Koniec i początek roku – tradycyjny czas podsumowań i podejmowanych zobowiązań. Niewiele są warte, ale miło pomyśleć, że może coś dałoby się zrobić lepiej.
Wyznam ze skruchą, że nigdy nie ulegałem podobnym złudzeniom, choć zdarzało mi się, zwłaszcza za młodu, podsumowywać miniony rok, bilansować z zawziętością godną lepszej sprawy. Jako początkujący dziennikarz byłem skłonny liczyć, ile to tekstów udało mi się opublikować w upływającym właśnie roku. I kto wie, jak by się to skończyło, czy nie zacząłbym liczyć liter, które w ciągu dwunastu miesięcy postawiłem, ale rychło zarzuciłem ten ryzykowny proceder. Zorientowałem się, że w ten sposób mógłbym odkryć swoje grafomańskie skłonności. Zawsze pisałem za dużo.
Z wiekiem jednak upodobanie do sumowania jęło się nasilać. Człowiek zawsze szuka jakiegoś racjonalnego jądra w chaotycznym świecie, chociaż biologia robi swoje i wcale nie pyta o zgodę. Pisał Tadeusz Żeleński-Boy w swoich nieśmiertelnych „Słówkach”:
Gdy się człowiek robi starszy,
Wszystko w nim po trochu parszywieje;
Ceni sobie spokój miły
I czeka, aż całkiem wyłysieje.
No, dobrze, nie czekajmy i spróbujmy wyciągnąć jakąś średnią w czasach, kiedy wszystko zaczęło się mieszać. Bo kabaret staje się polityką, a polityka kabaretem. Sejmowy protest obstrukcyjny coraz bardziej przypomina zły skecz, a przedstawienia teatralne coraz częściej zamieniają się na trybuny polityczne. Czasem dosłownie jak choćby w szekspirowskiej „Miarce za miarkę” w warszawskim Teatrze Dramatycznym, gdzie na scenie wystawiono salę sejmową. A jednak, gdzie by się nie rozejrzeć, to przecież nietrudno dostrzec strony dobre i złe, nie wszystko się sypie, a porządnie zorganizowane instytucje potrafią niejedno przetrwać.
Weźmy taki Wrocław, jedno z najgorętszych miast polskich, a to za sprawą kilku co najmniej powodów. To właśnie tutaj rozegrał się przesławny konkurs-nie-konkurs na nowego dyrektora Teatru Polskiego, w którym komisja złożona głównie z przedstawicieli urzędników uznała za zwycięzcę Cezarego Morawskiego. Rozpętało się istne pandemonium. Pomysł bowiem takiego obsadzenia jednego z czołowych teatrów polskich musiał wywołać osłupienie obserwatorów – są przecież granice śmieszności. Z drugiej wszak strony z góry było wiadomo, że protest aktorów skazany jest na niepowodzenie. Nigdzie bowiem, jak Europa długa i szeroka, nie udało się aktorom podważyć decyzji właścicieli.
Kiedy Komisja dokonywała swego nader wątpliwego wyboru, byłem akurat we Wrocławiu, gdzie odbywało się Europejskie Forum ZASP. Pisałem wtedy w „Trybunie”: „Wszędzie o nominacjach na stanowiska kierownicze decydują albo właściciele, albo politycy, nawet, jeśli czasami zręcznie się to maskuje. Podczas Europejskiego Forum ZASP Olgierd Łukaszewicz zadał pytanie przedstawicielom organizacji związkowych artystów z Austrii, Czech, Niemiec, Szwecji i Węgier o metody wyłaniania dyrektorów teatrów obowiązujące w ich krajach. Okazało się, że wszędzie jest podobnie. To znaczy różnie. Jak w Polsce. Raz tak, raz siak, ale zawsze racja polityków jest na wierzchu. Nadzieja, że uda się odkryć jakiś demokratyczny raj, gdzie władza i artyści potrafią w niemal miłosnej harmonii dochodzić do porozumienia okazała się więc płonna. Zresztą teatr jest tylko do pewnego stopnia instytucją demokratyczną, jako forum myśli, debaty, ekspresji postaw demokracji sprzyja i wspiera ją, ale sam jako instytucja jest organizmem hierarchicznie skonstruowanym. Prawdziwa kwadratura koła.
