8 listopada 2024

loader

Parada hipokrytów

W tym sezonie politycznym o palmę pierwszeństwa walczą głupota z hipokryzją. I w tym współzawodnictwie idą łeb w łeb. Jury – złożone z sędziów o adekwatnych, bo kołtuńskich kwalifikacjach – rzeczywiście może mieć problem, który z tych darów bożych jest górą.

Nie tylko dlatego, że – jak na boisku piłkarskim – sytuacja jest dynamiczna, przebój przebojem przebija dotychczasowy przebój, ale i dlatego, że te przymioty umysłu i charakteru nie zawsze występują oddzielnie lub przeciw sobie. Wręcz przeciwnie, mogą się harmonijnie dopełniać i iść w parze. Kiedy mi to wygodne, mogę nawet „rżnąć głupa”, a kiedy jestem szczerze, spontanicznie głupi, to i moje zakłamanie jest szczere i tak naturalne jak u piwosza bekanie.

Wciskanie kitu

Do hipokryzji w pełni odnosi się kabaretowy dowcip Laskowika: „Muszę iść do okulisty, bo co innego widzę, a co innego słyszę”. I taki jest, nie bez powodu, potoczny odbiór hipokryzji, bądź (to prawie synonimy) obłudy, zakłamania. Chodzi tu o bijącą w oczy niezgodność słów z czynami, ale taką w dodatku, że ktoś natrętnie i bezczelnie „wciska nam kit”, wmawia pozory i uzasadnienia swojej postawy (np. rzekome pobudki, intencje, rzekome przywiązanie do najwznioślejszych i nienaruszalnych zasad), na które mamy się nabrać, a które są obrazą dla naszej inteligencji.
To rzeczywiście jeden ze wskaźników hipokryzji: klejenie ze sobą tego, co sobie wzajemnie zaprzecza, zwłaszcza uwznioślanie niskich pobudek, przyoblekanie prywaty, egoizmu lub tchórzostwa w racje wyższe i najwyższe, przedstawianie uniku, wykrętu, krętactwa jako szczytowej pryncypialności, a kunktatorstwa i kombinowania jako wzorowej rozwagi i odpowiedzialności, zachęty i osłony dla wyskoków jako reprymendy, ewakuacji rozrabiaki jako kary itd. itp.

Rozdźwięk formy i treści

Hipokryci są mistrzami w posługiwaniu się wieloznacznością słów i gestów. Świeży przykład: po występie bojowych młodych patriotów w Radomiu (skopanie KODera) posypały się oświadczenia polityków i ministrów partii rządzącej, wygłaszane z widoczną przykrością, z wysiłkiem jak przy zjadaniu cytryny: „to nie powinno się zdarzyć”. I gdyby nie drugie zdanie, które wyrwało się niechcący Pani Rzecznik, że rozumie sprawców (ten wypadek przy pracy to typowy przeciek w kłamstwie), można było się nabrać na wrażenie, że te gładkie słówka, które nic nie kosztują, są równoznaczne z dezaprobatą, ba, potępieniem czynu.
Za sprawą tego jednego „wycieku niekontrolowanego” całe ładne wrażenie zniknęło, otworzyło się zaś pole do całkiem innej interpretacji zdania „to się nie powinno wydarzyć”. W parze z tym drugim zabrzmiało jak ciekawy tok rozumowania:
(1) Nie powinni bić, kopać, ale też (tak samo jak) ci demonstranci z KODu nie powinni dawać powodu. Można zrozumieć oburzenie patriotycznej młodzieży tym lewackim bezeceństwem; oburzenie, które ich poniosło, ale tak to przecież bywa z młodzieńczą ideowością.
Albo:
(2) Jeśli już chcieli dać odpór temu „lewactwu”, mogli to zrobić dyskretniej (po co od razu przy kamerach monitoringu?), bezpieczniej dla siebie (za oplucie lub podarcie koszulki nie groziłyby takie kary). Słowem, stwierdzenie „to nie powinno się zdarzyć” równie dobrze może znaczyć: chcieli dobrze, ale przesadzili; słuszny zamiar, ale spartaczona robota; zamiast przysłużyć się sprawie, tylko narobili kłopotu – nie tylko sobie, ale i nam, patronom.

