3 grudnia 2024

loader

Planowanie przestrzenne niszczy dobra wspólne

fot. Wikimedia Commons

Na lewicy, z jej często bezrefleksyjnym zamiłowaniem do oświeceniowego reformizmu, pokutuje kilka dogmatów, których nie wolno głośno kwestionować. Na przykład, jednoznacznie pozytywny stosunek do podatków jako solidarnej zrzuty na „wspólne państwo”, albo do nauczycieli jako wychowawców „naszych dzieci”, uniemożliwia nawet postawienia pytania o to, dlaczego klasa ludowa niekoniecznie kocha płacenie na (klasowe) państwo i podwyżki dla pedagogów, którzy uczestniczą w reprodukcji nierówności, hierarchii i klasistowskich postaw. 

Innym z takim dogmatów jest planowanie, zwłaszcza te przestrzenne, które w dobie rozmaitych chorób dotykających ład i krajobraz wokół nas – pastelozy, reklamozy i innych – stało się ulubioną dziedziną naszych postępowców, zatroskanych o harmonię, estetykę i poczucie smaku, a przy tym zażenowanych bezguściem i niewrażliwością na formę u „szarych ludzi”.

Z tego punktu widzenia nowa książka krytycznego urbanisty Álvaro Sevilli-Buitrago „Against the Commons. A Radical History of Urban Planning” może wydawać się naszym postępowcom świętokradztwem. Autor próbuje nas bowiem przekonać, że – historycznie rzecz biorąc – nowoczesne planowanie przestrzenne wyłoniło się i ewoluowało wraz z kolejnymi fazami rozwoju kapitalizmu. W każdej fazie obierało za cel wchłonięcie i racjonalizację niekapitalistycznego zewnętrza. A tym, obok zamorskiego kolonializmu, były kolonie wewnętrzne, domowe, istniejące w interiorze. Najpierw, w dobie rodzącego się kapitalizmu agrarnego w Anglii, były to wiejskie dobra wspólne. A w kolejnych fazach, gdy konsolidowały się miasta przemysłowe, a następnie usługowe, wewnętrzna kolonizacja dotykała miejskich dóbr wspólnych w dzielnicach ludowych, robotniczych, migranckich tak na przedmieściach, jak i w rdzeniach metropolii.

Planistyczny demontaż

Mimo że techniki planistycznego demontażu dóbr wspólnych ulegały zmianom – stając się z czasem mniej represyjne, a bardziej subtelne, kooptacyjne, czy nawet opowiedziane w języku reformy, troski socjalnej i sprawiedliwości społecznej – to każdorazowo chodziło z grubsza o to samo: należało rozbić oddolny, autonomiczny reprodukcyjny świat pospólstwa, dzięki któremu ludzie mogli ograniczać swoją zależność od rynku pracy najemnej, rynku nieruchomości i rynku pieniężno-towarowego. Świat, który był na tyle oswojony, że dawał im bezpieczeństwo. Świat, który był osnuty wspólnotową ekonomią moralną i wzorcami współpracy. Świat, który pozostawał na tyle nieuregulowany, nieczytelny i nieujarzmiony przez siły zewnętrzne, że trudno było nim rządzić i poddać go penetracji przez kapitał. Świat, w którym produkcja nie jest oddzielona od reprodukcji, a wartość wymienna od wartości użytkowej – te pierwsze są podporządkowane tym drugim. Dzięki temu jest to świat, który reprezentuje krnąbrną i wymagającą barierę dla ekspansji kapitalizmu. Jej rozbiórką, albo przechwyceniem zajmuje się właśnie planowanie.

Dla mnie podstawową zaletą książki jest to, że Sevilla-Buitrago nie opowiada po prostu historii „złego planowania”, próbując nas udobruchać, że gdzieś czeka „dobre planowanie”. Przeciwnie, wybiera studia przypadków, które każą nam się rozstać z tego rodzaju dychotomią. W zasadzie poza przypadkiem pierwszym – klasycznymi grodzeniami dóbr wspólnych na wsi angielskiej – gdzie brutalnie rozbito dobra wspólne w celu wytworzenia nagiej, posłusznej i wyalienowanej siły roboczej, każdy z kolejnych etapów, w których planowanie ćwiczyło się w obchodzeniu z dobrami wspólnymi, deklaratywnie wyrażał prospołeczne cele.

