trybuna”, jest „Przegląd” – każdy członek SLD za swój partyjny obowiązek, za rodzaj składki na rzecz partii powinien uważać zaprenumerowanie któregoś z tych tytułów, bądź – jeśli może – to obu. Tak rozwinęła się potęga „Naszego Dziennika” i „Gazety Polskiej”. To jedyna pomoc, na którą te dwa ostatnie już lewicowe pisma mogą liczyć. Ale jest w naszych rękach jeszcze jedna bardzo skuteczna broń. Internet. Nie rozumiem dlaczego stale obecni w internecie są tylko przewodniczący SLD, jeden czy drugi zastępca, sekretarz generalny partii i rzeczniczka prasowa? Czy tylko oni potrafią posługiwać się tym narzędziem, czy tylko oni czytają Twittera i Facebooka? Uważam, że każdy członek SLD powinien od zaraz zacząć uczestniczyć w życiu internetowym. Tam toczą się najgorętsze dyskusje, ścierają się racje, poglądy i emocje – tam jest pole bitwy. Każdy, kto posługuje się komputerem czy telefonem komórkowym, powinien zabierać w tych dyskusjach głos, wywoływać je samemu i bronić racji lewicy, bronić naszego dorobku, wchodzić w spory i zachęcać do naszego programu. Tam nawiązują się kontakty, zawiązują porozumienia, tam toczy się znaczna część życia politycznego. Dla partii takiej, jak SLD, będącej poza sejmem, to wielka szansa. Sam jeden Czarzasty nie odbuduje w pojedynkę naszej tożsamości. Nasz los jest w naszych rękach. Jeśli nadal będziemy się przyglądać wypadkom, narzekać, jak jesteśmy niesprawiedliwie traktowani, albo pracować tylko od kampanii do kampanii, to marne nasze widoki.
Lewicą nie bywa się od czasu do czasu, lewicą się jest. Wtedy ludzie znów nas zauważą, a na końcu docenią.