Miłościwie nam panujący Pan Prezes RP dorobił się ostatnio nadwornych błaznów. Ponoć będą go zabawiać swoimi krotochwilami w nadwornej telewizji. Prawdziwy król trefnisiów się nie boi. Już oni wiedzą, czym monarchę połechtać, a o czym ani mru mru, by się nie zezłościł i nie rzucił w komedianta obgryzioną kością.
Pośród tych swawoli zbawca narodu zaczyna się zastanawiać, jak utrzymać swą tak wyczekaną władzę, mając poparcie tylko trzeciej części narodu, i to zamieszkującej raczej na obszarach niezbyt zaludnionych ani nazbyt wsławionych na polu obywatelskiej kultury i politycznej cywilizacji. Rządzą tam sobie różne sitwy, wójtowo-plebańskie, słabo upartyjnione, a za to solidnie okopane i ubezpieczone powiązaniami rodzinno-biznesowymi. Nie na ideologię tam się głosuje, lecz na interes.
A tu właśnie powoli zbliżają się wybory – czas pomyśleć, jak się dobrać do skóry temu całemu towarzystwu i przejąć „teren”. I siedzi Pan Prezes ze swoimi mądrolami, tymi za czy pińcet i tymi droższymi, no i główkują – jakby tu pokombinować z ordynacją wyborczą, żeby głos na władzę nie był głosem straconym?
Sztuka dopasowywania ordynacji wyborczych do potrzeb rządzącej partii ma długą tradycję, aczkolwiek jest tak trudna i subtelna, że niełatwo znaleźć biegłych w tym kunszcie. Mała to pociecha – PiS ma pieniądze, za które może sobie kupić dobrych ekspertów. Ekspertów od analizy geografii i logistyki wyborczej oraz piaru, który pozwoli wcisnąć Polakom, że zmiany granic okręgów i zasad wyborów służą demokracji, a nie partii rządzącej. Opozycja będzie protestować i demaskować oszustwa, ale kogóż to będzie obchodzić? Na pewno nie wyborców PiS…
Zadanie, jakie stoi teraz przed PiS, to taki dobór zasad i algorytmów wyborczych oraz taki podział terytorium kraju na okręgi wyborcze, aby na podstawie wiedzy o geograficznym rozkładzie poparcia dla partii rządzącej wzmocnić głosy obywateli zamieszkujących okręgi pisowskie, a osłabić siłę pozostałych. W sferze granicznej zaś – tam, gdzie PiS i opozycja mają wyrównane szanse – trzeba tak poprzesuwać granice, żeby „pożyczyć” trochę pisowskich głosów terenem niepewnym.
W skrócie chodzi więc o to, aby mieszkaniec wsi i małego miasteczka miał silniejszy głos niż mieszkaniec dużego miasta, a mieszkaniec wschodniej połowy kraju silniejszy niż mieszkaniec połowy zachodniej. Rolnik z Podkarpacia więcej ma znaczyć w wyborach do Sejmiku i Sejmu niż inteligent z Żoliborza. Takie operacje „ordynacyjne” robią wszystkie reżimy posługujące się mechanizmami demokracji dla utwierdzania swego panowania. Uczynił to między innymi Orbán – niewysychające nigdy źródło natchnienia Pana Prezesa.
Nie mamy co się łudzić, że Kaczyński nie zmieni ordynacji ani że zmiany te nie będą służyły zwiększeniu szans wyborczych PiS w stosunku do innych partii. PiS musi się zabezpieczyć przed utratą władzy, a zmanipulowana ordynacja pozwoli mu ją utrzymać przy aktualnym, trzydziestparoprocentowym poparciu. Będzie to niby sztuka, ale dla bezczelnego nic trudnego. Skoro można zlikwidować Trybunał Konstytucyjny, służbę cywilną, media publiczne, niezależność prokuratury i niezawisłość sądów, to spreparowanie ordynacji na potrzeby rządu to jak zjeść bułeczkę z szynką. Musimy przyzwyczaić się do myśli, że aby wygrać z PiS, trzeba będzie mieć dobre kilka procent więcej od niego w skali kraju. Żadne tam 18 proc. dla PO i 20 dla Nowoczesnej albo na odwrót nie pomoże. Na zmanipulowaną ordynację wyborów samorządowych i parlamentarnych poradzić może tylko wielka koalicja opozycji, zdolna wziąć ponad 40 proc. Warto, żeby politycy opozycji już teraz uświadomili sobie tę prawdę,[..]. Ale czy oni naprawdę o tym myślą? Mam coraz więcej wątpliwości.
Jedną z metod przejmowania „terenu” ma być wprowadzenie zasady dwukadencyjności na stanowiskach samorządowych, takich jak wójt albo prezydent miasta. Łatwo to ograć hasłem „rozbijania układów”. Prawdziwy sens tego posunięcia jest jednakże zupełnie inny. Chodzi o to, żeby na zwalniane po dwóch kadencjach stanowiska powsadzać swoich ludzi, bez tego niemających szans z zasiedziałymi lokalnymi włodarzami. Za to gdy już „swój”, czyli partyjny, zostanie wójtem czy burmistrzem, to dwukadencyjność nie wadzi, bo na miejsce jednego partyjniaka zawsze znajdzie się inny. Raz upartyjniony samorząd – pozostanie takim na zawsze. Lepsza to metoda „odzyskiwania terenu” niż „upartyjnianie” aktualnych samorządowców. Ich lojalność jest bowiem chwiejna i droga. Lepszy normalny członek PiS od jakiegoś tam pisowca „z odzysku”[…].
Dwukadencyjność to nie tylko metoda na upartyjnienie samorządu i osłabienie prezydentów, burmistrzów i wójtów, których autonomia bywa rzeczywiście imponująca, lecz również sposób na przebudowanie lokalnych układów. Tam, gdzie dotychczas biznesmen musiał dobrze żyć z wójtem i księdzem, teraz będzie musiał sobie ułożyć pożycie z partią, a najlepiej do niej po prostu wstąpić. Bo człowiek znaczy niewiele – ot raz jest, drugi raz jest, ale za trzecim razem jest już kto inny. Za to partia, o, partia jest wieczna. I to partia ma decydować, gdzie postawi jakiego „człowieka”.
W marzeniach Prezesa Polska, tak jak za jego ukochanego PRL, ma być Republiką Partii – przewodniej siły narodu. Samorządowiec czy poseł ma być tylko żołnierzem, karnym wykonawcą linii Partii. Gdy się zużyje albo zawiedzie, zostanie natychmiast wymieniony na innego. Wszystko zaś, co nie należy wprost do Partii bądź przynajmniej do jej klienteli, czyli środowisk zorganizowanych wyborców, w rodzaju „rydzykowców”, „kibiców” albo „myśliwych”, musi zostać wyeliminowane i zepchnięte na margines życia. Kto by zaś za bardzo podskakiwał, temu zawsze można będzie znaleźć paragraf. Oczywiście kryminalny, bo w porządnym reżimie pseudodemokratycznym więźniowie polityczni są zwykłymi złodziejami. Złodziei wszak nikt nie będzie bronił.
Wszystko to jest banalne. Żyjemy jednakże w takich czasach, że musimy sobie często przepowiadać rzeczy banalne, choć przerażające. W przeciwnym razie nawykniemy do zła, popadniemy w odrętwienie i zniechęcenie albo dla wygody uwierzymy, że „nie taki diabeł straszny”. A na to właśnie liczy ten reżim. Nie dajmy mu tej satysfakcji.