7 listopada 2024

loader

Patroni roku 2022 – refleksje osobiste

W poprzednim artykule (Dziennik Trybuna, nr 251/252 z 20/21 grudnia 2021) obiecałem znaleźć coś, co z niektórymi z tych osób mnie łączy. Oto wyniki poszukiwań.

O Marii Grzegorzewskiej

(1887-1967) usłyszałem po raz pierwszy chyba dopiero podczas studiów. Działając w Zrzeszeniu Studentów Polskich miałem wiele kontaktów ze studentami wszystkich warszawskich uczelni, w tym z Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Była to uczelnia samodzielna, ale mała, oddalona od centrum, położona na uboczu i jej życie akademickie też oddalone było od centrum miasta, od śródmiejskich klubów studenckich.
Mało o tej uczelni wiedzieliśmy, ale nazwisko patronki zapadło mi w pamięć. Po latach, gdy pracowałem z profesorem Bogdanem Suchodolskim, dowiedziałem się od niego o Grzegorzewskiej, o jej ideach i walce o równoprawność każdego, niezależnie od jego stanu zdrowia fizycznego i psychicznego. Grzegorzewska i Suchodolski blisko pracowali przed wojną, a po wojnie na pewno utrzymywali mocne naukowe kontakty. Grzegorzewska stworzyła nie tylko pojęcie pedagogiki specjalnej, nie tylko całą spójną dziedzinę nauki zajmującą się tym zagadnieniem, ale też ważne instytucje naukowe. W roku 1922 powołała do życia Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej, którym kierowała do końca życia. Instytut obecnie nazywa się Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej.
W roku 1930 powołała Państwowy Instytut Nauczycielski, którym kierowała przez pięć lat, aż do jej odwołania przez ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. To właśnie w tym Instytucie spotkała się na gruncie zawodowo-naukowym z Bogdanem Suchodolskim. Wśród pracowników Instytutu byli także, miedzy innymi, Janusz Korczak i Jerzy Zawieyski. Tak, to ten Zawieyski, dramaturg i pisarz, poseł trzech kadencji Sejmu PRL i przez jedenaście lat członek Rady Państwa. Anegdota następująco opisuje powód odwołania Grzegorzewskiej z kierowania Instytutem Nauczycielskim.
Podczas rozmowy z ministrem Wacławem Jędrzejewiczem po zbyt ostrej i odważnej wypowiedzi miała być przez niego przywołana do porządku stwierdzeniem: „proszę nie zapominać, że zwraca się pani do ministra!” Na co Grzegorzewska miała odpowiedzieć: „dlatego tak mówię, gdyż wiem, do kogo mówię!”
Wyobraziłem sobie, że podobnie mogłaby przebiegać rozmowa pani profesor z obecnym ministrem edukacji,

Twórczość Marii Konopnickiej

(1842-1910) poznałem we wczesnym dziecięctwie. Dziecięctwo – to rzadko używane słowo słyszałem, często z ust Barbary Wachowicz, uwielbiającej używać słów w formach zapomnianych. W wierszach Konopnickiej też sporo takich archaizmów, dlatego wywołują wciąż uśmiech i miłe skojarzenia. Poznawałem te wiersze z ocalałych z pożogi wojennej książeczek mojej Mamy i Jej starszej siostry. Nie tylko tekst, ale i staromodne ilustracje pobudzały wyobraźnię i emocje młodego czytelnika.
Dziś trudno jest mi stwierdzić, który utwór bardziej mnie wówczas wzruszał i przejmował, ale chyba była to Nasza szkapa, za to wyobraźnia zdecydowanie żywiej reagowała na opowieść O Janku Wędrowniczku czy O Sierotce Marysi. Zapewne w czwartej klasie szkoły podstawowej zadebiutowałem „recenzją” z lektury Co słonko widziało napisaną w szkolnym zeszycie. Było to zaledwie kilku zdaniowe wypracowanie, ale pierwsze jakie samodzielnie napisałem.
Trudno mi stwierdzić kiedy poznałem tekst Roty. Wydaje mi się, że dość wcześnie wiedziałem, iż ta patriotyczna pieśń, z nie do końca zrozumiałych dla mnie wtedy względów, nie jest powszechnie wykonywana.
Nie pamiętam, czy i jakie towarzyszyły temu komentarze i wyjaśnienia, chyba były bardzo ogólnikowe. Wychowywany byłem bezstronnie, bez natrętnego edukowania – za czy przeciw obowiązującemu systemowi.
O życiu prywatnym Marii Konopnickiej dowiedziałem się znacznie później. Przez wiele lat jawiła mi się jako mało ciekawa, nudnawa starsza pani, matka wielu dzieci, umordowana ich samotnym wychowywaniem, pisząca swe wiersze jako odskocznię od codziennej monotonii.
Spacerując w 2002 roku z żoną po cmentarzu łyczakowskim, odczytując tak wiele znakomitych nazwisk wyrytych na płytach nagrobnych, ze wzruszeniem stanęliśmy przed grobowcem Konopnickiej.
Zainteresowałem się wtedy mocniej losami pisarki, chcąc zaspokoić ciekawość, w jakich okolicznościach znalazła się pod koniec życia we Lwowie. Wtedy też odkryłem głębię jej związku z Marią Dulębianką. Poznawanie szczegółów i zawiłości życia Konopnickiej następowało więc stopniowo, z biegiem lat coraz szczegółowiej.
Jestem niemal pewien, że większość pisowska w Sejmie nie miała pojęcia, komu nadała godność Patronki. I dobrze. A jednak ktoś się zreflektował, bo już po dwóch tygodniach słynną metodą „na przykrycie”, Sejm ustanowił kolejnego Patrona w osobie Józefa Mackiewicza. O Konopnickiej ciekawie pisze Ewa Nowakowska w ważnej książce Cierń szansy, nie przepraszamy za PRL! Wskazuje na antykościelną publicystykę autorki Roty, przypominając o Fragmentach dramatycznych z przeszłości oraz o poemacie Imagina. W utworach tych Konopnicka jednoznacznie pisze o „wolnych umysłach toczących walkę z potęgą Kościoła” i o bogach, jako „zmyślonym kłamstwie dla niewolników”.
Kłania się Marks i jego „opium”. Nic dziwnego, że duchowieństwo nie towarzyszyło pisarce podczas lwowskich uroczystości pogrzebowych.

