Pan Krzysztof Łoziński znany jest przede wszystkim z tego, że wymyślił i został jednym z założycieli Komitetu Obrony Demokracji. Ale wcześniej był KOR. To jest coś!… Coś jak „Pierwsza kadrowa”… A poza tym jest matematykiem z wykształcenia, pisarzem, publicystą, alpinistą, mistrzem i instruktorem wschodnich sztuk walki… Louis de Funes, bez mała. „Człowiek orkiestra”.
Pan Krzysztof Łoziński od lat opowiada jak to siedząc w stanie wojennym na Rakowieckiej odmówił mi wywiadu dla Dziennika Telewizyjnego. Mimo szczerych wysiłków nie mogę sobie przypomnieć takiego incydentu. Owszem, w latach 80. byłem raz w więzieniu na Rakowieckiej, ale wtedy robiłem reportaż o szpiegu Jerzym Pawłowskim, mistrzu szabli i szalbierstwa. Zresztą „robiłem” jest powiedziane nieco na wyrost, bo to bardziej pan Pawłowski robił: ustawiał sceny, pozował, powtarzał kwestie, które mu się nie podobały. Właściwie pracował on i operator, ja raczej byłem widownią z rozdziawioną gębą. W opowieści pana Łozińskiego nie zgadzało mi się także to, że ja przyjechałem do niego, bo on był działaczem „Solidarności” w Teatrze Wielkim. Niczego nie odejmując z zasług pana Łozińskiego dla wolności i w ogóle, a „Solidarności” Teatru Wielkiego w szczególe, mnie do działaczy szczebla zakładowego z kamerą raczej nie posyłano. Do Wrocławia, żeby „ożywić” nieboszczyka rozjechanego przez milicyjną ciężarówkę – owszem. Po mojej rozmowie z nim Paris Match musiał zmieścić dementi i przyznać, że ten, którego w ich fotoreportażu „władza komunistyczna” brutalnie zabiła oponą, żyje. Owszem – wysłali mnie dwa razy do Arłamowa. Raz nieudanie, bo Wałęsa nie dogadał się z Kiszczakiem co do „ceny”, za jaką ma udzielić wywiadu telewizji, ale za drugim razem udanie. Kilkanaście minut po nagraniu Wałęsa wyfrunął ze „złotej klatki”… Ale, żeby do działacza „S” z Teatru Wielkiego, to nie pamiętam.…
Po tym moim pisaniu, pan Łoziński zmienił swą wersję wydarzeń. Tym razem czytam, że „odmówił” mi w „budynku administracji”. Którym – konkretnie nie wiadomo.
Skoro jednak poważny człowiek tak uparcie łączy nasze drogi życiowe, postanowiłem sprawdzić jak to jest ze wspomnianym w artykule „kpt. D”. Jego dotyczy znacznie więcej szczegółów niż mnie. Może on sobie coś przypomina. Może pamięta, jak jako oficer oddziału specjalnego milicji, wówczas „kpt. D., a obecnie celebryta”, którego dużo później pan Łoziński rozpoznał w siłowni klubu „Błyskawica”, wpadł do pomieszczenia, w którym go maltretowano i „wrzeszczał”:
— Gdzie jest Borowski, gdzie jest Narożniak? Mam stu ludzi i wolną rękę z rozkazu premiera! Zaraz ich złapię! – i zaraz po tym – Gdzie jest Bujak?
— Tam, gdzie was nie ma – odpowiadam i wywołuję furię SB-ków. (To Łoziński…,)
— Zaraz dostaniesz wpierdol (a to już Jerzy D. – MB). Będziesz tu skakał pod ścianką, a ja cię będę bił, a jak się zmęczę to ich zawołam! – wyciąga pistolet, przeładowuje i wrzeszczy – zaraz będziesz miał kaliber 9 i o 10 gram będziesz cięższy! Zaraz cię wyrzucę przez okno!
Żałosna jest ta odwaga SB-ków wobec człowieka, który nie tylko ma skute na plecach ręce, ale jeszcze jest przykuty do krzesła, konkluduje pan Łoziński…
Jerzy Dziewulski:
– Przeczytałem to… Nie czuję nawet przerażenia tymi głupotami, ale zaskakuje mnie jedno: im dalej od stanu wojennego, tym widzę, że coraz więcej szczegółów różnego rodzaju może się ukazywać w mediach. Ale takich szczegółów, które ludzie wymyślają dla wspomożenia w pewnym sensie swego zapomnianego bohaterstwa. Jeśli zatem nie można sobie przypomnieć jakiejś konkretnej sytuacji, zdarzeń, konkretnej walki, to się po prostu – w sposób wyjątkowo podły, konfabuluje.
