7 listopada 2024

loader

Powstanie nie z tej historii

fot. Wikicommons

29 listopada 2022 r. prezydent A. Duda ponownie zapoznał nas ze swoim przemyśleniem, które najwidoczniej uznał za doskonale wpisujące się w politykę historyczną ekipy rządzącej, z którą się utożsamia. Nawiązując do 192. rocznicy wybuchu Powstania Listopadowego zainicjowanego tego właśnie dnia w 1830 r., prezydent, przemawiając przed Szkołą Podchorążych w Łazienkach, zwrócił się do współczesnych podchorążych z apelem, by powstanie to wspominać… wesoło i z radością. 

Tym samym po raz kolejny okazało się, że politykę należy zostawić politykom, a historią niechby zajęli się wyłącznie historycy, z pożytkiem dla jednej sfery, jak i dla drugiej. 

Polityka historyczna w formie ignoranckiej

W każdej dziedzinie warto być profesjonalistą. Niestety wielu polityków z żałosnym skutkiem rozprasza swój potencjał. Pewien polityk samorządowy z zapałem nawoływał do uczczenia zwycięstwa wojska polskiego pod Ostrołęką 26 maja 1831 r. Warto wiedzieć jednak, że bitwa ta była ogromną klęską Polaków podczas Powstania Listopadowego, determinującą dalszy jego niepomyślny przebieg. Z tego samego gatunku jest wypowiedź pewnego posła zachłystującego się zwycięstwem polskiego rycerstwa pod Grunwaldem, odniesionym nad … Turkami. Polityków z obozu tegoż posła, chętnie mówiących o historii jest znacznie więcej. Druga osoba w państwie opowiada o tym, jak o zbrodni katyńskiej dowiadywała się z przedwojennych podręczników, a poseł znany ze swej dociekliwości w kwestiach lotnictwa, podzielił się uwagą o czerpaniu przez J. Piłsudskiego idei niepodległościowej z czynu powstańców warszawskich. Pewien czołowy polityk ubolewa nad przebiegłym Zachodem celowo ukrywającym przed walczącymi powstańcami warszawskimi niekorzystne dla Polski ustalenia Konferencji Jałtańskiej, tej która miała miejsce … w 3 miesiące po upadku powstania. Ktoś ważny, pewnie najważniejszy, śpiewając hymn narodowy, niemiłosiernie fałszuje nie tylko melodię, lecz i historyczną rzeczywistość, każąc Legionom Dąbrowskiego maszerować z ziemi polskiej do włoskiej. Zdarza się, iż podobne michałki słyszymy od polityków różnych opcji, choć obiektywnie należy przyznać, że w tym zakresie prym wiodą i większość, jak w Sejmie, posiadają reprezentanci dobrej zmiany, czyli obozu patriotycznego.

Wracając jednak do słów prezydenta z 29 listopada, zastanawia jedno – czy to brak refleksji, rozsądku lub wiedzy, popchnął prezydenta do takiej wypowiedzi, czy też stanowiła ona podbudowę wspomnianej polityki historycznej, nakazującej gloryfikować wszelkie polskie zrywy i klęski, czcić je, czerpać z nich dumę, satysfakcję, a nawet radość bez względu na poniesione w powstaniach ofiary i tragedie. Właściwie każda rocznica Powstania Warszawskiego kończy się wesołym zgromadzeniem, na którym rozbawieni Polacy wyśpiewują zawadiackie pieśni powstańcze, a i 10. rocznica tragedii smoleńskiej przypominała pogodny, radosny całodzienny piknik. Może i nie byłoby w tym nic złego, gdyby z kolei coroczne czczenie Święta Niepodległości nie przypominało ponurego marszu w ciemnościach, pełnego nienawistnych okrzyków, haseł i bójek. 