Spośród trzech Patronek roku Wanda Rutkiewicz

(1943-1992), tylko pozornie, jest mi najdalsza. Alpinizm, taternictwo, wspinaczki górskie nigdy nie były moją pasją, choć z drugiej strony interesowałem się informacjami o kolejnych zdobywcach najtrudniejszych tras, o śmiałych wyprawach i ich bohaterach.
Jednak w podobny sposób pasjonowały mnie wyniki w atletyce, kolarstwie, narciarstwie czy w kilku innych jeszcze dyscyplinach sportowych, o których wiedziałem, że nawet amatorsko, rekreacyjnie uprawiać ich nie będę. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o Wandzie Rutkiewicz i jej osiągnięciach, uznałem je za nadzwyczajne, uznałem, że nie można ich mierzyć podobną miarą co sukcesów taterników mężczyzn, choć na pewno sama Rutkiewicz byłaby oburzona takim rozróżnieniem. Spis jej dokonań alpinistyczno-himalaicznych uzmysławia, jak wielki wysiłek poprzedzał sukcesy, w tym te najważniejsze – zdobycie Mount Everest, Nanga Parbat i K2. Ile musiała mieć w sobie determinacji, siły i zaparcia, by rok po roku stawiać sobie coraz trudniejsze cele.
Warto zapoznać się z informacjami o uczestnikach kolejnych wypraw. Były to w przeważającej mierze kobiety, rzadko w jej ekipach pojawiali się mężczyźni, więc warto odnotować, iż jednym z nich był późniejszy opozycjonista i polityk II RP Janusz Onyszkiewicz. Rok temu ukazała się książka Anny Król o prekursorkach polskiego kobiecego taternictwa. Autorka przybliża nam postaci odważnych kobiet, którym wspinaczka górska nie odbierała nic z kobiecości, a wręcz odwrotnie, dodawała. Wanda Rutkiewicz miała ujmujący, trudny do zapomnienia uśmiech. Emanowała kobiecością.
I zapewne to połączenie kobiecej delikatności i kruchości z siłą woli, charakteru i fizyczną odpornością tak zafascynowało i zauroczyło w himalaistce Wandzie Rutkiewicz poetę Tadeusza Różewicza. Przeglądając księgę pamiątkową karpackiego Muzeum Sportu i Turystyki, natrafił na jej wpis. Wanda Rutkiewicz już wtedy nie żyła (zginęła w Himalajach w 1992). Różewicz nigdy nie spotkał Wandy Rutkiewicz, nie poznał jej, ale wiele o niej słyszał.
Lektura zapisku himalaistki sprawiła, że poeta napisał Gawędę o spóźnionej miłości, a w niej: „trafiłem na ślad, ślad jej stopy, ślad uśmiechu, ślad ręki…” Oczami wyobraźni ujrzałem drobną damską stopę obutą w mocny, masywny wspinaczkowy but; delikatną damską dłoń ze śladami odciśniętymi przez czekany i liny; i usta spękane od wiatru i mrozu, ale złożone w uśmiech pełen radości, satysfakcji i tryumfu.
Co łączy te trzy kobiety, którym Sejm powierzył godność Patronek roku 2022?
Na pewno wykraczały poza utarte schematy i narzucane obowiązujące konwencje. Wyprzedzały tak zwany swój czas. Były emaptyczne, czułe i wrażliwe na cierpienie i problemy drugich osób, na problemy słabszych, potrzebujących pomocy i wsparcia. Były odważne, samodzielne, pewne swych pragnień i racji. Tak jak kobiety, które od kilku lat wychodzą w proteście na ulice polskich miast.
A co mogę powiedzieć o Patronach płci męskiej?

