Janusz Głowacki (1938-2017) i Hamilton (1934-2017).
Felietony Hamiltona (Jana Zbigniewa Słojewskiego) i Janusza Głowackiego zacząłem czytać, z ostatniej strony tygodnika „Kultura”, w tym samym czasie, na początku lat siedemdziesiątych. Różnica wieku między nimi nie interesowała mnie wtedy, ale gdybym zwrócił uwagę na fakt, że Hamilton jest tylko o cztery lata starszy od Głowackiego, to trudno by mi było w to uwierzyć. Z felietonów Hamiltona wyłaniał się tzw. przygnieciony wiekiem starzec (na takiego się kreował ten relatywnie młody jeszcze wtedy człowiek). Z felietonów Głowackiego wionęło stylem figlarnego młodzieńca-playboya. Upodabniał ich talent, różniło usposobienie. Hamilton był samotnikiem z wyboru. Głowacki uwielbiał być otoczonym przez publicity.
Hamilton
To bardzo dobrze, że Tomasz Miłkowski i Stanisław Jędraszko opublikowali na łamach „Trybuny” teksty poświęcone zmarłemu niedawno Hamiltonowi, bo inne media jeśli odnotowały jego odejście, to nazbyt lakonicznie. Podobnie jak obaj autorzy uważam, że Hamilton (1934-2017) był największym polskim felietonistą, choć zmarły wkrótce po nim Głowacki, a także szczęśliwie jak najbardziej żyjący Daniel Passent, deptali mu po piętach, zamykając najwspanialszą trójcę felietonowych stylistów. Do tej trójki można by dodać jeszcze choćby Stefana Kisielewskiego i Krzysztofa Teodora Toeplitza, także felietonistów wybitnych, ale już nie tak bardzo finezyjnych ze stylistycznego punktu widzenia.
Wróciłem po śmierci Hamiltona do dwóch tych akurat wyborów felietonów Hamiltona, które mam na półce, do najwspanialszej ze wspaniałych „Maleńkiej złotej szubienicy” i do „Kiedy twarda waluta zmięknie”. To objętościowo mniej więcej dwie trzecie jego dorobku, bo ukazały się poza tym jeszcze tylko trzy zbiory: „Puste miejsce”, „Drzwi na lewo, drzwi na prawo” i „Pod znakiem lwa i armaty”. Lektura tych felietonów, choć literalnie dotyczą na ogół kwestii, zjawisk i zdarzeń dawno przebrzmiałych, nadal smakoszowi stylu może przynieść wielką przyjemność, dzięki ich fenomenalnej kondensacji i językowej finezji, wyrosłej na glebie wielkiej erudycji i mądrości, pokazując przy okazji, jak wspaniałym gatunkiem był polski felieton. Przy tej okazji przypomniała mi się pierwsza w życiu, jeszcze licealna lektura felietonu Hamiltona, arcymistrzowsko finezyjnego w zawoalowanych niecenzuralnych wtedy aluzjach („Kiedy znów wpadnie na myśl Horodyński (red.nacz. „Kultury” – przyp. KL), że mi dobrze robi klimat chiński” – tak kończył Hamilton ów felieton, napisany w czasach nabrzmiałego konfliktu radziecko-chińskiego).
Głowa
Sylwetki twórczej Głowackiego, choć był przede wszystkim pisarzem i dramaturgiem, nie sposób pokazać pomijając jego felietonistykę, która nie była tylko marginesem pracy pisarzem, ani tym bardziej chałturą, lecz integralną częścią jego pisarskiej tożsamości. To właśnie w jego felietonistyce jest „kawał prawdziwego Głowackiego, arcymistrza prześmiewczego felietonu o autentycznych walorach artystycznych. Takie majstersztyki felietonowego gatunku jak „Obrona Poloniusza”, od której zacząłem stałą lekturę jego felietonów z ostatniej strony „Kultury”, a także np. „Elemelek”, „Śmierć liberała”, „Powrót hrabiego Monte Christo” czy „Karol Wielki albo lojalność”, godne sąmiejsca w antologiach najlepszych dokonań gatunku.
Zaczęła się „Wirówka nonsensu”
Pisarstwo Głowackiego jest nierozdzielnie związane z jego barwnym życiem i malowniczą sylwetką fizyczno-duchową. Jego biografia obfituje w liczne anegdoty o nim i to one stworzyły jego wizerunek jako playboya-artysty, złotego młodzieńca. Sam Głowacki spuentował to kiedyś bon-motem, o tym, że ma opinię kogoś, kto jest kimś pomiędzy Rasputinem a kobietą upadłą. Głowacki uosabiał specyficzną, jedyną w swoim rodzaju ironię polską, która nie przypomina żadnej innej ironii na świecie i jest unikalną mieszanką poczucia absurdu życia, fatalistycznej rezygnacji i nuty dobrotliwości.