Według staroświeckiej ideologii PiS, najlepiej wyrażony patriotyzm ma polegać na tym, by zginąć za ojczyznę, ale taka ofiara, co oczywiste, nie przysparza nikomu radości. Prezydent zdawał się ignorować fakty historyczne, których znajomość nie pozwala wspominać o Powstaniu Listopadowym jako wydarzeniu radosnym. Owszem, był to wielki zryw patriotyczny, akt ogromnej mobilizacji Polaków i czas świetnych zwycięstw nad armią rosyjską, o czym też prezydent mówił tego dnia. Ale historia nie znosi dobierania sobie faktów pod założoną tezę. Należy pamiętać, że powstanie to przyniosło likwidację państwowości w kształcie Królestwa Polskiego, likwidację polskiej konstytucji, armii, sejmu, szkolnictwa, skutkowało śmiercią tysięcy Polaków, bolesnymi represjami wobec powstańców, zsyłaniem ich do odległych garnizonów na wschodzie Rosji, koniecznością rozstania z ojczyzną, rodzinami, utratą majątków, skazało na nędzne życie i poniewierkę na emigracji. 

Historia i teraźniejszość – wnioski, których zabrakło

Prezydent, wydaje się, pomylił tragiczne wydarzenia historyczne z meczami futbolowymi, gdzie można, jak to zrobiła polska reprezentacja, przegrać, a mimo to tryumfować, być witanym jak zwycięzca, z satysfakcją czytać o swoim powrocie z mistrzostw z podniesionym czołem, a do tego być otwartym na zainkasowanie z budżetu państwa 30 mln zł nagrody. Jednak wojna, ta z przeszłości i obecna, to nie zawody sportowe, tu się leje krew, giną żołnierz i cywile, kraj popada w ruinę i do prawdy brak tu miejsca na radość i wesołość, czy tym bardziej wesołkowatość. W miejsce tego należałoby prezydentowi i jego ekipie doradzić więcej spokojnej refleksji, dołożenia staranności w poznawaniu faktów historycznych, skoro już zdecydowali się wykorzystywać je do celów politycznych. Jeśli zaś nie byliby zdolni do wyciągania należytych wniosków z historii, do której tak często lubią się odwoływać, to należy podszepnąć politykom PiS jakie wnioski z historii Powstania Listopadowego nasuwają się każdemu rozsądnemu człowiekowi.

Powstańcy 1831 r. walczyli w osamotnieniu. Układ polityczny ówczesnej Europy po Kongresie Wiedeńskim, uniemożliwiał pozyskanie przez Polaków jakiegokolwiek europejskiego alianta. Państwa Świętego Przymierza zobowiązały się strzec ustalonego ładu, w którym polski bunt przeciw caratowi absolutnie się nie mieścił. Polacy to rozumieli, dlatego podejmowali nawet tak egzotyczne próby pozyskania militarnego wsparcia, jak zabiegi na dworze perskiego księcia Kermanu, podejmowane przez Izydora Borowskiego – Radziwiłła, będącego wówczas generałem w perskiej służbie. Jego wysiłki koncentrowały się na próbach wciągnięcia Persji w kolejną wojnę z Rosją, tym samym odciążenia polskiego frontu. Ale mimo nikłych szans, wytrawni polscy dyplomaci czynili desperackie zabiegi na europejskich dworach Francji, Austrii i Anglii, wskazując na potencjalne korzyści płynące dla tych państw ze wspierania Polski. Godni przypomnienia w tym kontekście są postacie takich dyplomatów jak ks. Adam Czartoryski, Gustaw Małachowski, hr. Aleksander Wielopolski, hr. Cezary Plater, hr. Andrzej Zamoyski, hr. Leon Sapieha, czy nawet zaangażowani w sprawy dyplomacji Juliusz Słowacki, gen. Józef Wielhorski czy nawet angielscy fabrykanci działający w Królestwie Polskim, jak Artur White i Thadeus Evans. Co więcej, z karkołomną zdawałoby się misją usposobienia do polskiego powstania dworu króla Prus, Fryderyka Wilhelma III wyjechał do Berlina hr. Edward Raczyński. W trudnej sytuacji międzynarodowej Polski, zdołał uzyskać zapewnienie pruskiej strony o zachowaniu neutralności Prus. Na wypadek, gdyby car zwrócił się z prośbą do władz pruskich o współudział w tłumieniu polskiego powstania, pruski gabinet przygotował odpowiedź: udział Prus w wojnie z Królestwem Polskim wzburzyłby całą Europę, pociągnąłby za sobą wybuch wojny europejskiej.