Nie tłumacząc się… Ja byłem wtedy porucznikiem, a nie kapitanem. Już więc na początku facet opowiada głupoty.
Po drugie nie chodziłem do żadnej „Błyskawicy”, zawsze miałem prywatną siłownię w domu. W ogóle nie wiem, gdzie była „Błyskawica”.
Gdyby facet miał minimum rozsądku, to by po prostu zadzwonił do IPN, poprosił o dokumentację i wiedziałby, kto ewentualnie w tym dniu u niego był. Ale to jest mu niepotrzebne. Z prostej przyczyny – on wie lepiej! Im dalej od stanu wojennego, tym więcej szczegółów pamięta, wręcz każde słowo… Być może tak jest. Nie zarzucam mu demencji, ale twierdzę jedną rzecz – to jest naprawdę na poziomie zwykłego świństwa. Jeżeli człowiek, który obarcza drugiego jakimś określonym zdarzeniem, pisze „kpt.D.” – nie odważy się napisać pełnym nazwiskiem – a do tego używa jeszcze słowo „celebryta” nie mając pojęcia, co ono znaczy, nie odróżniając go od „komentowania” zdarzeń w telewizji, to taki człowiek, musi zdawać sobie sprawę, że coś z nim jest nie w porządku. Udowadnianie kilkadziesiąt lat po stanie wojennym swojego bohaterstwa przy pomocy kłamliwych faktów, to jest po prostu… Ja miałem wtedy jedno zadanie – ochranianie lotniska i tym się zajmowałem. Natomiast tego typu kłamstwa wypisywanie na potrzeby podniesienie własnej wartości są z poziomu głębokiej komuny, z początkowych lat pięćdziesiątych, kiedy można było każdemu wszystko dopisać i wszystkich obarczyć odpowiedzialnością za wszystko.
MB: – Przecież to jest inteligentny człowiek- matematyk, alpinista… Skąd to się w ludziach bierze? Sceny przesłuchać, która on opisuje, są rodem jak z jakiegoś filmu o UB…
– To się niestety bierze z przeszłości. Ci ludzie w wielu przypadkach są po prostu zapominani. Jak można odzyskać publicznie pozycję, którą się w gruncie rzeczy już dano utraciło? Tylko takimi metodami. Jeżeli już nie można przypisać sobie nic bohaterskiego, szczególnego, to można wznieść się przy pomocy czyjegoś grzbietu, mówiąc w sposób kłamliwy, czyimś kosztem, bezczelny: byłem tak gnębiony, tak maltretowany… przez takich Jerzych D. Napisz cwaniaku imię i nazwisko i wtedy spotkamy się w sądzie, będziesz miał szansę powiedzieć, kto to był?…
Jacek Kuroń nigdy nie zniżył się do kłamstwa, był człowiekiem wybitnym. Oczekuję jednego – żeby mówić prawdę, a nie podbijać bębenka własnego bohaterstwa. Kuroń jest dla mnie postacią o tyle szczególną, że byliśmy poniekąd sąsiadami. Sam sposób, w jakim wspominał tamte czasy jest niedoścignionym dziś wzorem, jak człowiek powinien się zachowywać. A Kuroń naprawdę swoje przeszedł… Kuroniowi się nie dorówna…
„Nie poleci orzeł w gówna!”…
– No, niestety.
Trzymaj się Jurek…
Epilog: Na skutek swej niezwykle groźnej dla ówczesnej władzy działalności, po takim nieludzko brutalnym śledztwie, pan Krzysztof Łoziński 20 stycznia 1983 skazany został wyrokiem Sądu Rejonowego w Warszawie na 1,5 roku więzienia. W lutym 1983 został zwolniony po rozprawie odwoławczej. Siedział miesiąc… Za to, co zrobił, nie powinien siedzieć ani jednego dnia. Jak Kaczyński…
To takich jak on, w imieniu własnym i władz stanu wojennego, wielokrotnie przepraszał gen. Wojciech Jaruzelski. Szczerze współczuł ludziom, którzy nie zasłużyli na swój los, padli ofiarą nadgorliwości, bezmyślności, biurokracji… Gdy to mówił, miałem poczucie, że mówi również w moim imieniu…
W artykule wykorzystałem zdjęcia z mojej książki „Tajemnice dziennika telewizyjnego”.