Lekturze opowieści Izy Bartosz o Januszu Głowackim towarzyszyła mi melancholia i z takim też uczuciem ją kończyłem. W końcu był on cząstką i mojego świata. W licealnej młodości lubowałem się w jego prozie, byłem jej fanem, rozsmakowywałem się w jego stylu jak kot w walerianie. To wiele znaczyło, bo jak każdy namiętny i wieloletni czytelnik przeczytałem dzieła nieprzeliczonej liczby pisarzy, w tym wielkich, ale wielbionych stylistów pośród nich mógłbym policzyć zaledwie na palcach i to być może tylko jednej dłoni. Po drugie, przez lata fascynował mnie świat do którego bohater opowieści przynależał, świat kultury czasów PRL, a ściśle biorąc owej „cyganerii warszawskiej”, której barwna historia zaczęła się od Marka Hłasko a zakończyła definitywnie właśnie chyba wraz ze śmiercią Janusza Głowackiego. Po trzecie wreszcie, mam z Januszem Głowackim związane własne okruchy wspomnień. Otarłem się o niego kilka razy, zamieniliśmy kilka zdawkowych, choć miłych zdań, a poza tym przez kilka lat byłem w stanie permanentnego „umawiania się” z nim na wywiad. Początkowo zależało mi na tym wywiadzie z powodów wyżej wyłożonych, ale i była w tym staraniu jakaś nuta snobizmu, bo w Januszu Głowackim było coś takiego, że „mieć z nim wywiad” dawało jakąś formę zaspokojenia tej nuty. Umawianie się okazało się „na święty Nigdy”, a ja z czasem traciłem serce do własnego zamiaru, bo Głowacki w międzyczasie udzielał wywiadów coraz bardziej jałowych i kręcących się głównie wokół wątku jego „sukcesu amerykańskiego”. To ględzenie o jego spełnionym „americam dream” coraz bardziej mnie nużyło (miałem wrażenie, że pisarza też, ale poddawał się temu z prawdziwym stoicyzmem), tym bardziej, że w tych rozmowach najczęściej pomijano najświetniejszy okres jego twórczości z końcówki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czyli to, co w jego prozie najlepsze i dziś już prawdziwie klasyczne. Postanowiłem więc uciec do tyłu i napisałem o prozie Głowackiego syntetyczny, retrospektywny szkic, którego jednej z wersji nadałem tytuł „Lutnia po Gombrowiczu”. Dziś, po latach uważam zawartą w nim sugestię, że Głowacki był w polskiej literaturze następcą Gombrowicza, za niezbyt trafną, bo poza podobieństwem na polu wyrafinowanego, ironicznego poczucia humoru jednak niewiele ich łączyło. Głowacki był gorzkim, tragicznym humorystą typu gogolowskiego, Gombrowicz wielkim, przewrotnym doktrynerem i literackim filozofem. „Świat bez głowy” Izy Bartosz nie jest ani biografią pisarza, ani analizą jego twórczości. Jest subiektywną opowieścią, portretem, można by rzec – gawędą o fascynującej postaci, opartą na jej przyjaźni z nim i na rozmowach w innymi jego przyjaciółmi i znajomymi, pełna oczywiście także – w przypadku Głowackiego nie może być inaczej – wybornych anegdot wokół barwnych zachowań i komentarzy pisarza. Z pomieszczonej na końcu książki listy publikacji (szkiców i wywiadów) poświęconych Januszowi Głowackiemu przeczytałem większość, więc już mocno byłem tą tematyką przesycony, a nawet znużony. Jednak lektura opowieści Izy Bartosz nie znużyła mnie – potoczyście, zajmująco, inteligentnie napisana, jest w sam raz dobra na pożegnanie z „Głową”. Teraz będę już tylko wracał do jego starych, dobrych opowiadań z „Paradisem” i „Wirówką nonsensu” na czele. Kto jak to, ale Janusz Głowacki na wirowce nonsensu doskonale się znał.
Iza Bartosz – „Świat bez głowy”, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2018, str. 275, ISBN 978-83-7700-312-1