Zadebiutował Głowacki zbiorem opowiadań „Wirówka nonsensu” (1968), rzecz o jak sam mówił, złotej młodzieży polskiej tamtych lat, o młodzieży bananowej, o progeniturze „czerwonej burżuazji i badylarzy”. Krytyk Krzysztof Mętrak określił te opowiadania jako „zapisy ze środowisk rodzimego playboylandu”.
Jednakże poza opisami orgietek, pijatyk, gonitw za pieniędzmi i snobistycznymi satysfakcjami kryło się znacznie głębszego. Krytyk Michał Sprusiński pisał w zbiorze esejów krytycznych „Między prawdą a zmyśleniem”, że „osobliwością i wartością „Wirówki” jest nie tylko odkrycie środowiska o wdzięcznej „delikatesowej” nazwie, nie jedynie sprostanie obiegowym plotkom i mitom o „bananowcach. Nierównie ważniejsza jest świadomie manifestowana obecności autora w dziele. Głowacki nie uprawia ze swoimi bohaterami zabawy w „znamy się tylko z widzenia”. Nie egzorcyzmuje ich miałkich duszyczek zaklęciami, które mają świadczyć o tym, że ich autor, znając kreacyjne prawa literatury, domaga się, abyśmy „Wirówkę” mieli za niezobowiązujący koncept, za jednorazową „podróż egzotyczną”. Nie jest obojętnym fabulistą. Jest świadkiem – bezradnym i autoironicznym. Drwi, ale ulega fascynacjom, nie zawsze najwyższej moralnej próby. Unika pozy niewczesnego Katona”.
Żył i pisał ironicznie
Zwischenrufowe skłonności temperamentalne Głowackiego jako bywalca kilku ważnych knajp „księstwa warszawskiego” sprawiały, że i o jego prozie mówiono na zwischenrufową modłę. Jego pryncypał z tygodnika „Kultura” Janusz Wilhelmi udzielał mu praktycznych rad życiowych wcielając się w Poloniusza pouczającego Laertesa, który wybiera się w daleki świat i nazywał go „moralistą sentymentalnym”. Egeria ówczesnej krytyki literackiej Alicja Lisiecka nazywała Głowackiego „Saganką, która czytała Nabokova, oglądała Felliniego i Bergmana”. Literaturoznawca Włodzimierz Maciąg odmawiał „Wirówce” ambicji literackich i określał ją jako opis „resztówki po kapitalizmie, zdegenerowanym mieszczaństwie, warszawskiej dolce vita”.
W 1970 roku ukazał się kolejny tom opowiadań Głowackiego „Nowy taniec labada”. Tu wykroczył pisarz poza krąg „złotej młodzieży” i objął swoją obserwacją szerszy krąg społeczny, także zwykłego, „szarego człowieka”. O koronnym opowiadaniu tego tomu, „Polowaniu na muchy” Mętrak napisał, że „stan duszy bohaterów odbijał stan zbiorowej niemocy, której poddana była rzeczywistość pozbawiona jakiejkolwiek wiary, pełna tandetnych i drobnomieszczańskich marzeń”.Już na pierwszy rzut oka jednak – pisał Mętrak – widoczne są różnice między „Wirówką” a tomem nowym. Nastąpiło bowiem dosyć radykalne zerwanie z jawnym spisywaniem z rzeczywistości, co stanowiło o skłonności reportażowej debiutu. W „Nowym tańcu labada” Głowacki przedostaje się do wnętrza osoby ludzkiej i odkrywa pod pokrywą losów ludzkich ich właściwy dramat, nie pozostając tylko przy nieco sadystycznej skłonności prześmiewczej”. I dodawał: „Konkluzja tej książki jest zaś następująca: stan duszy bohaterów odbija stan ogólniejszej niemocy, ich dręczące sumienie, ich zagubienie i odrażająca płaskość odbija czas braku wiary, tandety marzeń ludzkich, odrastającego drobnomieszczańskiego sposobu życia. Niemożność wyrazu własnego „ja” i poczucie, że ludziom jest źle w życiu, rodzi się zawsze, ilekroć wartości autentyczne tracą swoje promieniowanie, kiedy miłość nie jest miłością, historia jest obecna tylko w kombatanckim bełkocie, a prawda jest zbiorowo znieprawiana”. Sprzeciw Głowackiego wobec nihilizmu niektórzy odbierali jako wyraz nihilizmu. W organie ZBOWiD, kombatanckim piśmie „Za Wolność i Lud” pytano „kto nie lubi kombatantów” i odpowiadano, że Głowacki, którego bohaterowie „tkwią głęboko w półświatku marginesów: pseudointeligenckiego, lumpenproletariackiego, kabotyńskiego, rynsztokowego (…) Cokolwiek czynią, są szczerzy, zatem lepsi od dawnych uczestników walki”. Po stronie odmiennej ideowo, w „Tygodniku Powszechnym” dopatrywano się z kolei w opowiadaniach Głowackiego, konkretnie w „Paradisie” i „Raporcie Piłata” intencji antykatolickich i antyreligijnego szyderstwa, a nawet bluźnierstw.