Rzeczywiste cele filantropów

Ruch budowy publicznych parków i placów zabaw w Nowym Jorku i Chicago obiecywał tworzenie bezpiecznych, zdrowych, cywilizowanych przestrzeni wypoczynkowych, zwłaszcza dla dzieci i przepracowanych robotników. Ale autor dowodzi, że stojącym za nim planistom, filantropom i działaczom postępowym w pierwszej kolejności przyświecało „skolonizowanie”, „udomowienie” i „reedukacja” swoich „wewnętrznych murzynów”, „dzikich we wnętrznościach naszych miast”, „anarchicznej masy”, „Arabów na naszych chodnikach”, „cyganów wyprowadzających świnie do parków”. W ten sposób pisano o stylu życiach w dzielnicach ludowych, gdzie produkcja płynnie przechodziła w reprodukcję, gdzie nieujarzmiona ulica socjalizowała do dorosłości dzieci, gdzie sieć saloonów i sal tanecznych stanowiły przestrzeń towarzyskości i politycznej agitacji, czy gdzie miejskie nieużytki, zieleń, chaszcze umożliwiały gospodarstwom robotniczym masowanie trzymanie świń, kóz, kur, zbieranie chrustu, recykling czy ogrodnictwo miejskie. Tego rodzaju brudną, nieprzejrzystą autonomię zamierzano zastąpić zracjonalizowanymi parkami i placami zabaw, w których strażnicy i edukatorzy mieli pilnować, by nie wolno było organizować reprodukcji żywności, prowadzić zbieractwa, agitacji politycznej, czy – w przypadku dzieci – bawić się wbrew regulaminowi placu. Parki i place zabaw były – co przyznawali wprost ich autorzy – w pierwszej kolejności instrumentami pedagogiki klasowej i anulacji autonomii podporządkowanych opartej na dobrach wspólnych. Autorom i zwolennikom reform często faktycznie chodziło o wyższo – czy średnioklasową formę przestrzenną, edukowanie, estetykę, stosunek do przyrody, wzorce konsumowania i socjalizacji, przestępczość, uwolnienie od brudu, smrodu, chorób. Ale, świadomie lub nie, był to klasowy projekt wytworzenia posłusznej, przewidywalnej siły roboczej, która będzie reprodukowała się nie na marginesach systemu, w nieskolonizowanej sferze reprodukcyjnej dóbr wspólnych, ale w jego wnętrzu, w ramach stosunków pracy najemnej, czynszu, obiegu towarów i publicznych instytucji. W tym celu trzeba było zreformować współrzędne przestrzenne, relacje międzyludzkie, zwyczaje zbiorowe i indywidualne nawyki, po to, by zreorganizować stosunki klasowe.

Dalej Sevilla-Buitrago omawia przypadki odnowy weimarskiego Berlina, gdzie budowa „miasta kosmopolitycznego”, skomercjalizowanego i turystycznego, obrała za cel dzielnice proletariackie, oraz casus instalowania miejskiego neoliberalizmu w Mediolanie, gdzie sieć reprodukcyjna tworzona przez ruchy autonomii robotniczej została przechwycona przez dyskursy „miasta kreatywnego”.

Planowanie przestrzenne do kosza?

Czy to wszystko znaczy, że planowanie przestrzenne należy wyrzucić do kosza jako wilka w owczej skórze? Sevilla-Buitrago nie jest aż tak radykalny. Uważa, że warto studiować historię zmagań dóbr wspólnych z planowaniem po to, by poznać i zbudować na nowo oddolne, wspólnotowe planowanie. Rola planisty miałaby być w jego ramach jego służebna i techniczna. A żeby taka była, planista nie mógłby być zewnętrznym ekspertem, ale jednym z atomów hasających wśród pospólstwa. Brzmi to wszystko rozsądnie, ale to założenie wydaje mi się jednak bardzo idealistyczne, ponieważ autor zdaje się nie wyciągać wniosków z własnej analizy, która wyraźnie pokazuje, w jakiej mierze przechwycenie inteligencji i specjalistów przez kapitał okazywało się kluczem do powodzenia ataku na dobre wspólne w każdej z badanych przez niego faz. I że każdorazowo na straży dóbr wspólnych stali przede wszystkim ci, którzy nie chcieli pozwolić na ujarzmienie swojej autonomii przez instrumenty planistyczne, a nie ci, którzy wzmocnienia klasy robotniczej upatrywali w użyciu tychże instrumentów. Autor nie przedstawia też pomysłu na to, jak planiści i specjaliści w ogóle mogliby wrócić na łono pospólstwa?

Tak czy owak, „Against the Commons. A Radical History of Urban Planning” to najlepsza książka z obszaru studiów miejskich, jaką czytałem od dawna.

Łukasz Moll

Poprzedni

Blamaż prawicy w wyborach internetowych

Następny

Kazachstan na rozdrożu