Symulacja i kamuflaż

Za synonim terminu HIPOKRYZJA powszechnie uznaje się określenia OBŁUDA, DWULICOWOŚĆ I ZAKŁAMANIE. Jest to o tyle uzasadnione, że wspólnym rdzeniem jest niezgodność (wręcz sprzeczność) między „pryncypialną” i nadętą fasadą zachowań, serwowaną świadkom, odbiorcom, a faktycznym sensem (motywacją, intencjami, wymową społeczną) tych właśnie zachowań. Powiadamy, że ktoś ma dwa oblicza – inne na użytek własnej wygody, korzyści, a zgodne z faktyczną tożsamością, inne na użytek otoczenia; inne w praktyce powszedniej, a inne w deklaracjach i obrzędach odświętnych.
Na tej zasadzie z hukiem ogłaszamy „głęboką troskę”, niepokój i zmartwienie, że w społeczeństwie, państwie źle się dzieje, gdy sam fakt, że źle się dzieje, jest „wodą na nasz młyn”. Nie tyle martwimy się kłopotami społecznymi, ile – choć trochę nam głupio i niezręcznie – cieszymy się, że stwarzają nam okazję, a martwimy się raczej tym, czy zdążymy ją wykorzystać. I płoniemy świętym oburzeniem z powodu nie tyle samych nadużyć, ile z tego powodu, że ich beneficjentami są nasi przeciwnicy i następcy, albo z tego powodu, że to, co nas kosztowało utratę zaufania, poparcia i władzy, im teraz (to samo!) uchodzi na sucho, a nawet przysparza punktów.
Tak więc obłuda to nieszczerość, ale nie sprowadzająca się do enigmatyczności, wykrętności w reakcjach na sytuacje wymagające jednoznaczności lub oczekiwania innych, że nasze zachowanie będzie jednoznaczne. To nieszczerość ofensywna. Im bardziej mamy coś do ukrycia, tym bardziej coś udajemy, by w ten sposób odwrócić uwagę od swych właściwych myśli i dążeń. Im bardziej jesteśmy nie w porządku – z punktu widzenia zaciągniętych zobowiązań, reguł wiążących nas w spełnianej roli społecznej, na zajmowanym stanowisku – tym drapieżniej moralizujemy, oceniamy i pouczamy innych. Im gorzej narozrabialiśmy lub schrzaniliśmy robotę, tym gorliwiej wypinamy pierś po ordery. Psychologiczny i wizerunkowy korelat obłudy to „miedziane czoło”: niewzruszona poza nieomylnego, uczciwego w dwustu procentach człowieka, absolutnie odporna na jakiekolwiek podejrzenia, zarzuty i autokompromitację.
W tym sensie termin HIPOKRYTA (w pierwotnym greckim znaczeniu… aktor, posługujący się maską, przebraniem, zmienną modulacją głosu, wcielający się w tak różne postacie) rzeczywiście jest synonimem obłudnika. Dwulicowość, zakłamanie – to również trafne charakterystyki. Ale jeszcze nie wyczerpują istoty i pełnego zakresu zjawiska.