Sojusznicy, mieć lub nie mieć

I tu miejsce na refleksję i wnioski z historii dla obecnej ekipy rządowej i jej dyplomacji. O ile polska dyplomacja w 1831 r. nie miała szans na pozyskanie militarnego wsparcia dla walczącej Polski, a mimo to nie ustawała w zabiegach, to sytuacja polityczno – militarna Polski dziś jest nad wyraz korzystna. Będąc w UE i NATO mamy sprawdzonych i niezawodnych sojuszników. Możemy na nich liczyć, jesteśmy dzięki nim bezpieczni. Dyplomacja to sztuka osiągania korzystnych dla państwa celów jak np. zapewnienie obronności państwa i umocnienie jego pozycji międzynarodowej, a każde słowo wypowiedziane przez dyplomatę służy wytyczonemu celowi. Nie sposób w tym kontekście zrozumieć i racjonalnie wytłumaczyć postawy rządu i jego agend. Odnosi się nieodparte wrażenie, że w przeciwieństwie do naszej dyplomacji w 1831 r., obecna robi wszystko na odwrót, działa tak, by tych sojuszników wyzbyć się, zniechęcić do nas, obrażając ich, dyskredytując, poddając pod wątpliwość ich wartość sojuszniczą i dobrą wolę. Emanacją takiej postawy jest praktyczna anihilacja Trójkąta Weimarskiego, sojuszu Polski z najważniejszymi europejskimi członkami paku NATO – Francją i Niemcami. To już jakieś systemowe wręcz osłabianie więzów z nimi, choćby poprzez niczym nieuzasadnione anulowanie kontraktu na zakup śmigłowców Caracal, powielanie niedorzecznych informacji o odsprzedaży Rosji za jedno euro francuskich okrętów desantowych typu Mistral, czy wreszcie absolutnie głupkowate wypowiedzi wiceministra obrony o polskich korepetycjach udzielanych Francuzom w przedmiocie konsumowania widelcem. 

Postępowanie wobec niemieckiego sojusznika to istny festiwal absurdu i nieodpowiedzialności. Mianowanie na stanowisko wiceministra spraw zagranicznych odpowiedzialnego za kontakty z Niemcami polityka uosabiającego antyniemieckie fobie, Arkadiusza Mularczyka, to podobna niedorzeczność jak nominacja na ambasadora Polski w Berlinie Andrzeja Przyłębskiego, tego, który na spotkaniu z niemieckimi intelektualistami długo snuł wyrafinowane dywagacje czy Niemcy mają gen mordercy, czy też okres hitleryzmu był może jedynie epizodem. Ostateczne skłonił się ku pierwszej hipotezie, o czym nie zawahał się oznajmić swoim gościom. Hamletyzowanie z przyjęciem niemieckich dwóch baterii Patriot na polskiej ziemi oraz niemieckich żołnierzy jest do wytłumaczenia jedynie potrzebą kontynuowania antyniemieckiej propagandy zrodzonej przez chore fobie wobec naszego sąsiada, największego partnera gospodarczego i promotora wejścia Polski do NATO. Wypowiedzi o zakusach Niemców – ,,potomków faszystów”, na polską niepodległość i suwerenność, o chęci wzięcia nas pod niemiecki but, o zbrojeniu się Niemiec przeciw Polsce, o planach przekształcenia Polski w niemiecki land, o zazdrosnych Niemcach niemogących znieść polskiego dobrobytu, wszystko to nie umacnia sojuszniczego potencjału Polski, a wręcz odwrotnie. PiS powtarza nieustannie swą wolę budowania powagi państwa polskiego. W praktyce stajemy się okazem groteski, pokracznej karykatury, gdy polski minister obrony od lat zapowiada publikację raportu o nękającym ostrzale przez Niemców mieszkańców jeleniogórskiego z armaty elektromagnetycznej, armaty, której… ludzkość jeszcze nie wynalazła. 

