Festiwal Nowego Teatru, w skrócie FNT – taką nazwę obrał przegląd teatralny w Rzeszowie już od sześciu lat.
Nazwa obiecuje spotkanie z tym, co nowe w polskim teatrze.
Niełatwo jednak zdefiniować, co oznacza pojęcie „nowy teatr”, nawet kurator przeglądu przyznaje we wstępie do programu wydarzeń: „Nowy teatr to w tej chwili niezwykle trudne do uchwycenia pojęcie”. Niewiele więc można powiedzieć poza intuicyjnym przeświadczeniem, że skoro istnieje jakiś nowy teatr, to zapewne w opozycji do starego. Samo określenie „nowy” niesie ze sobą przy tym nadzieję, obietnicę odnowy, budzi sympatię na kredyt. Starość, choćby godna największej czci w większej mierze należy do przeszłości. To co nowe otwiera się na przyszłość. Nie chcę tu jednak wikłać się w semantyczne dywagacje, bo przecież nietrudno wyczuć intencje projektodawców festiwalu, będącego kontynuacją w zmienionej formule, spotkań teatralnych organizowanych w Rzeszowie od roku 1961. Ideę festiwalu nowego teatru podpowiedziała Joanna Puzyna-Chojka, nieżyjąca już teatrolożka i krytyczka, szczególnie wrażliwa na nowe poszukiwania artystyczne i trendy myślowe. W tym roku Nagroda Dziennikarzy – przyznawana na koniec festiwalu obok Nagrody Publiczności – nosiła już jej imię.
Jak łatwo się zorientować, nie było intencją organizatorów tworzenie forum konfrontacji teatrów eksperymentalnych, choć towarzyszący festiwalowi nurt „off” był dowodem, że FNT nie chce się odwracać plecami od teatrów poszukujących spoza kręgu teatru publicznego. We wspomnianym już wstępie programowym Tomasz Domagała, kurator nurtu głównego pisze: program, który proponujemy, pozbawiony jest prawie w zupełności przedstawień eksperymentalnych w dziedzinie formy. Istotą „nowości|” jest dziś bowiem nie poszukiwanie rozwiązań formalnych, lecz
poszukiwanie prawdy.
Założenia założeniami, a życie życiem. Każdy kto kiedykolwiek dotknął tej roboty, to jest programowania i organizowania artystycznych festiwali, wie doskonale, że ostateczny ich kształt jest rezultatem wielu kompromisów i koniecznych odstępstw, związanych z rozmaitymi zresztą przyczynami, niezależnymi od intencji twórców – od kosztów poczynając na technicznych warunkach prezentacji kończąc. Toteż nie wnikając za kulisty i nie biadając nad tym, kogo na tym festiwalu zabrakło, a być powinien albo dobrze by było, gdyby się znalazł, nie sposób nie zauważyć, że festiwal rzeszowski poniekąd „ułożył się sam”. Nie było przecież intencją programową uczynienie z idei integracji artystów wywodzących się spośród przybyszów z rozmaitych krajów z artystami polskimi wspólnoty wolnej sztuki, do której wszyscy mają dostęp równy. W każdym razie ani słowa o tym nie można było przeczytać w deklaracji programowej – a tak się w rezultacie stało. Co więcej, motyw miejsca artysty we współczesnym świecie stał się swego rodzaju nicią przewodnią od pierwszego do ostatniego dnia FNT.
Prawdopodobnie takiemu obrotowi sprawy sprzyjał zasłużony sukces spektaklu Teatru im. Wandy Siemaszkowej „Lwów nie oddamy” o niełatwym sąsiedztwie, którym dyryguje historia, ideologie, ekonomia i politycy. Ludzie bywają ich zakładnikami, czasem nieświadomie. Tak to ujmował ten inteligenty spektakl Katarzyny Szyngiery o relacjach polsko-ukraińskich. Sprawa ważna dla wszystkich mieszkańców Polski, ale szczególnie ważna dla widzów teatru w Rzeszowie. Przy czym odkryciem tego przedsięwzięcia stała się kreacja zaproszonej do Rzeszowa ukraińskiej aktorki Oksany Czerkaszyny, uwiarygodniająca jego wymowę. Wygląda na to, że Czerkaszyna na dłużej zadomawia się w polskim teatrze – dosłownie przed tygodniem królowała na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie w feministycznym spektaklu „Diabły” w reżyserii Agnieszki Błońskiej.
To właśnie Powszechny inaugurował FNT spektaklem „Jak ocalić świat na małej scenie?”.
Wprawdzie coraz mniej takich, którzy pokpiwają sobie z nadciągającej katastrofy ekologicznej, ale uczciwy spektakl Pawła Łyska umacnia przekonanych, że pora wreszcie coś z tym zrobić i radykalnie
zapobiec nieszczęściu.
