„…przyszedł Katyń drugi” – śpiewał Jan Pierzak w swojej „Balladzie smoleńskiej”. Najwyraźniej Antoni Krauze tak się przejął tą balladą, że nakręcił fi lm „Smoleńsk”.
Właśnie tak! Bo „Smoleńsk” wbrew zapowiedziom nie jest filmem o katastrofie na lotnisku pod Smoleńskiem, w której 10 kwietnia 2010 roku zginęli wszyscy obecni na pokładzie, lecący wraz z prezydentem RP, Lechem Kaczyńskim, na uroczystości katyńskie. Jest kiepską, bo kiepską, ale wyraźną ilustracją tezy, że na naszych oczach ożyła zbrodnia katyńska, a katowską rolę po bolszewikach przejęli, no, kto? Winnego nie wskazano palcem, ale zasugerowano całą ręką. Widzimy, jak po sopockim molo spacerują prezydent Putin i premier Tusk. Ten bez mała przyjacielski spacer, ukazywany w telewizji, obserwuje para prezydencka i komentuje: „O czym oni rozmawiają? I w jakim języku?”. Najwyraźniej przed telewizorem siedzą nieświadome niczego ofiary, Maria i Lech Kaczyński w zaciskających się kleszczach spisku. Dlaczego kleszcze się zaciskają? O tym również wyśpiewał w swojej balladzie stylizowanej na dziadowską Jan Pietrzak: „Kto nam żyć nie daje, w naszej polskiej ziemi, /Jak sobie życzymy, jak tego chcemy,/ Jednego mieliśmy tylko prezydenta,/ Co znał te pytania i o nich pamiętał,/ No to już go nie ma, bo przeszkadzał komuś,/ Kto obce porządki robi w naszym domu”. Innymi słowy, wiemy, o co chodzi. Obca ręka za tym stała.
Sam pomysł uczynienia ze zbrodni katyńskiej aktu założycielskiego niepodległej Rzeczypospolitej rodzi więcej niż wątpliwości. To rodzaj aberracji, która bujnie rozkwita na grobach ofiar. Ostatnia scena filmu, kiedy w mistycznym obrazie spotykają się w lesie katyńskim polegli polscy oficerowie z ofiarami smoleńskiej katastrofy, budzi moralny opór. Obraz przepojony uniesieniem i dziwną radością żywi się rusofobiczną wyobraźnią. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości, powinien je odrzucić: Smoleńsk to Katyń, drugi Katyń. Te nowe ofiary, to żadne ofiary, to nowi polegli.
Tak więc mamy do czynienia z utworem wykonanym na zamówienie ideologiczne. Nie chodzi w nim o dociekanie prawdy metrykalnej, a choćby tylko prawdy psychologicznej o smoleńskiej katastrofie. Chodzi wyłącznie o postawienie w stan oskarżenia wszystkich tych, którzy nie chcieli dopuścić do wyświetlenia przyczyn katastrofy, czyli… odsłonięcia kulis przygotowywanego zamachu. Tę interpretację zdarzeń ma uwiarygodnić mroczna postać Dyplomaty, uosobienie zła, w które wciela się na ekranie Jerzy Zelnik. To właśnie ta postać pojawia się w rozmaitych momentach filmu, kiedy dokonuje się kolejna manipulacja: na lotnisku w Smoleńsku, w studio telewizji TVM (dla odróżnienia, a raczej nie-odróżnienia od TVN), w redakcji, czy podczas przelotnej, z pozoru niezobowiązującej rozmowy z dziennikarką. Czuwa nad przebiegiem spisku i właściwym kierunkiem komentarzy. I knuje. Knucie ma wypisane na twarzy. Tak w tym filmie ma być. Dość rzucić okiem, a już wiadomo, co i jak. Tak to zaplanował reżyser: żadnych tajemnic!
Tymczasem w kinach film jest reklamowany jako thriller. Bez tajemnicy nie spełnia jednak podstawowych kryteriów gatunku. Mimo mocnego (w założeniu i w rzeczywistości) tematu okazuje się nieporadnym zlepkiem rozmaitych scenek dokumentalnych i fabularnych, luźno ze sobą powiązanych i pozbawionych napięcia. Brakuje linii dramaturgicznej, tak przecież ważnej w filmach o sensacyjnej fabule. Skądinąd, to nie lada sztuka zniweczyć szansę na pasjonujący film. Wystarczyło ponieść się nurtowi zdarzeń. Nawet, jeśli autorzy postawiliby w nim wątpliwe czy kontrowersyjne diagnozy, to jednak sposób, w jaki film by je przedstawiał, mógłby fascynować. Tak się jednak nie stało. Z ekranu zieje nudą i szeleści papierem.