Jeśli do tych dziwacznych akcji zamierzających do negatywnego usposobienia Polaków do naszych sojuszników, dorzucić odmowę przyjęcia europejskiego systemu przeciwlotniczego, bo rzekomo mamy swój własny, bardziej zaawansowany, czy oświadczenie ministra sprawiedliwości, który chwilowo poczuł w sobie moc uprawiania polityki zagranicznej, o dokonywaniu przez Stany Zjednoczone agresji na Polskę, to mamy jasny obraz tego, jak pisowcy nie potrafią wyciągać wniosków z historii, jak ją lekceważą lub nie znają jej. Powstańcom listopadowym trudno byłoby uwierzyć, iż dyplomacja w taki niedorzeczny sposób wspiera ich wysiłek zbrojny. Najwyraźniej polityka PiS kieruje się w stronę osamotnienia Polski, pozostawienia jej sam na sam ze wschodnim sąsiadem. Zauważmy, że w ciągu 7 lat rządów PiS i jego antyeuropejskiej polityki podważania sojuszy, Rosja nigdy nie skrytykowała Kaczyńskiego i jego partii. To wymowny, ale i złowieszczy dla nas sygnał. Tylko zasadna wiara w odpowiedzialność nieustannie dyskredytowanych sojuszników, pozwala nam czuć się bezpiecznie i wierzyć, że mimo destrukcyjnej polityki PiS, nie pozostaniemy w razie czego, jak w 1831 r., wobec perspektywy konieczności prowadzenia walki bez wsparcia choćby jednego alianta.

Dyktatura wczoraj i dziś, natura zawsze ta sama

Drugi wniosek, jaki należałoby przedstawić pisowskim politykom z doświadczeń Powstania Listopadowego, ponieważ najwyraźniej nie są w stanie go dostrzec lub uwzględnić, to kwestia doboru optymalnej, z punktu widzenia interesu państwa i losów narodu, formy rządzenia. W grudniu 1830 r. Rząd Narodowy powierzył praktycznie niczym nieograniczoną władzę gen. Józefowi Chłopickiemu. Ten zaś samowolnie ogłosił się dyktatorem, czemu rząd nie sprzeciwił się. Ta fatalna decyzja negatywnie, a wręcz katastrofalnie odbiła się na dalszym przebiegu powstania i już w pierwszych tygodniach zdeterminowała jego późniejszy upadek. Niechętny powstaniu generał praktycznie dławił rozwój walki zbrojnej zbuntowanej przeciw carowi armii. Jego postępowanie ocenić należy jako gigantyczne szkodnictwo sprawie narodowej i idei niepodległości. Rząd nie miał żadnego wpływu na jego politykę i prowadzone przez niego sprawy wojskowe. W sytuacji rozpoczętego powstania nadal prowadził zakulisowe rozmowy o ugodzie z carem Mikołajem I, działał w praktyce w interesie Rosji, autorytarnie hamował rozrost armii, osłabiał ją, odsyłał do domów zgłaszających się ochotników, zablokował przejście na stronę polską 30-tysięcznego Korpusu Litewskiego, by nie urazić cara, pozwolił na bezpieczną ewakuację jego brata, znienawidzonego ks. Konstantego. 

Pod jego naciskiem Rada Administracyjna zdelegalizowała lewicowe Towarzystwo Patriotyczne Joachima Lelewela domagające się reform społecznych, równouprawnienia i obrony swobód obywatelskich. Forma dyktatorskich rządów mimo istnienia wybranego Sejmu skutkowała zaostrzeniem konfliktów miedzy ugrupowaniami politycznymi, degradacją roli Sejmu i osłabieniem państwa. Po krótkim czasie dyktator Chłopicki wprawdzie wycofał się z życia politycznego i wyjechał za granicę, lecz skutki jego szkodnictwa pozostały i niekorzystnie determinowały dalszy rozwój wypadków.