Władysława Bartoszewskiego

(1922-2015) poznałem w listopadzie 1995 roku. Na prośbę ambasadora Federacji Rosyjskiej w Polsce Jurija Kaszlewa opublikowałem wtedy książkę ówczesnego ministra spraw zagranicznych Rosji Andrieja Kozyriewa. Z gazet dowiedziałem się, że Bartoszewski udaje się do Moskwy na rozmowy ze swym odpowiednikiem.
Zastępcą dyrektora gabinetu Bartoszewskiego był kolega z wydziału prawa, a co może ważniejsze z kabaretu prawników w Hybrydach Krzysztof Jakubowski. Zadzwoniłem, sekretarka połączyła, powiedziałem, że kilka dni temu wydałem książkę Kozyriewa, że chętnie dostarczę kilka egzemplarzy, by Bartoszewski mógł je przekazać autorowi. „Sam wręczysz, zadzwoń jutro po południu, to powiem, czy udało mi się włączyć cię w skład delegacji” – usłyszałem. „Udało się, lecisz” – powiedział Krzysztof następnego dnia.
Czas w Polsce był gorący. Rozpoczęły się poważne rozmowy z państwami NATO w sprawie przystąpienia Polski do tej organizacji, kończyła się kadencja prezydenta Wałęsy, a kampania wyborcza osiągała swe apogeum. Aleksander Kwaśniewski 5 listopada uzyskał w pierwszej turze 35,11 proc. głosów, Lech Wałęsa 33,11 proc. . Druga tura wyznaczona była na 19 listopada.
Wizyta w Moskwie miała się odbyć w dniach 15-16 listopada, tuż przed historycznym starciem rywali. Czyżby ta wizyta, te rozmowy i ewentualne jej efekty mogły mieć jakiekolwiek znaczenie dla kampanii, czy miały być dodatkowym argumentem wspierającym urzędującego prezydenta w uzyskaniu przewagi?
Późnym wieczorem 15 listopada wylądowaliśmy w Moskwie. W składzie delegacji byli miedzy innymi: Stefan Meller – wówczas wiceminister spraw zagranicznych, Jerzy Bahr, Andrzej Jankowski, Tomasz Lis – dyrektorzy departamentów, Jarosław Książek i Robert Smoleń – doradcy ministra oraz naczelnik wydziału w Departamencie Instytucji Europejskich Witold Waszczykowski. Do delegacji dołączył w Moskwie ambasador Stanisław Ciosek. Razem z delegacją leciało kilkoro dziennikarzy, w tym Ewa Drzyzga, wówczas z RMF FM, Marzena Piasecka-Dzbeńska (córka Bolesława) z dziennika Słowo, Wiesław Dębski z Trybuny, Sławomir Popowski z Rzeczpospolitej i Tomasz Skłodowski, wtedy z TVP.
Następnego dnia po porannym zwiedzaniu Moskwy zaplanowane były rozmowy plenarne obu delegacji, po nich śniadanie dla członków delegacji i wreszcie konferencja prasowa obu ministrów. Podczas rozmów, które toczyły się w pałacyku MSZ, siedziałem samotnie w bocznym saloniku, czekając na zakończenie obrad, by wejść do sali i wręczyć Andriejowi Kozyriewowi książkę.
Dziennikarzy nie było, mieli pojawić się dopiero na konferencji prasowej. Rozmowy przeciągały się, wreszcie otrzymałem sygnał, że mam wejść. Pokierowano mnie do stołu, usiadłem tuż przy naszej delegacji. Z zasad precedencji wynika, iż moim sąsiadem mógł być Witold Waszczykowski lub pracownik naszej ambasady, nieżyjący już Tomasz Giełżecki.
Obaj byli najniższymi w hierarchii delegacji, więc tylko koło nich mogłem być posadzony. Poufne rozmowy w zasadzie dobiegły już końca i najdalej po dwóch, trzech minutach zostałem wywołany. Podszedłem do ministra Kozyriewa i wygłaszając okazjonalną jedno-dwu zdaniową formułkę wręczyłem egzemplarz książki, podsuwając drugi, by złożył w nim, dla mnie, autograf.
Przeszliśmy do sali, gdzie podano śniadanie. Po stronie gospodarzy warto odnotować obecność ówczesnego wiceministra Nikołaja Afanasjewskiego, późniejszego ambasadora w Warszawie, który zmarł podczas pełnienia swej funkcji.
Na poczęstunek dołączył Gubernator Kaliningradu Jurij Matoczkin, i gdy został przedstawiony przez Kozyriewa tematyka współpracy transgranicznej stała się pierwszym tematem, nieoficjalnych już, rozmów przy stole. Potem głos zabrał Bartoszewski, niemal od razu nawiązując do kwestii NATO. Zrozumiałem, że mimo aktualności tematu nie był on przedmiotem rozmów plenarnych, a został poruszony dopiero przy posiłku.
Utwierdziła mnie w tym przekonaniu reakcja Rosjan, którzy natychmiast sięgnęli po długopisy i w notesikach lub na rewersie kartoników z menu zaczęli błyskawicznie notować słowa Bartoszewskiego. A Bartoszewski mówił, iż do spraw NATO należy podejść w sposób całkowicie nowy, że potencjał NATO wypalił się i przed tą organizacją nie ma już perspektyw.
Trzeba zbudować nowe NATO, kontynuował, od podstaw, z silnym udziałem Rosji. Pióra i długopisy Rosjan nie odrywały się od papieru. Zdałem sobie sprawę, że biorę udział w niezwykłym wydarzeniu, w kreacji nowej sytuacji międzynarodowej.