Próżno szukać choćby jednej porządnie skrojonej postaci, której widz chciałby towarzyszyć, wspierać, współczuć. Kandydatką na taką postać powinna być główna bohaterka, dziennikarka Nina ze stacji TVM, ale w wykonaniu Beaty Fido okazała się figurką bez znaczenia i bez historii.
Wzorowana na reporterce z „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, nie potrafiła wzbudzić żadnych uczuć. Drewniana rola z drewnianymi dialogami, o której niemal nic nie wiemy poza tym, że ma przyjaciela-fotografa, z którym mieszka, i mocno wierzącą mamę. Scenarzyści nie zadbali, aby stworzyć jej choćby śladową biografią. Zamiast życiorysu pod koniec filmu ni z tego, ni z owego, na niespełna minutę ukazali bohaterkę w scenie erotycznej, ale tak kiepsko oświetlonej (pewnie z troski o morale widzów), że nawet nie możemy być pewni, czy to intymne zbliżenie z jej partnerem, czy z kimś innym. Nadto dowiadujemy się, że najpierw Nina rwie się do roboty jako twarz jedynej (czyli: rządowej) prawdy, a potem tknięta iluminacją zmienia minę zdecydowaną na zatroskaną. Córka marnotrawna wraca na łono prawdy.
Nina pozostaje w konflikcie (?) ze swym redakcyjnym szefem. To także próba odwzorowania sytuacji z „Człowieka z marmuru”. I tym razem nieudana. Redaktor Redbada Klynstry jest płaski jak naleśnik. Przemyka się od czasu do czasu po korytarzach, pokrzykując szpetne wyrazy, i przymila do władzy.
Podobnie albo i gorzej jest z pozostałymi rolami i epizodami. Wygląda na to, że całą bez mała obsadę ogarnęła niemoc. Nawet aktorzy skądinąd wyborni pojawiają się z zaciętymi ustami, strasznie polskie robią miny, jakby zapomnieli grać. Tak próbuje emocjonalnie zahipnotyzować widzów Mirosława Marcheluk, zaciskając wargi i ciskając oczyma gromy, jako matka dowódcy tupolewa. To w dużej mierze skutek wątłych dialogów, ale i pomysłów reżysera, który urządził to plastykowe panopticum osobliwości. Ofiarą jego zabiegów padł nawet Lech Łotocki, który próbował jakoś złożyć w całość postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale pozbawiony gruntu w dialogu i sytuacjach pozostał postacią jednowymiarową. Ocalało kilka maleńkich epizodów, jak skromna postać ministra z Kancelarii Prezydenta, którą wybronił powściągliwością wykonania Piotr Bajor. Ocalała też przejmująca muzyka Michała Lorenca. Ale to niemal wszystko.
Nawet zdjęcia dokumentalne czy paradokumentalne uległy skażeniu, straciły na emocjach. Bezpośrednio po katastrofie to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, uroczysta, ale naturalna atmosfera narodowej żałoby czy reportaże ze Smoleńska oglądaliśmy w napięciu, ze ściśniętym sercem. Też byłem tamtego dnia na Krakowskim przed pałacem prezydenckim. Składaliśmy kilka goździków, żeby uczcić ofiary, pomyśleć chwilę o Marii Kaczyńskiej czy Jurku Szmajdzińskim. Pozostawili po sobie dobre wspomnienia.
Dziś te same zapisy filmowe o tamtych trudnych chwilach, niechlujnie zmontowane, z dorobionymi scenkami straciły na wadze. To, co było niedawno czystą emocją, autentycznym przeżyciem, stało się w tym filmie funeralną konfekcją, towarem na wyprzedaży.
Wielka szkoda. Katastrofa smoleńska to bez wątpienia traumatyczne zbiorowe przeżycie. Jeśli jednak na tej traumie hoduje się złe uczucia, polityczne niechęci i plany odwetu, dawna trauma ulega wynaturzeniu, staje się własnym szyderstwem.
Nawet, jeśli nie cele artystyczne, ale propagandowe miał na widoku reżyser, to pomylił się srodze, sądząc, że propaganda nie wymaga żadnego wysiłku. Jak wiadomo, film propagandowy powinien umocnić wiarę przekonanych i przekonać wątpiących. Przed twórcami, którzy chcieliby sprostać takiemu celowi, stają zadania wcale niełatwe do spełnienia. Tymczasem w rezultacie nie powstał ani film artystyczny, ani nawet propagandowy, tylko ich karykatura. Powtarzam: wielka szkoda. Film oparty na cytacie z ballady dziadowskiej, wcale nie musiał być dziadowski.