Wiele pożytku można by spodziewać się z właściwych wniosków wyciągniętych z funkcjonowania dyktatury w okresie Powstania Listopadowego. Dyktator wówczas nie zagarnął w swe ręce nieograniczonej władzy, ona została mu wręczona. Jak wiadomo, żaden dyktator nie ma pełnych predyspozycji i kompetencji do zarządzania wszystkimi dziedzinami życia społecznego, choć on sam odnosi wrażenie własnej nieomylności, popełnia zatem szereg błędów, które nikt z otoczenia nie śmie mu wskazać i skorygować, a cierpi na tym cały naród. 

Praktycznie rzecz biorąc z władzą dyktatorską, przykrytą pozorami demokracji mamy do czynienia od 7 lat. Polityk nazywany niekiedy naczelnikiem państwa wprawdzie nie ogłosił się dyktatorem, lecz faktycznie nim jest, ponieważ układ stworzony przez niego, pozwolił mu na to. Czuje się na siłach wypowiadać w każdej kwestii, od obronności państwa, uzbrojenia wojska, sojuszy, poprzez finanse i gospodarkę, do kultury, obyczajowości, spraw rodzinnych,, a nawet płci i seksu. Sprowadził Sejm do roli maszynki do głosowania, bezkarnie gwałci Konstytucję i prawo, dzieli naród na kategorie i metkuje ludzi wg kryteriów zdrady narodowej i genetycznego patriotyzmu. Do rzeczywistej demokracji sejmowej i postulowanej przez PiS ,,powagi” państwa oraz jego silnej pozycji międzynarodowej stało się nam daleko, jak nie było już od kilku dziesiątków lat. I tu historia nic obozu rządzącego nie nauczyła, a głośno artykułowanym marzeniem niektórych aktywistów jest, aby J. Kaczyński sprawował niczym nieograniczoną władzę, nie wiedząc nawet, że ich marzenie już się spełniło. 

Prawa człowieka i obywatela lekiem na wszelkie zło

Zaraz po wybuchu Powstania Listopadowego, władze przypomniały sobie o nieuregulowanych dotąd kwestiach równouprawnienia warstw społecznych, mniejszości narodowych i gmin wyznaniowych. Nie był to skutek nagłego przypływu altruizmu i ducha demokracji, a potrzeba pozyskania ochotników do armii. Kwestii uwłaszczenia chłopów nigdy powstańcze władze nie uregulowały. Podejmowano natomiast próby przyciągnięcia do powstania mniejszości narodowych i religijnych. Zapowiedziano Żydom stanowiącym wówczas 10 procent społeczeństwa zrównanie ich z prawami Polaków, nadanie im obywatelstwa, zdjęcie ciążących na nich obowiązków świadczeń finansowych, możliwość awansu w stopniach wojskowych i renty dla wdów po poległych. Akcja werbunkowa prowadzona wśród żydowskiej ludności, propagowana przez żydowskich intelektualistów, bogatszego mieszczaństwa, rabinów w synagogach, nie przyniosła spodziewanego rezultatu. Skutkowała wielowiekowa nieufność wobec władz, nierówne traktowanie żydowskiej ludności, zadawnione przesądy i dyskryminacyjna postawa wielu polskich wojskowych uważających, że Żyd nie ma prawa nosić na mundurze naszych symboli narodowych – polskiego orła i biało-czerwonej kokardy. 