A przecież już trzy i pół roku wcześniej Lech Wałęsa zgłosił podczas wizyty w RFN koncepcję NATO-bis na bazie rozwiązywanego Układu Warszawskiego. Pomysł ten wywołał wtedy konsternację w Europie i w Polsce, był projektem całkowicie autorskim polskiego prezydenta, nieuzgodnionym także wewnętrznie.
Ówczesny szef dyplomacji Krzysztof Skubiszewski wystosował natychmiast wyjaśnienie, że celem Polski pozostaje szybkie przystąpienie do NATO. Czy Bartoszewski działał impulsywnie, pod wpływem chwili, jak to miał w zwyczaju, czy też mówił coś uzgodnionego z walczącym w kraju o reelekcje Wałęsą? Do dziś nie znam odpowiedzi.
Śniadanie dobiegło do końca. Z niewielkim opóźnieniem rozpoczęła się konferencja prasowa, na której pojawili się nasi dziennikarze i wielu rosyjskich.
Wiedziałem, że nie mogę nawet znajomym zdradzić treści zasłyszanej wypowiedzi Bartoszewskiego. On sam podczas konferencji nie wspomniał o tym, a Kozyriew bardzo enigmatycznie powiedział, że strona rosyjska uważnie będzie analizowała nowe ciekawe propozycje polskiego ministra. Czego ta propozycja dotyczyła, nie zdradził, a dziennikarze nie zapytali.
Czas konferencji dobiegł końca, na Bartoszewskiego czekali jeszcze rosyjscy politolodzy, osobne spotkanie z polską prasą zostało odwołane, a tym, którzy wracali z delegacją samolotem zapowiedziano, że minister udzieli im wywiadu na pokładzie.
Kiedy wystartowaliśmy, dziennikarze (siedziałem z nimi w ogonie samolociku) przypomnieli o obietnicy. Ktoś z delegacji odpowiedział, że minister udzieli wywiadu za kilkanaście minut. Przeciągnęło się to do pół godziny z okładem.
W tym czasie widzieliśmy, jak trwały gorączkowe rozmowy z Bartoszewskim, on siedział w fotelu, a nad nim pochylali się urzędnicy, Meller, Bahr, a wszystkich przesłaniał Waszczykowski, coś uzgadniali, o czymś z ministrem rozmawiali. Wreszcie dziennikarze zostali poproszeni do czoła samolotu. Poszedłem i ja za nimi. Ktoś zapytał: „Podobno zgłosił pan dziś, panie ministrze, nową inicjatywę w sprawie NATO?” – „Ja? W sprawie NATO? Ja, w sprawie NATO dziś niczego podczas rozmów nie zgłaszałem” – odpowiedział Bartoszewski. Zauważyłem ulgę na twarzach urzędników. Wróciłem na swoje miejsce, dalsza część konferencji nie interesowała już mnie. W okienku pojawiły się światła Warszawy.
Drugi kontakt z Bartoszewskim miał miejsce podczas uroczystego spotkania z okazji 60. lecia Państwowego Instytutu Wydawniczego. Był rok 2006. Bartoszewski towarzyszył żonie Zofii, która przez wiele lat pracowała w PIW, w tym jako zastępczyni redaktora naczelnego.
Po moim wystąpieniu zabrał głos ówczesny wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Tomasz Merta, a po nim pani Zofia. Był to głos pełen goryczy i pretensji pod adresem wieloletniego dyrektora i redaktora naczelnego Andrzeja Wasilewskiego. Jego zasługi dla rozwoju PIW-u i pozycji Wydawnictwa nie tylko w Polsce są niepodważalne, ale w roku 1982 podpisał zwolnienie dla Zofii Bartoszewskiej i to było tematem jej wystąpienia. Zapamiętałem to jako zgrzyt i chyba nie tylko ja.
Wasilewski jakiś czas później objaśnił mi kulisy sprawy. Liczba pracowników PIW zaangażowanych po stronie opozycji była spora. Wasilewski był mocno nagabywany przez wiadome służby, by wielu z nich zwolnić. Oponował i kluczył. Jednak gdy dowiedział się, że Władysław Bartoszewski dostał od władz zgodę na wyjazd z żoną do Niemiec, podpisał zwolnienie. Fakt ten wykorzystał jako argument wobec służb, by chronić pozostałych pracowników – ją już zwolniłem, odczepcie się od pozostałych.
Trzecie spotkanie z Bartoszewskim było na dworcu Warszawa Centralna, siedem lub osiem lat później. Ministerstwo Skarbu dążyło do likwidacji PIW, pomimo że odzyskałem wartą wówczas kilka milionów kamienicę przy ul Foksal, a może właśnie dlatego. W swoich staraniach nie miałem wsparcia ze strony nowej minister kultury, ani przewodniczącej sejmowej komisji kultury, obie były na los PIW obojętne, a do moich próśb i koncepcji odnosiły się wrogo.
Dlatego gdy zobaczyłem Bartoszewskiego na peronie, tak jak i ja oczekującego na podstawienie pociągu, postanowiłem do niego podejść. Był ministrem w kancelarii premiera, dla którego był wielkim autorytetem. Przedstawiłem się i krótko wyłuszczyłem prośbę o interwencję w celu obrony PIW. Bartoszewski potraktował mnie jak wyciągającego rękę po datek, ofuknął mnie i tłumacząc się natłokiem innych obowiązków, odmówił.
Zapewne okoliczność zagadnięcia ministra Bartoszewskiego nie była najszczęśliwszą, ale jego reakcja pozostawiła na długo niemiłe wspomnienie. Dla porządku muszę dodać, że Władysław Bartoszewski zdążył tuż przed śmiercią podpisać się pod apelem #ratuj PIW, akcji wymyślonej i kierowanej przez Przemysława Pawlaka.