Tak czy owak, atmosfera sporu, wiece, demonstracje, przemarsz pod Urząd Marszałkowski także z hasłem, wiszącym przez trzy lata na fasadzie warszawskiej siedziby ZASP-u: „Potrzebujemy nowego porozumienia społecznego na rzecz teatrów, oper i filharmonii” podniosły temperaturę obrad w dawnym barze Barbara przy ulicy Świdnickiej, gdzie debatowano nad sposobami ustanowienia skutecznego dialogu społecznego artystów scenicznych i ich pracodawców. Nikt nie miał wątpliwości, że taki dialog jest niezbędny. Dowody „maszerowały za oknem”.
Jak do tej pory z tego dialogu wyszły nici (przynajmniej we Wrocławiu), czyli dziad swoje, baba swoje, ale dla równowagi, żeby było co najmniej średnio, Wrocław stał się miejscem nie tylko największego skandalu personalnego w polskim teatrze, ale i miejscem najbardziej spektakularnego sukcesu polskiej kultury (i teatru). To przecież tutaj biło serce kulturalnej Europy, a Wrocław jako europejska stolica kultury dał świadectwo wielkich umiejętności jako organizator dziesiątków wysokiej klasy zdarzeń, w tym zachwycającej Olimpiady Teatralnej z udziałem najznamienitszych artystów europejskich i polskich. Nigdy dość słów, aby nachwalić błyskotliwych twórców programów i równie wydolnych organizatorów tych wspaniałych kulturalnych świąt.
Tak więc, co, średnio? Co najmniej!
I tak ze wszystkim. Weźmy taki film na przykład. W ubiegłym roku polska kinematografia wprowadziła na rynek dwa głośne filmy o ładunku polityczno-historycznym, „Smoleńsk” Antoniego Krauzego i „Wołyń” Ryszarda Smożewskiego. Ten drugi obraz, myślowo spójny, artystycznie wysokiej klasy, mądry i politycznie wyważony wywołał panikę jurorów gdyńskiego festiwalu filmowego i w rezultacie zginął w odmętach werdyktu końcowego, zaledwie zauważony. „Smoleńsk” jurorów nie mógł wystraszyć, bo nie był nawet do konkursu dopuszczony.
Publiczność jednak nieomylnie na film Smożewskiego chodziła, dając świadectwo, co wybiera, a lansowany „Smoleńsk”, film pod każdym względem niewydarzony, omijała szerokim łukiem. Gwoli prawdzie trzeba dodać, że „Wołyń” nagrodził, nie bacząc na rozmaite pomruki niezadowolenia, prezes Jacek Kurski. A więc, jak? Średnio.
Albo muzealnictwo. Jak zwykle wielkie dotacje poszły na Muzeum Opatrzności, niepokoiły też zapowiedzi strumienia środków na żołnierzy wyklętych i inne martyrologiczne pamiątki. Ale z drugiej strony nie zabrakło 100 milionów euro na zbiory Czartoryskich. Wprawdzie znaleźli się krytycy, którzy uznali ten wydatek nie tylko za zbędny, ale i świadectwo lizusostwa wobec wyleniałych arystokratów, nie bacząc, że dzięki staraniom ministerstwa jedna z ważniejszych kolekcji sztuki w Polsce przeszła trwale w posiadanie skarbu państwa jako dobro narodowe. Czy się to komuś podoba, czy nie, fakt tego bezprecedensowego kontraktu budzi szacunek. A więc znowu… średnio.
Albo teatr telewizji. Festiwal Dwa Teatry w Sopocie najwyraźniej w ostatnich latach okulał wobec wątłej produkcji nowych spektakli telewizyjnych. I już, już zapowiadało się na cichy pogrzeb, gdy tymczasem w poniedziałkowe dni triumfalnie wrócił do telewizyjnej Jedynki Szekspir we wzorcowych produkcjach BBC (z zachwycającym „Hamletem” na czele), na antenie zaczęły się pokazywać produkcje „Teatroteki”, wspaniałego projektu produkcji teatralnych realizowanych w warszawskiej wytwórni filmowej przy wsparciu ministerstwa kultury, a w ostatnich dniach – uwaga, uwaga! – na Woronicza powołano na nowo redakcję Teatru Telewizji. Na razie to tylko dwie osoby, ale najważniejsze, że redakcja ożyła, dając świadectwo, że idea telewizyjnego teatru ma szanse przyoblekać się w ciało.
Czyli jest średnio? Jak zwykle? A może to tylko złudzenia, przekora albo sposób na przetrwanie, do jakiego przywykliśmy od lat. Człowiek jest dziecięciem swoich czasów, a ja od chłopięctwa byłem przyzwyczajony, że jest jednak średnio. Za moich młodych lat, kiedy drożała szynka, dla równowagi spadała cena lokomotyw. A więc było średnio…