Mimo to Żydzi w znacznej ilości służyli wojskowo w takich formacjach jak Straż Bezpieczeństwa i Gwardia Ruchoma, gdzie stanowili większość żołnierzy i walczyli dzielnie np. pod Hrubieszowem i Ciechanowcem, bronili mokotowskich i Jerozolimskich rogatek Warszawy. Natomiast syn słynnego z wojny polsko – austriackiej 1809 r., płk. Berka Joselewicza, mjr Józef Berkowicz ze swoim synem Leonem, sformowali na koszt własny 120-konny szwadron izraelickich ułanów, walczący ramię w ramię obok muzułmańskiego pułku polskich Tatarów mjr. Samuela Murza Ułana w korpusie gen. Samuela Różyckiego w woj. lubelskim. Polscy muzułmanie wzięli w powstaniu 1831 r. masowy udział, tworzyli na Litwie własne oddziały partyzanckie, składali życie w ofierze, poddawani byli dotkliwym represjom przez władze rosyjskie, a ówczesna prasa donosiła, że w tatarskich osadach na Podlasiu i Litwie pozostali tylko starcy, dzieci i kobiety, ponieważ wszyscy mężczyźni dołączyli do powstania.

Obserwując na co dzień potęgowaną przez obóz rządzący niechęć i wrogość wobec niepolskiego żywiołu, przypomina się sytuacja z 1831 r. Wówczas zadawnione uprzedzenia rasowe, okazywanie wyższości nad obcymi skutkowały zniechęcaniem Żydów do walki zbrojnej i odstręczały od procesów asymilacyjnych. Brak równouprawnienia, rasizm, ksenofobia, pogarda dla odmienności i różnorodności, zarówno w przeszłości, jak i nasilające się tego typu zjawiska w dniu dzisiejszym, nie zmieniły swej szkodliwej natury. Władze państwa polskiego w trakcie Powstania Listopadowego, choć niekonsekwentnie, to jednak dokładały starań ku zjednaniu sobie innych narodowości. Czyniły to w miarę skutecznie, bo do powstania dołączali Żydzi, Litwini, Żmudzini, Ukraińcy, a także Niemcy. Rozumiały jak ważny to czynnik polityki społecznej w sytuacji zagrożenia państwa i konieczności prowadzenia walki o niepodległość. 

Dzisiejsza władza nie rozumie, że polityka równouprawnienia i tolerancji jest korzystna dla życia społeczeństwa i jego harmonijnego rozwoju. Nasila natomiast ksenofobię, zagrożenie widzi w tych, których przodkowie niegdyś dołączyli do obrony Polski. Rządzący po ignorancku i bezrefleksyjnie zdają się potęgować niechęć ku własnym obywatelom niepolskiego pochodzenia, a także przybyszom, imigrantom i ciemnoskórym uchodźcom, stymulują pogardę i odrazę ku nim, a jednocześnie pobudzają wobec nich bezrozumne, duszne poczucie szowinizmu i agresji. Jednocześnie przejawiana chełpliwość i przaśna duma z dawno minionej tolerancji religijnej rodem z Rzeczypospolitej Szlacheckiej jest jak kwiatek do kożucha i nijak ma się do aktualnej sytuacji pod rządami ekipy chroniącej nas przed ,,zarazkami, pierwotniakami i pasożytami nachodźców”, przed rzekomymi szturmami na polską granicę tych, w których dostrzega się rzekome niebezpieczeństwo i zagrożenie dla polskich rodzin. Sami zaś pisowcy chętnie postrzegają siebie w tym kontekście jako obrońcy Polski, Polek i Polaków, interesu narodowego, promują tandetny mit o bohaterstwie, poświęceniu i misji funkcjonariuszy SG i WOT, strzegących nas przed umierającymi po lasach bezbronnymi kobietami i dziećmi. 

Nie na tym polegało bohaterstwo i oddanie żołnierzy Powstania Listopadowego, a porównywanie ich patriotyzmu do pojmowania patriotyzmu dzisiejszych polityków rządzącej ekipy, byłyby obrazą dla powstańców 1831 r.

Redakcja

Poprzedni

Pomór wygrał z pisowcami

Następny

Czego o seniorach nauczyła nas pandemia