Opowieści bohaterów o losach ich ojców (trzech mężczyzn z Afryki, Polski i Ukrainy) mają siłę wiarygodności, bo wywiedzione zostały z ich osobistych doświadczeń. Spektakl wpisujący się w misję teatru szczególnie wyczulonego na tworzenie sytuacji transgresywnych, służących przekraczaniu barier kulturowych i wzajemnemu zrozumieniu ludzi (nie tylko artystów) wywodzących się z rozmaitych kręgów kulturowych tak jak wykonawcy głównych ról (Mamadou Góo Bâ, Andrzej Kłak i Artem Manuilow).
Tak więc już pierwszy spektakl festiwalu zapowiadał, o co tu chodzi, o jaką prawdę nowy teatr się dobija. Po pierwsze, to przełamywanie barier między „swoimi” i „obcymi”. Artem Manuilow od dawna zabiegał o możliwość zagranie na polskiej scenie. Trochę to potrwało, nim w Teatrze Powszechnym powstały po temu sprzyjające okoliczności – teatr otworzył się na aktorów wywodzących się z innych krajów. Tym krokiem przełamał deklarowaną tylko otwartość i naprawdę stał się otwarty. Po drugie, to dotykanie węzłowych spraw współczesności, głównych zagrożeń, do których bez wątpienia należy narastająca katastrofa ekologiczna. Przy czym nie chodzi znowu o deklaracje, ale docieranie do głębszych pokładów doświadczeń jednostek, które mogą stać się siłą napędowa przemian zbiorowego myślenia.
W prezentowanych na FMT spektaklach aktorzy demonstrowali gotowość walki o
godność sztuki.
Szczególnie silnie wybrzmiało to w spektaklu „Aktorzy koszalińscy, czyli komedia prowincjonalna” Piotra Rowickiego w reżyserii Piotra Ratajczaka. Twórcy spektaklu, szczególnie wyczuleni na metrykalną prawdę, ukazują bez upiększeń losy aktorów, którzy związali się z koszalińską sceną. Nawiązując do głośnego filmu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni” docierają do autentycznych źródeł sukcesów i porażek artystów pracujących na prowincji, ich tęsknot marzeń i zaniechań. Nie upiększają rzeczywistości, a jednak tym spektaklem dowodzą swojego przywiązania do teatru, do jego nie zawsze artykułowanych zdań, czasem nawet przytłumionych przez kompromisy i życiowe konieczności, ale wciąż jednak obecnych w świadomości. To właśnie misja docierania do prawdy, taka sam co zawsze, jak choćby przypominał spektakl Teatru im. Wandy Siemaszkowej na podstawie „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa w reżyserii Cezarego Ibera, czy przedstawienie z białostockiego Teatru im. Aleksandra Węgierki – „Śmierć w Wenecji, czyli czego najbardziej żałują umierający” w reżyserii Mikołaja Mikołajczyka.
Może nie wprost, ale na pewno w podtekście o demaskatorskiej funkcji sztuki opowiadają aktorki krakowskiego Teatru im. Słowackiego w adaptacji debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” w reżyserii Pawła Świątka. Kiedy powieść ujrzała światło dzienne 17 lat temu, autorka przez jednych określana była mianem geniusza językowego, obdarzonego społecznym słuchem, przez drugich grafomanką. Okazało się, że swoją twórczością daje żywe świadectwo zmian mentalnych i kulturowych, jakie zachodzą w Polsce pod wpływem triumfującego pochodu płaskiej kultury masowej i żarłocznego kapitalizmu. Masłowska ukazuje pokłady agresji, wyhodowanej na pożywce pędu do kariery, posiadania rzeczy i odrzucenia norm moralnych. Od debiutu interesują ją peryferia i środowiska szczególnie podatne na pokusy świata rozpasanej konsumpcji. Jej błyskotliwy debiut (Nagroda Nike) ukazany po latach, na scenie błyszczał nowością, zaskakującą nawet autorkę (w końcu to FNT) za sprawą świetnego zamysłu adaptatora (Mateusz Pakuła), który rozpisał tekst wyłącznie na postaci kobiece. Na scenie nie zobaczymy więc głównego bohatera powieści, prowincjonalnego macho Silnego, ale galerię kobiet z jego otoczenia, które prezentują aktorki szkicujące także efemeryczne rysunki mężczyzn. Spektakl z wielką siłą dowodzi, jak niebezpieczne wzorce rodzi w Polsce populizm i ksenofobia. Koncertowo zagrany – staje się rewersem pierwszoplanowej opowieści o
akceptacji innego.