Podwójna miara

Wiedzę o hipokryzji kreatywnie wzbogacił swego czasu Henryk Sienkiewicz, swym kultowym pomysłem z powieści „W pustyni i w puszczy”. Wszyscy to znamy: moralność Kalego. Jeśli Kalemu ukraść krowę, to źle; to jest świństwo, draństwo, nikczemność, zbrodnia. A jeśli Kali ukraść krowę, to dobrze!
Pisarz włożył tę maksymę w usta „dzikusa”, dlatego mogła zabrzmieć tak dosłownie, tak bez ogródek. W „cywilizowanym” świecie tych, którzy dzikusów „cywilizowali” przy okazji swego podboju, ucisku i wyzysku, w eleganckim świecie dżentelmenów i dam oczywiście nikt nie przyznałby się do tak trywialnej koncepcji, praktykowanej bez żenady, bez jakichkolwiek pozorów tudzież wymówek.
„Kulturalnemu”, wykształconemu człowiekowi nie wypada być po prostu sobkiem i prymitywem zarazem, musi on mieć na względzie „wyższe racje”, szlachetne idee i zasady. Tak byłoby najlepiej. Im bardziej sprawa śmierdzi, tym bardziej potrzebny jest patos i pieczęć imponderabiliów.
Ale jeśli czasem zdarzy się – bo zdarzyć się musi – że coś po prostu przywłaszczamy, kogoś ewidentnie krzywdzimy (i nie zagadają tego żadne słowa, nie zaczadzą żadne gusła, kadzidła), to wtedy zawsze można powołać się na jakąś konieczność (nieuchronność, niemożliwość uniknięcia), na bolesny wybór między złem większym, a mniejszym.
Wybór tak zwanego mniejszego zła, choć zawsze jest problematyczny, nie zawsze jest związany z hipokryzją. Ale na pewno z nią się splata wtedy, gdy o tym, co jest mniejszym, a co większym złem, rozstrzyga ku swojej wygodzie sam Kali, utożsamiając Dobro (w sensie etycznym, i to jako Dobro Wspólne, Nadrzędne) ze swoim dobrem (wygodą, korzyścią, zasobem dóbr użytkowych).
To w polityce zjawisko nagminne, wynikające z faktu, że polityka jest areną ścierania się rozmaitych partykularyzmów, z których każdy – aby forsować, nawet narzucić swoją przewagę lub wyłączność innym, musi odwoływać się do wartości wspólnych i nadrzędnych, do zasad krępujących te właśnie partykularyzmy.
Z jednej strony, żądając czegoś i sięgając po coś (zwłaszcza coś spornego lub nienależnego) tak czy inaczej trzeba się z tego wytłumaczyć, jakoś to usprawiedliwić – odwołaniami do tego, co może liczyć na zrozumienie, uznanie lub co wręcz jest wymagane społecznie. Z drugiej strony, trzeba te certyfikaty słuszności odpowiednio przyprawić – tak, aby nasz partykularyzm mógł uchodzić za esencję i gwarancję sprawiedliwości, praworządności, społecznego pożytku, przywrócenia prawdy po okresie kłamstwa itd. Tym właśnie żywią się od wieków: egoizm klasowy i stanowy, szowinizm religijny i wyznaniowy, nacjonalizm, partyjniactwo, a nawet zwykłe sitwiarstwo w urzędach i w strukturach partyjnych.
Hipokryta z tych wyższych sfer jest to Kali po Oxfordzie, Cambridge, po trzech fakultetach i nagrodach za dobroczynność.
Tak czy inaczej Sienkiewicz w modelu Kalego podpowiedział kluczowy atrybut hipokryzji. Wskazał cechę, która odróżnia hipokryzję od pospolitego i doraźnego krętactwa, udawania (słów i działań na pokaz) oraz krycia się z tym, co nie mogłoby być zaakceptowane społecznie. Jest to podwójna miara w ocenie tych samych lub takich samych zjawisk (sytuacji, zdarzeń, czynów, postępków), w zależności od tego, czy dotyczy to mnie, czy innych; czy przynosi mi korzyść lub zapewnia wygodę, chroni stan posiadania, czy też jest dla mnie niewygodne, wymaga samoograniczeń, poświęceń, zagraża stratą.

Sprawdziany „pryncypialności”

Nieodrodną siostrą hipokryzji jest relatywizacja wartości i zasad moralnych, religijnych, politycznych. Znaczą one tyle, ile w danym kontekście mogą nam przysporzyć fruktów lub kłopotów. Jesteśmy fanatycznymi, „pryncypialnymi” wyznawcami tego czy tamtego wtedy, gdy zapewnia nam to status beneficjentów. A nabieramy finezyjnych wątpliwości, krytycyzmu (w imię, a jakże, rozwagi, odpowiedzialności za los wspólnoty, otwartej głowy przeciwstawionej doktrynerom) wtedy, gdy zastosowanie się do tej zasady jest nam nie w smak.
Tak właśnie jest z osobliwą aktualizacją pojęcia solidarności w mentalności polskich polityków prawicowych (aż po centroprawicę, różnice są tu doprawdy kosmetyczne) i, co gorsza, w mentalności połowy Polaków.
Nam należały się azyle, saksy, paczki w stanie wojennym, dopłaty i subwencje unijne. Gwałcicielom z Brukseli, żądającym wzajemności w pomocy w kłopotach należy się lekcja polskiej suwerenności. A tym z Syrii, Libii czy Iraku należy się… lekcja godności i odpowiedzialności. Wstydziliby się – tak tłumnie pchać się do cudzego domu, żebrać o utrzymanie i być parawanem, szlakiem przemytniczym dla tych terrorystów – zamiast zdobyć się, jak my przez stulecia, na bohaterską walkę u siebie, w której gotowi jesteśmy im pomóc… zaocznie, dostawą koców, latarek i aspiryny. Za sumę, która na szczęście nie uszczupli pilnych wydatków na bezpieczniejsze samochody i samoloty dla naszych VIP-ów.
Polakowi wyrosłemu na dumie z „Solidarności” nie grożą skrupuły ani zakłopotanie, gdyż w kolejnych już pokoleniach w szkole wbijają mu do głowy, że my z założenia jesteśmy solidarni – wszak polska specjalność to „Za naszą i waszą wolność”. Pod tym hasłem swego czasu zawędrowaliśmy nawet na Haiti, pod sztandarami Napoleona, znanego Wyzwoliciela.