Bronisława Geremka

(1932-2008) spotkałem dwa razy. Pierwszy, gdy 4 września 1999 uroczyście uruchamialiśmy nowy radiowy maszt w Solcu Kujawskim. Był wtedy ministrem spraw zagranicznych. Nota bene po odejściu z rządu (gdy w czerwcu 2000 roku AWS „pożegnał się” z Unią Wolności jako koalicjantem) na funkcji tej zastąpił go Bartoszewski.
Okoliczności nie sprzyjały głębszemu poznaniu się czy dłuższej rozmowie, było dwóch gości wymagających większej uwagi – Aleksander Kwaśniewski, prezydent RP i Józef Glemp, prymas Polski. Drugie zetknięcie nastąpiło osiem lat później. Kandydowałem wówczas do Sejmu z listy Lewica i Demokraci w okręgu nowosądeckim.
Będąc od lat związany z SLD (nie byłem jednak członkiem partii), za zgodą Partii Demokratycznej zająłem na liście przynależne jej drugie miejsce. Nastąpiło to, gdy z kandydowania zrezygnował Michał Jagiełło. 13 października 2007 roku zostałem zaproszony na zorganizowaną w Warszawie, z inicjatywy LiD, debatę „O jaką kulturę i w jakiej Polsce?” Wzięli w niej udział przewodniczący Partii Demokratycznej Janusz Onyszkiewicz oraz wówczas europoseł PD prof. Bronisław Geremek, a także Marek Edelman, Daniel Olbrychski i Marcin Święcicki. Byłem więc w doskonałym i zaszczytnym gronie, mówiłem o relacji między kulturą i twórczością artystyczną a mediami publicznymi, i o ich roli w upowszechnianiu i promowaniu kultury. Zwróciłem też uwagę na konieczność odwrócenia wszystkich politycznych zmian w funkcjonowaniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i mediów publicznych wprowadzonych przez pierwszy rząd PiS.
Po zakończeniu debaty odbyłem z Bronisławem Geremkiem dłuższą rozmowę. Ten wybitny polityk (przypomnę, że był nominowany do utworzenia rządu) zasługuje na mocniejszą pamięć. Wydaje mi się, że nie ma jego biografii, a byłaby na pewno interesująca. Podobnie jest z Bartoszewskim.