W 1977 Głowacki wydał duże opowiadanie „My sweet Raskolnikow”. Było to sarkastyczne nawiązanie do „Zbrodni i kary”, także w konstrukcji fabularnej nawiązujące do powieści Dostojewskiego. I tu także objawia się znamienna właściwość prozy Głowackiego, który pod sarkazmem, szyderstwem a nawet tonem czyniącym wrażenie cynicznego, kryje wyraźną intencję jeśli nie moralistyczną, to moralną. Wyraża się ona w postawie grozy w obliczu moralnej degrengolady bohaterów. Taki też jest pierwszy tekst sceniczny Głowackiego, jednoaktówka „Obciach”, czarna komedia w duchu mrożkowskim o samozagładzie bohaterów i degradacji mitów. Lżejsze w tonie i wymowie było opowiadanie „Duo”, którego bohaterami są dwaj obieżyświaci, mający rysy barwnych postaci ówczesnej warszawskiej cyganerii artystycznej, Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha.
Janusz Głowacki wspominając, już po latach, tamte czasy zwykł mawiać: „żyliśmy ironicznie”. Przed rzeczywistością peerelowską broniliśmy się cynizmem i szyderstwem”. Zapisał to zdanie w przedmowie do „Dziennika z pawlacza” Krzysztofa Mętraka. Jednak sprowadzanie szyderstwa jako obrony przed rzeczywistością akurat tylko peerelowską dziś zatraciło swoją dawną moc przekonywania, w obliczu nowej rzeczywistości, już nie peerelowskiej, przed którą także jakże często trzeba się bronić.
Drwina jako wyraz świadomości tragicznej
Czy proza Janusza Głowackiego wytrzyma próbę czasu? Czy Głowacki jest dziś szacownym klasykiem, którego twórczość „ucukrowała się jak figa i jak tytuń uleżała”? Czy też jest już tylko literackim zabytkiem epoki zaprzeszłej? A może stężone szyderstwo prozy Głowackiego ma wartość ponadczasową? Czy dawnego Głowackiego” można czytać przez naszą współczesność? Wydaje się, że odpowiedź jest twierdząca. Krzysztof Mętrak pisząc o opowiadaniu „Kuszenie Czesława Pałka” z tomu „Nowy taniec labada”, zwrócił uwagę na gogolowski ton tej „tragigroteski o ludzkiej małości”. I właśnie wydaje się, że nie tylko w tym utworze Głowacki jest pisarzem rasy gogolowskiej”, choć jego ulubionym pisarzem był akurat Dostojewski. Ale Dostojewski był przecież duchowym i artystycznym krewnym Gogola, tym się od niego różniącym, że nigdy nie śmiejącym się pełną gębą, co zdarzało się chwilami twórcy „Rewizora”. Ciekawym dokonaniem Głowackiego, potwierdzającym rangę artystyczną jego pisarstwa jest „Paradis”, przykład prozy kreacyjnej, parabolicznej, poetyzującej. Z kolei „Raport Piłata”, to niby-policyjny dokument, a jednocześnie pastisz tekstów ewangelicznych.