Dynamika hipokryzji

Rozdwojenie rzeczywistego sensu ludzkiej postawy i pozorów, parawanów ma charakter dynamiczny.
Po pierwsze, natężenie ocen wzrasta i słabnie jak poziom cieczy w naczyniach połączonych. Przykład: Niedokładność lub przesada w wypowiedzi oponenta to karygodne kłamstwo i dowód, że to w ogóle kłamca. Minięcie się z prawdą u naszego stronnika to normalna nieścisłość, która może się zdarzyć każdemu, wypadek przy pracy. Ich nadużycia to złodziejstwo, ba, zdrada stanu; nasze nadużycia – to zwyczajne ludzkie błędy niedoskonałości stylu pracy, a w ogóle to złośliwy wymysł tych szkodników po przeciwnej stronie.
Po drugie, ocena tej samej sprawy, idei, osoby, instytucji, czynu może się płynnie zmieniać „o sto osiemdziesiąt stopni” w ślad za zmianą sytuacji, okoliczności. Znakomicie ukazują to dzieła literackie: „Baryłeczka” Maupassanta (ze znakomitą analizą Jana Kurowickiego w jego książkach – glosach bibliotecznych) oraz „Lekkomyślna siostra” Włodzimierza Perzyńskiego. To fenomen hipokryzji wielozwrotnej.
Polega ona na tym, że sam sobie wielokrotnie zaprzeczam, za każdym razem w poczuciu absolutnej słuszności aktualnego stanowiska, ale też – w bilansie tych wielokrotnych zygzaków – zachowując niewzruszone przekonanie o swojej niezłomnej wierności zasadom, niekoniunkturalności, odwadze przeciwstawienia się temu, co niewłaściwe.
Ten rodzaj hipokryzji szczególnie jest nasilony w środowisku polityków, a także intelektualistów i artystów, których kariera ściśle zrośnięta jest z przygodami politycznymi, ze zmiennym, ale zawsze potrzebnym politycznym mecenatem i patronatem, z orderami, nagrodami i przysługami zapewnianymi najpierw przez jednych polityków, potem przez ich pogromców. Za każdym razem i w podsumowaniu swej kariery artyści tacy i mędrcy dyżurni, ale wielosezonowi, obnoszą się ze swoją cnotą nieomylności, konsekwencji, z politycznym dziewictwem.

Między spontanicznością a wyrachowaniem

Hipokryzja na ogół jest mieszanką (burzliwą mieszanką) samozakłamania i obłudy instrumentalnej.
Ten, kto oszukuje, wręcz okłamuje innych, zwykle jest bardziej „wiarygodny” (tzn. sugestywny), jeśli sam zdolny jest wmówić sobie to, co wmawia innym. Choć nie brakuje wśród polityków ludzi, którzy cynicznie żerują na ludzkiej ciemnocie, naiwności i dość prostackim zakłamaniu.
Makiaweliczny typ hipokryzji polega na tym, że do głupiej (a częściej – wtórnie i chwilowo ogłupionej) publiczności zwracamy się z niewyobrażalnymi (w kontekście przypisywanej nam inteligencji) głupstwami, wypowiadając je jednak z absolutną żarliwością względnie z miną Bustera Keatona, czyli tak, jak kawalarz opowiada innym dowcipy. Bo wiadomo, że „ciemny lud to kupi”. Ciemny – niekoniecznie znaczy: niewykształcony, bezrozumny itd.; wystarczy, że jest rozemocjonowany, podkręcony naszą propagandą we właściwym kierunku.
Aż trudno uwierzyć, by doktor nauk prawnych Jarosław Kaczyński z pełną powagą wewnętrzną, nie tą na zewnątrz, wypowiadał swój komentarz o pasożytach, pierwotniakach, którymi zarażą całą czterdziestomilionową populację uchodźcy w liczbie kilku tysięcy. By sam wierzył w to, w co w jego kalkulacji politycznej mieliby uwierzyć odbiorcy (a ci też niekoniecznie wierzą w to z powodu swojej ignorancji; wierzą w to, w co wygodniej im uwierzyć).
Chociaż… polityk surfujący na wysokiej fali, zanim zauważy, że ta fala już ciut za wysoka, to jakieś polityczne tsunami, może popaść w stan takiego samoupojenia, że oklaski po dowolnej taktycznej bzdurze uznaje za dowód nie tylko swojej politycznej przenikliwości i mądrości, ale i mądrości wszystkiego, co powiedział, cokolwiek to było.