Ignacy Łukasiewicz

(1822-1882), wynalazca lampy naftowej i pionier światowego przemysłu naftowego, w wyniku moich prac nad wspomnieniami Zofii Skąpskiej (matki mego Ojca), okazał się być związanym z rodziną mej babci. A to za sprawą jej dziadka Józefa Pieniążka, właściciela kilku szybów naftowych pod Gorlicami, wieloletniego radnego Gorlic i krótko, tuż przed śmiercią (1876), burmistrza miasta.
Znajomość z Łukasiewiczem zaowocowała zakupem i prowadzeniem przez rodzinę Pieniążków, aż do początku XX wieku trzech składów nafty i lamp naftowych w Krakowie, wszystkie należały wcześniej do Łukasiewicza. Sklepy zlokalizowane były w doskonałych miejscach, w centrum miasta.
Pierwszy w kamienicy rodzinnej Pieniążków przy ul. Szewskiej 10 (róg Jagiellońskiej), drugi przy ul. Grodzkiej (róg Poselskiej), a trzeci na ul. Floriańskiej (obok słynnej Apteki „Pod Gwiazdą” Konstantego Wiszniewskiego). Domyślam się, że czytelnik może się żachnąć, „wielka sprawa, sklepy z naftą!” Proszę jednak wyobrazić sobie funkcjonowanie mieszkań i miejsc użyteczności publicznej bez nafty, bez lampy naftowej.
W roku 1853 dzięki wynalazkowi Łukasiewicza przeprowadzono pierwszą na świecie operację w świetle lampy naftowej. Porównanie tego wynalazku i ówczesną użyteczność lamp naftowych można bez przesady przyrównać do dzisiejszej przydatności laptopów, smartfonów i tego typu urządzeń. Pamiętam, że jeszcze pod koniec lat 50. była w domu, na wypadek częstych wówczas wyłączeń prądu, rezerwowa lampa naftowa, a może i dwie.
Pamiętam charakterystyczny zapach, okopcony szklany klosz i migające, oświetlające fragment stołu, niezbyt mocne światło. Wynalazek służył dobrze przez ponad sto lat.
Już na początku liceum poznałem twórczość literacką Bruno Schulza (1892-1942). Gęstą od słów dawno nie używanych, od zaskakujących określeń i ich połączeń, rodzaj prozy poetyckiej, która sprawia, iż czytelnik wraz z autorem unosi się ponad realnym światem, realnym życiem i jakby z zewnątrz, jak postać z obrazów Chagalla, płynąc ponad miastem, wśród obłoków, obserwuje to, co się dzieje w realnym wymiarze zacierając granice między jawą a snem. Erotyka w pisarstwie Schulza pojawiała się w sposób delikatny, subtelny, nie nachalny, ale mocno pobudzający wrażliwą wyobraźnię.
Z twórczością plastyczną, z grafikami Schulza, nasyconymi i pulsującymi erotyką, jednoznacznie stawiającą kobietę jako bóstwo na piedestale, zetknąłem się później. Stał się ważnym dla mnie twórcą. Podczas wiosennej wizyty w domu teściów (Wielkanoc 1985 w Jeleniej Górze), poprosiłem o możliwość przejrzenia szuflady ze starymi rodzinnymi zdjęciami, szczególnie tymi sprzed wojny, gdy teściowie mieszkali w Borysławiu i Drohobyczu.
Po chwili natknąłem się na fotografię ze znaną mi sylwetką i twarzą. Gdy zapytałem teścia, dlaczego wśród zdjęć rodzinnych znalazł się Bruno Schulz, usłyszałem spokojną odpowiedź – „Bo to mój nauczyciel, uczył mnie w gimnazjum rysunku i prac ręcznych”. Zadałem kilka pytań o Schulza.
Zapamiętałem, że był on bardzo lubiany przez uczniów, dość łatwo było sprowokować, by zamiast zaplanowanego programu zaczął snuć opowieści, rodzaj bajek lub baśni. Schulz albo przetwarzał i rozbudowywał znane baśnie lub kreował swoje. Było to interesujące dla uczniów (szkoła męska), ale i wciągające dla Schulza, któremu opowieść przerywał dopiero dźwięk dzwonka na przerwę. Umówiłem się, że przy następnej wizycie będę miał dyktafon, lub przynajmniej notes i dobry długopis, by zanotować wszystkie wspomnienia teścia z gimnazjum imienia Władysława Jagiełły w Drohobyczu.
Niestety, kilka miesięcy później, mój teść Mieczysław Makarski zmarł. Pozostała w pamięci tylko ta niezapisana rozmowa, ale i zakodowana potrzeba, by do Drohobycza przy pierwszej okazji pojechać. A stało się to dopiero nieco ponad 15 lat później. Rok wcześniej, w lutym 2001 roku, w willi w której w czasie okupacji mieszkał Feliks Landau, szef drohobyckiego gestapo, w pokoju zajmowanym wówczas przez dzieci gestapowca, odkryto kilka fresków zidentyfikowanych jako autorstwa Schulza.
Po wojnie do willi wprowadziło się kilka rodzin, a pokój ten pełnił przez kolejne lata rolę spiżarni czy schowka, stąd freski pozostawały w ukryciu pod cienką warstwą tynku. Freski zainteresowały dziennikarzy oraz wysłanników Yad Vashem.
Ci drudzy okazali niezwykłe umiejętności negocjacyjne i organizacyjne. Spośród kilku fresków wybrali te najlepiej zachowane, zapłacili za nie aktualnym lokatorom, umiejętnie zdjęli ze ścian i pod osłoną nocy, zapewne korzystając z tak zwanego bagażu dyplomatycznego wywieźli je z Ukrainy. Zostały trzy czy cztery freski, mniej ciekawe, mniej wyraźne lub trudniejsze do bezpiecznego zdjęcia ze ścian.
Rozpętała się burza medialna, szczególnie Gazeta Wyborcza piętnowała stronę ukraińską najpierw za zaniedbania w ochronie dziedzictwa artystycznego twórcy, a później oskarżając o niedbałe, niefachowe zabezpieczenie zachowanych malowideł bez konserwatorskich zasad, techniki, reguł i metod. Do tej krytyki włączył się nasz konsul we Lwowie, co wywoływało nerwową reakcję po stronie ukraińskiej.