„Bohaterem „Paradisu” jest zbiorowość otępiała, poddana irracjonalnym falowaniom, zagrożona w ten sam sposób przez zachowania ozdrowieńcze, jak i piekło totalnego zła. Gdyż każde dążenie do sanacji zamienia się we własne przeciwieństwo, a spoza każdej otchłani zła wydobywa się ironiczny podszept słabości. Z tego światka nie ma wyjścia, ani wejścia, gdyż jedno jest drugim. Od czasu „Anioła Zagłady” Bunuela nie spotkałem tak sugestywnej (…) metafory zamknięcia” – napisał najwnikliwszy analityk prozy Głowackiego, Krzysztof Mętrak. Dopowiedział tę diagnozę Henryk Bereza, który napisał, że w „Raporcie Piłata” kpiarstwo i szyderstwo stają się środkami wyrazu dzisiejszej „świadomości tragicznej”. Nuda egzystencji, jej absurd i nonsens, daremności tej przygody, która, jak przypominał Leszek Kołakowski, zawsze kończy się źle – przez to właśnie przeziera najistotniejszy rys tragizmu w prozie Głowackiego. Nie zmienia to faktu, że jego stylistyczna pasja i inwencja dawała o sobie znać w każdym kolejnym tomie. „Skrzek” (1980), to utwór napisany językiem listów – raportów prowincjonalnego aktywisty partyjnego. Minipowieść „Moc truchleje” (1981), to pierwszy utwór Głowackiego bezpośrednio i wprost dotykający mechanizmów polityki i władzy. Jest to obraz wydarzeń sierpniowych w 1980 roku w Stoczni Gdańskiej widzianych z żabiej perspektywy, oczyma prymitywnego „robola”, człowieka krańcowo przyziemnego i trywialnego, poddawanego manipulacjom agenturalnym i miotanego własnymi, animalnymi instynktami. Głowacki wykorzystał w tej prozie cale spektrum języków, czyniąc je tworzywem: potoczny bełkot ulicy, język marginesu i prymitywnych środowisk społecznych, język esbeków, propagandową nowomowę władzy i frazes solidarnościowo-bogoojczyźniany. Taki oto szyderczy komentarz dał Głowacki do idealizowanego, patetycznego polskiego „parowozu dziejów”.
Jak hrabia Monte Christo
W 1981 roku Głowacki znalazł się za granicą, w Londynie, w związku z premierą jego sztuki „Kopciuch” i tam zastał go stan wojenny. Zdecydował się na pozostanie za granicą i zamieszkał w USA. Tam on – nomen omen – „kopciuszek” z Polski napisał cztery sztuki i osiągnął sukces na amerykańskich scenach, w tym na Broadwayu. Na tę drogę wprowadziły go: „Polowanie na karaluchy” – szydercza tragifarsa o losie polskich imigrantów w Nowym Jorku i krachu ich marzeń o amerykańskim eldorado (american dream), „Antygona w Nowym Jorku” – trawestacja współczesna tragedii Sofoklesa, „Fortynbras się upił” – dialog z szekspirowskim „Hamletem” i „Czwarta siostra” – dialog i polemika Czechowem.
Lech Budrecki napisał o tych utworach, o „przedrzeźnianiu” wielkich dramaturgów, że są one wyrazem przeświadczenia, że obecny świat jest niedorzeczny i że „dawne formy artystyczne nie przystają do nowego świata”. Zdaniem Małgorzaty Sugiery, w „Fortynbrasie” Głowacki podał w wątpliwość wagę dzieła Szekspira, jako filozoficznego uogólnienia historii człowieka. Ostatnia, jak dotąd, powieść Głowackiego, to „Ostatni cieć”, groteskowa utopia katastroficzna o „szaleństwie współczesnego świata”, o jego ogłupieniu.
Głowacki, jak tytułowy hrabia Monte Christo z jego felietonu, opuścił kraj jako utalentowany, ale prowincjonalny polski pisarz, skromny oficer literatury. Za granicą przeszedł piekło uwięzienia w zamku If, by w końcu niespodziewanie wejść w posiadanie skarbu, z którym wrócił¸ choć tylko częściowo – do Polski. Ten melancholijny pisarz-filozof o aparycji zmęczonego życiem supermana i głowie rzymskiego senatora, minął się jednak w dużym stopniu z klimatem duchowym obecnej Polski, dalekim od ironii i dystansu, raczej pogrążonym w nadętej, nacjonalistycznej powadze, w nieznośnym klimacie nazbyt serio, do którego Głowacki zupełnie nie pasował. Jego świetne wspominki „Z głowy” (2004), zapiski z zaginionej Atlantydy PRL czy zbiór felietonów „Jak być kochanym” (2005) nie mogły więc już być w tej nowej Polsce wydarzeniem duchowym, lecz jedynie towarzyskim, snobistycznym. Głowacki udzielił licznych wywiadów pismom kolorowym i plotkarskim, przed którymi trochę autoironicznie, ale nie do końca, puszył swoje piórka, a potem nastąpiła cisza. Pozostaje jego wspaniała proza.