„Solidarni” Polacy

Dobrozmianowi Polacy miłują bliźniego jak siebie samego – i robią to szczerze, uspokojeni założeniem, że bliźnim jest ten, kto jest taki sam jak ja.
Z kolei liberalni obrońcy demokracji – spadkobiercy „opozycji demokratycznej” z PRL, dysydentów, Sierpnia 80 – udają szczerze (gdyż bardzo chcą w to uwierzyć), że nie rozumieją tego, iż całkowitą delegitymizacją PRL, egzorcystycznym naruszeniem ciągłości historyczno-państwowej, przyłożeniem ręki do dekomunizacji á la IPN, hasłami „wam mniej wolno” itd. otworzyli PiSowską puszkę Pandory.
Jak pijane dzieci we mgle. Dziwią się tylko, jak sprawnie można zdemontować porządek konstytucyjny i sparaliżować lub zawłaszczyć instytucje państwa jako „dobra wspólnego”; lecz kompletnie nie dostrzegają faktu, że ich rozumienie pluralizmu, różnorodności, dialogu społecznego było wybiórcze, nawet wykluczające, że poczucie własnej słuszności zupełnie uodporniło ich na kwestię reprezentatywności.
Zapatrzeni w swoje urazy (stłumienie swobód, represje, upokorzenia doznane w PRL) odpowiedź na „Dobrą Zmianę” mają tylko jedną: „Precz z komuną”. Zaszokowani przy tym bezczelnością prokuratora Piotrowicza.
Jakoś nie dostrzegali problemu i nie przemyśleli tego wcześniej, czy na pewno już w szeregach Opozycji Demokratycznej działali tylko demokraci. Historia brutalnie rewiduje wizerunki, zwłaszcza mityczne, obnaża dawne niedopowiedzenia. Na przykład weryfikuje, czy ten, kto kiedyś potępiał i zwalczał cenzurę, czynił to dlatego, że to cenzura, czy raczej tylko dlatego, że akurat komunistyczna. A później we własnej cenzurze już nie dostrzegał cenzury. Niektórzy (zaznaczam: nie wszyscy) demokraci byli demokratami na zasadzie Kalego. Jak to było możliwe? To skutek skrótu myślowego: Jeśli ktoś walczy z komunizmem (skoro komunizm jest niedemokratyczny), to „oczywiście” przez to samo jest demokratą i „oczywiście” walczy o demokrację. Kali-demokraci już po zwycięstwie nad „komuną” pozostawali konsekwentni: odbieranie praw tym, których My uznajemy za komunistów, a potem tym, których My uznajemy za ich kolaborantów, skoro z nimi rozmawiali i umawiali się, jest odrodzeniem demokracji.
Obłuda, podwójna miara demoliberalnych spadkobierców Wielkiej Legendy „Solidarności” polega na tym, iż sami nie dokonali tego, czego żądali od „postkomunistów”, tj. rachunku sumienia. Nie zadali sobie nie tylko pytania, czy nie przekroczyli i nie nadużyli mandatu społecznego do Wielkiej Zmiany, czy w takiej skali kontestowany model transformacji nie miał alternatyw. Nie zadali sobie również innego pytania: Czy przypadkiem wcześniej – w szeregach i strukturach Wspaniałego Ruchu – nie przymykali oka na antysemityzm, klerykalizm, autorytarny sposób myślenia wielu swoich współtowarzyszy. Wtedy mieli ważniejsze sprawy na uwadze – wspólny wróg, Komuna. Ślepy na jedno oko (bo zakrył je własną dłonią) w końcu musiał zobaczyć to, czego wcześniej nie chciał widzieć. Ale nadal woli w tym widzieć absolutną niespodziankę niż konsekwencję własnego wcześniejszego zaślepienia.
Taka obłuda źle rokuje w kwestii jednoczenia dzisiejszej Demokratycznej Opozycji.

trybuna.info

Poprzedni

Protest ratowników

Następny

Awans biało-czerwonych