Nikt nie lubi być pouczanym, a do tego dochodziło delikatne, choć niewypowiedziane pytanie – czy Schulz jest polskim twórcą, ukraińskim czy żydowskim…
W maju 2002 roku odbywały się we Lwowie wydarzenia kulturalne w ramach „Dni Polskich”. W sobotę 11 maja uczestniczyłem w polsko-ukraińskim koncercie „Tańce Świata” wedle pomysłu znakomitego klarnecisty i dyrygenta Wojciecha Mrozka.
Dzień później w teatrze lwowskim odbyła się premiera sztuki Witolda Gombrowicza „Iwona, księżniczka Burgunda”. Artyści ukraińscy sprawili się doskonale dzięki wspaniałej koncepcji reżysera Witolda Rudzkiego. Podczas popremierowego bankietu, zapewne ktoś z hotelowej recepcji to przekazał, dowiedziano się, że towarzysząca mi żona Amelia ma w tym dniu urodziny. Lwowscy artyści pięknymi głosami odśpiewali, ku naszemu zaskoczeniu ale i wzruszeniu, „Mnohije lieta”.
W poniedziałek miałem tak zwany czas wolny zaplanowany wedle moich próśb. Nie mieliśmy wątpliwości, że chcemy z żoną zobaczyć Borysław i Drohobycz. Odnaleźliśmy, w zasadzie ze stuprocentową pewnością, dom rodzinny teściowej, gorzej było z domem teścia. Nazwy ulic kilkakrotnie zmieniano, a od 1945 roku upłynęło prawie 50 lat. Na nasze pytania odpowiadano łamaną polszczyzną „Oj, rok temu trzeba było przyjechać, żyła jeszcze ta, co wszystko pamiętała”.
W Drohobyczu odwiedziliśmy budynek dawnego gimnazjum im. Wł. Jagiełły, ze wzruszeniem weszliśmy do sali, w której zrobione było 70 lat temu zdjęcie Bruno Schulza wśród uczniów. Towarzyszący nam konsul pokazał nam miejsce zabójstwa Schulza, a następnie zaproponował byśmy zaszli do miejscowego muzeum, by zobaczyć przechowywane tam ocalałe freski.
Po dość długim dobijaniu się do drzwi pojawił się w nich dyrektor instytucji. Słowa konsula, że przyjechał z polskim wiceministrem kultury nie zrobiły wrażenia na dyrektorze. Powiedział, że muzeum w poniedziałki jest zamknięte dla zwiedzających, a freski nie są pokazywane na ekspozycji. Zwróciłem się do niego z informacją, że moja żona jest córką ucznia Bruno Schulza i poprosiłem żeby chociaż ona mogła freski obejrzeć. To podziałało. Zostaliśmy wpuszczeni do budynku i poprowadzeni do salki, w której stały dwie lub trzy drewniane szafy przypominające szafy w szkolnych pracowniach mego liceum z lat 60.
Dyrektor przekręcił typowy kluczyk w najzwyklejszym zamku i wyjął kilka zawiniątek… Po zdjęciu gazetowych opakowań oczom naszym ukazały się freski na kilku wyjętych ze ścian fragmentach tynku. Nie były zachwycające artystycznie a reszty dopełniała nieudolna i nieprofesjonalna konserwacja, złą techniką, złymi farbami. Ale jednak były to malunki Schulza!
Konsul nie powstrzymał się i zaczął krytykować ukraińskie służby konserwatorskie – „Gdybyście dali nam to do konserwacji, mielibyście cacko…” Sytuacja zrobiła się znów napięta. Dyrektor widząc, że żona szykuje aparat, by zrobić zdjęcia zażądał opłaty, za każde 10 dolarów, gdyż na pewno będziemy je publikować w prasie.
Gdy znów przypomniałem, jakie relacje wiążą mego teścia z Schulzem, zezwolił na kilka fotografii. W tym czasie konsul wyszedł z pomieszczeń muzeum na papierosa, a ja zaryzykowałem pytanie – „Panie dyrektorze, czy zgodzi się pan na zorganizowanie w Polsce pod moim patronatem wystawy tych fresków?” Odpowiedź, ku memu zaskoczeniu, była pozytywna, ale pod warunkiem, że w sprawa ta będzie załatwiana z pominięciem polskiego konsulatu we Lwowie. Zapewniłem, że tak będzie. Organizację wystawy, włącznie ze sprawami ubezpieczenia dzieł itp. powierzyłem specjalizującej się w tego typu ekspozycjach firmie pana Grzegorza Furgo.
Wystawa, w pięknej aranżacji, eksponowana była w trzech miastach: Gdańsku, Warszawie i Wrocławiu. Wydaje mi się, że nigdy więcej Ukraina nie zezwoliła na zagraniczną wystawę fresków, nie wyraziła zgody, by opuściły one granice Ukrainy. Samo to już było wielkim naszym sukcesem, a zainteresowanie świetnie zorganizowanymi wystawami było co najmniej spore.
Miałem przyjemność otwierania wystaw w Gdańsku i Wrocławiu. W Warszawie freski te pokazywano w salach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Otwierał wystawę minister, ojciec sukcesu mógł być tylko jeden, więc ja niemal incognito, przyglądałem się uroczystości z boku. Kilka dni później, wraz z żoną – dzięki której obecności w Drohobyczu, de facto, freski te wypożyczono do Polski – zwiedziliśmy uważnie ekspozycję.
Witało nas, jak i innych zwiedzających, powiększone po wielokroć zdjęcie z pracowni robót ręcznych z Schulzem na pierwszym planie, a ojcem żony – Mieczysławem Makarskim – tuż za nim. Zdjęciem przechowywanym w domu teściów wśród rodzinnych pamiątek…
Gdy przywróciłem kondycję Państwowego Instytutu Wydawniczego, zadbałem, by wydać kilka książek o Schulzu, jego życiu i twórczości. Były to: Krzysztofa Miklaszewskiego Zatracenie się w Schulzu (2009), Wiesława Budzyńskiego Uczniowie Schulza (2011) i Jana Gondowicza Trans-Autentyk. Nie-czyste formy Brunona Schulza (2014). Wszystkie wzbudziły spore zainteresowanie krytyki i czytelników.

