Miałem w tym tygodniu niczego nie pisać, bo sezon ogórkowy, czyli ogólna mizeria, igrzyska, upał i osobiste lekkie zniechęcenie – słowem, normalna letnia chandra. Ale pobudził mnie do ekspresji werbalnej, a w zasadzie epistolarnej, jeden wzwód.
Od razu wyjaśniam niezorientowanym (o ile tacy się uchowali), że nie chodzi tu o wzwód polski, bo w Polsce, jak mówi tradycja, wszystko wszystkim wisi. Penis, jak donoszą media, jest francuski. Należy do olimpijczyka startującego w zawodach skoku o tyczce i przeszkodził mu – jakoby – w zaliczeniu wysokości. Naszym polskim tyczkarzom nic nie przeszkadzało i też nie zaliczyli. Nie zdobyli ani sławy olimpijskiej, ani choćby medialnej, jak ten Francuz.
Jak doniosła uprzejmie Gazeta.pl, filmik miał 9 milionów wyświetleń i ta liczba rośnie. A dzięki Gazeta.pl i innym upowszechniającym tę – powiedzmy – informację, liczba wyświetleń będzie rosła nadal. W związku z tym uprzejmie wszystkich przepraszam za współudział, ale chciałem użyć tego przypadku jako przykładu. Dodatkowo lead redakcyjny na Gazeta.pl zamieszczono z błędem ortograficznym, pisząc słowo „zahaczył” przez „ch”. Freudowskie przejęzyczenie?
Mam wrażenie, że w polskich mediach modna jest nie tylko likwidacja zespołów korektorskich, ale i desperacka walka z autokorektą w programach edytorskich. Oczywiście, wspomniany portal nie jest wyjątkiem, penisy są wszędzie i wszędzie walka z ortografią i autokorektą trwa.
Być może ze starczą tęsknotą wracam do mojego ulubionego lekarza dr. House’a. Robię to nie dlatego, że House zawsze w końcu znajdował właściwą diagnozę i skuteczne lekarstwo – takie było założenie serialu – ale ze względu na założenie samego doktora: wszyscy kłamią. Oczywiście, House również kłamał, ale często w słusznym celu. Jego postępowanie to w zasadzie ilustracja naukowej metody badawczej: eksperymentuj, falsyfikuj hipotezy, odrzucaj sfalsyfikowane, szukaj nowych. House’owi nie za każdym razem się udawało, czasem dopiero sekcja ujawniała prawdę, a niekiedy i ona nie.
W życiu (również naukowym) sukcesy, czyli odkrycie prawy o naturze zjawisk i rzeczywistości, następują o wiele rzadziej niż raz w tygodniu. Życie to nie je(st) bajka, jak mawiają szczęśliwi (bądź nie) posiadacze penisów. Dziś bajki to domena mediów. Wartość informacyjna przekazów medialnych oscyluje obecnie w okolicach zera, z tendencją ujemną. Nawet jeśli przypadkowo podana zostanie prawdziwa wiadomość, to i tak ginie w morzu wiadomości nieistotnych lub wręcz nieprawdziwych. Mało kto ma czas, możliwość, wiedzę i umiejętności, by weryfikować otrzymywane informacje. Media kompletnie zaniechały tego niezwykle ważnego społecznie procesu. Ich rolę przejmują aktywiści, a ci z kolei bardzo często nie mają ochoty zachowywać bezstronności.
W mediach nie ma niewinnych. Moja ulubiona kiedyś „Polityka”, czytana przeze mnie od deski do deski, a konkretnie, od felietonów wstecz do okładki, postanowiła już dawno temu płynąć w głównym nurcie. Wprowadziła zasadę podwójnych tytułów: na końcu tekstu podaje tzw. tytuł oryginalny – jak sądzę, wymyślony przez autora. Główny tytuł jest inny, wymyślony przez specjalistę od tytułów, czyli od niczego, a może już tak bardziej nowocześnie przez AI.
Zawsze z zainteresowaniem czytałem teksty Mirosława Pęczaka. Ten o Marilyn Monroe też bym przeczytał, szczególnie gdyby był zatytułowany „Wieczna blondynka”. Tytuł ten jednoznacznie (dla mnie) sugerował, kto będzie bohaterką tekstu, ale redakcja postanowiła walnąć czytelników z grubej berty tytułem „Kto zabił Marilyn Monroe”. Owszem, pod koniec autor wspomina, że zabiła ją Ameryka (a dokładnie USA), przynajmniej metaforycznie.
Śmiech przez łzy wywoływały u mnie medialne i tzw. społecznościowe wojny o Lennona. To oczywiste, że wiele osób o różnych poglądach – a głównie tych, którym się wydaje, że mają własne poglądy, podczas gdy, jak większość, mają cudze – może traktować Lennona jak swojego barda. Każde dzieło i dziełko, zwłaszcza popularne, żyje własnym życiem w oderwaniu od kontekstu i intencji autora. Lennon we własnym mniemaniu był poetą socjalizującym, i to raczej w stylu socjalizmu utopijnego. Jego (i Yoko Ono) rewolucja polegała na wylegiwaniu się w pokoju hotelowym. Obiektywnie jednak należy zaliczyć Lennona do lewicowych idealistów antykapitalistycznych. Desperackie próby obrony Lennona przed zarzutami o komunizowanie są żenujące, tym bardziej że Lennon już nie wstanie w swojej obronie i nie zaśpiewa „Working class hero”. Mogą to natomiast zrobić koledzy z Green Day, dodając bezlitośnie „American idiot”.
Piosenka „Imagine” była marzeniem leciutko lewicującego poety. Obudźcie mnie, gdy wrzesień się skończy. Albo później.
aristoskr.wordpress.com