O Józefie Mackiewiczu

(1902-1985) nie będę pisał, nie zainteresował mnie, nie poznałem jego twórczości, nie znalazłem niczego, co mogłoby być pretekstem, by o nim wspomnieć. Mógłbym napisać coś o jego bracie Stanisławie, no ale on Patronem nie jest i pewnie nigdy nie będzie.
Zapewne kiedyś wspomnę o siostrzeńcu Mackiewicza – Kazimierzu Orłosiu i jego miłym do mnie stosunku.

Na koniec więc został nam Józef Wybicki

(1747-1822). Powszechnie wiadomo, że jest on autorem słów polskiego hymnu. Fakt ten, podobnie jak Rota w przypadku Konopnickiej przysłonił pozostałą wielce wartościową i ciekawą działalność Wybickiego.
Czy w roku 200 lecia jego śmierci bardziej powszechną stanie się wiedza o jego twórczości, o pismach politycznych, o dramatach, librettach, wierszach. Jego komedia Kulig wystawiona była w Warszawie w 1783 roku w inscenizacji samego Wojciecha Bogusławskiego!
Jest też autorem wspomnień, po wojnie były one publikowane bodaj tylko raz i to stosunkowo niedawno, bo w 2005 roku. Ale czy stały się powszechnie znane, czytane? Chyba nie. Józef Wybicki to wybitny polityk swego okresu, a także wojskowy, kończący tę karierę w stopniu generała.
Już w wieku 20 lat wybrany został posłem na Sejm, zaraz po tym przystępuje do konfederacji barskiej, pełni urząd podwojewodziego poznańskiego, zbliża się do obozu Stanisława Augusta Poniatowskiego, od którego otrzymuje tytuł Szambelana królewskiego, blisko współpracuje z Andrzejem Zamoyskim, stając się współautorem Zbioru praw sądowych.
W 1792 w dramatycznych okolicznościach poznaje Jana Henryka Dąbrowskiego. Generał Dąbrowski, dotychczas służący w wojsku saskim, po przeniesieniu się do wojska polskiego, będąc niezbyt zorientowanym w realiach politycznych, przystąpił do targowiczan.
Podejrzewany o zdradę stanął Dąbrowski przed sądem, groziła mu nawet kara śmierci. Wspaniała i przekonywująca mowa obrończa Wybickiego doprowadziła do uniewinnienia oskarżonego. Był to początek ich wieloletniej współpracy i przyjaźni.
Zwieńczeniem było napisanie przez Wybickiego słów Mazurka Legionów Polskich w lipcu 1797 roku. O randze Wybickiego świadczą jego doskonałe i bliskie kontakty z takimi postaciami jak: Adam Jerzy Czartoryski, Hugo Kołłątaj, Tadeusz Kościuszko czy Napoleon Bonaparte. Odwiedziłem dwie dekady temu Muzeum Hymnu Narodowego zorganizowane w we dworze w Będominie – miejscu urodzenia Wybickiego. Skromne to muzeum i chyba mało w Polsce znane.
Kilka miesięcy temu zamiar ingerencji w tekst Hymnu ogłosił minister kultury, dziedzictwa narodowego i (wówczas jeszcze) sportu. Nie pierwsza to władza, która ma chrapkę, by, jeśli nie wprowadzić nowe słowa hymnu, to przynajmniej coś w nich poprzestawiać. Mazurek Dąbrowskiego jest Hymnem Narodowym od lutego 1927.
W okresie stalinowskim Władysław Broniewski był proszony o napisanie nowych słów do hymnu. Jest kilka wersji tego zdarzenia, wedle jednej Broniewski odmówił, wedle drugiej zgodził się i po kilku dniach przekazał rękopis, który zawierał słowa… Wybickiego. Bez żadnej zmiany. Mnie się podoba ta druga wersja. A sprawa ta przypomniała mi kuriozalny pomysł poprzedniczki obecnego ministra, by uwspółcześnić słowa publicystów i poetów renesansu.
Uważała, że w ten sposób Rej i Kochanowski staną się bliżsi i bardziej zrozumiali dla młodzieży. Ogłosiła to z tak charakterystyczną dla siebie pewnością i przekonaniem w głosie, że zacząłem się obawiać, iż projekt ten wejdzie rzeczywiście w życie.
Napisałem od razu jak w raperskiej wersji mógłby się zaczynać jeden z najsłynniejszych Trenów Kochanowskiego. Było to mniej więcej coś takiego:
Ulka, Ulka, z Tobą chyba coś nie tak.
Jesteś w domu, czy Cię nie ma ?
W sercu czuję jakiś brak,
czy Twój zgon to tylko ściema?
Nie rób Ulka więcej tego,
kończ zabawę w chowanego..
Uważni Czytelnicy mego artykułu, z grudnia ubiegłego roku o Patronach roku 2021, zwrócili uwagę, iż pominąłem postać Stefana Wyszyńskiego (1901-1981). Pominąłem, i to świadomie.
Podobnie jak w przypadku Józefa Mackiewicza, ten niewątpliwie zasłużony dla Kościoła duchowny nie stanowi dla mnie żadnego punktu odniesienia do snucia wobec jego postaci osobistych refleksji. Ale uwaga ta uświadomiła mi, że powinienem jedną rzecz dodać o Tadeuszu Różewiczu (1921-2014) i to właśnie w związku ze Stefanem Wyszyńskim.
W roku 1976 podczas kazania na Skałce w Krakowie (8 maja) prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński powiedział:
„Jakże często Polska zagrożona była w swojej wolności! A Bóg uporczywie nam tę wolność przywraca. Tak było w roku osiemnastym, dziewiętnastym, dwudziestym, tak było po roku trzydziestym dziewiątym. Bóg przywrócił wolność, a co my z niej czynimy? Na co ją wykorzystujemy? Czy to ma być tylko wolność picia i upijania się, alkoholizmu i rozwiązłości, wolność wystawiania obrzydliwych sztuk teatralnych? Jak gdyby naszych artystów nie było już stać na nic lepszego tylko na jakieś tam Białe małżeństwo czy Apocalypsis cum figuris. Obrzydliwości, które się drukuje, wystawia się potem w teatrach, a Polacy, chociaż mówią o tych przedstawieniach – to prawdziwe świństwo – ale idą na nie, płacą pieniądze, siedzą i spluwają. Czy na to odzyskaliśmy wolność?”
Zostawmy Grotowskiego i jego Apocalypsis, a zatrzymajmy się przy Różewiczu. Białe małżeństwo, które tak oburzyło księdza kardynała było wystawione dopiero co. Prapremiera odbyła się 24 stycznia 1975 w warszawskim Teatrze Małym (wcześniej zapowiadano sztukę w krakowskim Starym, ale do inscenizacji nie doszło), we wrześniu tegoż roku dramat we wrocławskim Teatrze Współczesnym wystawił Kazimierz Braun (ojciec posła). W marcu 1976 doszło do trzeciego wystawienia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Tak oto spletli się ze sobą dwaj Patroni roku 2021 – Tadeusz Różewicz i Stefan Wyszyński. Po tym kazaniu nie zaprzestano jednak wystawiania dramatu Różewicza.
Ocena prymasa nie powstrzymała reżyserów i dyrektorów teatrów. Internetowa Encyklopedia Teatru Polskiego odnotowuje dwadzieścia kilka jeszcze inscenizacji w latach 1978-2015.
Ale zwrócić uwagę chcę na to, co wyczytałem, ku memu zaskoczeniu, z tego kazania. Od trzydziestu lat prawicowo-IPN-owska narracja przekonuje nas, a młode pokolenia uczy, że w Polsce wolność, po drugiej wojnie, mamy dopiero od 1989 roku.
Obwołany po śmierci Prymasem Tysiąclecia kardynał Wyszyński widział to jednak inaczej, skoro w ostatnim zdaniu zacytowanego fragmentu zapytał: „Czy na to odzyskaliśmy wolność?” A więc nie czuł się w roku 1976 zniewolonym, czuł się wolnym i kraj swój i naród jako taki oceniał. Może nie od 1945 roku (choć przecież w 1950 uznał ówczesną władzę podpisując z nią porozumienie), tym bardziej że od października 1953 roku przebywał w miejscach odosobnienia, ale od 1956 na pewno.
W październiku 1956 roku, tuż po wyborze Władysława Gomułki na funkcję I sekretarza KC PZPR, Stefan Wyszyński został zwolniony z internowania. On i wielu jego rodaków mogli już wtedy z przekonaniem mówić, że odzyskali wolność.

Redakcja

Poprzedni

Kapsułki pamięci

Następny

Papieskie kłopoty z moralnością (cz. II)