8 listopada 2024

loader

PRL – złoty okres kultury

Z Januszem Rolickim rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Jest Pan znanym dziennikarzem, a rozpoczynał Pan od tak trudnego i pracochłonnego gatunku jak reportaż, w tym wcieleniowy o którym opowiadało się legendy. Ma Pan na swoim koncie m.in. głośny reportaż „Brałem łapówki”, biografię Edwarda Gierka, powieści politycznej „Dygnitarz” (pod pseudonimem Andrzej Łaniewski) i „Prezenter”. Niedawno ukazała się Pana powieść polityczna „Diabelski urok” usytuowana w czasach Gomułki….

– Polityczna o tyle o ile jej tłem jest świat polityczny, bo tam się pojawia n.p. Władysław Gomułka, a także inni prominentni dygnitarze partyjni, w tym jako jeden z głównych bohaterów, jedna z ważnych postaci ówczesnego ścisłego kręgu władzy, ale nie zdradzę o kogo chodzi. Nie jest to natomiast powieść polityczna w takim sensie, w jakim termin ten oznacza opis czy analizę mechanizmów polityki i władzy. „Diabelski urok” zamyśliłem raczej jako powieść sensacyjną ze światem politycznym i służbami specjalnymi PRL, Czechosłowacji i ZSRR w tle.

Kilka lat temu spróbował Pan sił pisarskich w epice historycznej, w obszernej, blisko 500-stronicowej powieści „Wyklęte pokolenia”. O czym ona opowiada?

– To gatunkowo powieść historyczna, której tematem są zbeletryzowane losy mojej rodziny (choć występuje ona pod fikcyjnym nazwiskiem), a ściślej – rodziny mojej matki, obejmujące lata 1864-1945. Rodzina pochodzi z dalekiej Ukrainy i walczy o zachowanie polskości pod rosyjskim zaborem i pośród rosyjskiego żywiołu. Powieść zaczyna się ucieczką rodziny przez Dniestr w 1922 roku ze Związku Radzieckiego. Nadałem powieści po trosze charakter epopei historycznej, po trosze sagi rodzinnej, a po trosze powieści sensacyjnej. Zawsze bowiem zależy mi na dotarciu do jak najszerszej rzeszy czytelników, na ich zainteresowaniu, a nie na pisaniu do szuflady.

Epopeja Kresów czyli dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej należy do kluczowych wątków historii Polski. W powszechnej literackiej wyobraźni Kresy to przede wszystkim sienkiewiczowska „Trylogia”, „Nad Niemnem” Orzeszkowej, ukraińskie dramaty Słowackiego, mickiewiczowski „Pan Tadeusz” i „Dziady”, „Dolina Issy” Miłosza, obszerne fragmenty „Sławy i chwały” Iwaszkiewicza, dziesiątki pamiętników. Jak to się dzieje, że do dziś jest to temat żywy?

– Ciągle żyją ludzie, którzy mają Kresy w pamięci, choćby ja, nie mówiąc już o starszych ode mnie. Żyje też sporo ich potomków. Poza tym jest w tej epopei jakaś malowniczość, jakiś oddech.

W Pana książce jest sporo rozbudowanych dygresji o walorze edukacyjnym, wprowadzających w epokę mniej zorientowanych czytelników…

– Pisałem w dużym stopniu z myślą o młodych czytelnikach, o pokoleniu, które nie zna tej epoki z autopsji. Takie dygresje im najbardziej się przydadzą. Z myślą o tym czytelniku starałem się też zachować rzeczowość stylu, unikać emfazy, sentymentalizmu.

Czy dzieje rodziny Krzemieńskich są typowe dla polskiego losu na Kresach?

– W pewnym sensie są modelowe, choć oczywiście każda rodzina i każda jednostka miała swój odrębne doświadczenia.

Cofnijmy się do początków Pana indywidualnej drogi zawodowej. Na początku lat siedemdziesiątych zajął się Pan w niej kulturą w telewizji…

– Ściśle biorąc, pracowałem w telewizji od lat sześćdziesiątych. Zacząłem od magazynów społecznych „Kontakty” i „Perspektywy”. Pracowałem też przy filmach dokumentalnych. Robiłem cykl „Godzina szczerości”, w którym poruszane były trudne, jak na owe czasy, tematy. Prowadziliśmy go wspólnie z Jerzym Ambroziewiczem. Tak więc, gdy w 1972 roku do telewizji przyszedł prezes Maciej Szczepański nie byłem nowicjuszem. Zauważył mnie i zaproponował przeorganizowanie problematyki kulturalnej. Redakcja kulturalna była rozbita na dwie redakcje i powierzono mi zadanie zorganizowania Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej. Zrobiłem to, zostałem jej szefem, ale od tego momentu stanęło przede mną zadanie przebicia się z problematyką kulturalną na antenę, co nie było łatwe.

Na czym polegał Pana pomysł na przebicie się?

– Wyciągnąć tematykę kulturalną z niszy i ciszy, uczynić ją widzialną, słyszalną i oglądalną. Wymyśliłem więc programy i poprowadziłem „Sam na sam”, spotkanie raz w miesiącu z wybitnym twórcą, spotkania dyskusyjne o kulturze i „Pegaz” w nowej formule. Dostałem pieniądze, zacząłem się na antenie rozpychać i w ciągu dwóch lat Naczelna Redakcja Programów Kulturalnych stała się jedną z wiodących redakcji Telewizji Polskiej.

Zajmowanie się kulturą dawało Panu wiele satysfakcji?

– W sensie tworzywa, tematyki tak. Tematyka szlachetna, wzbogacająca, ciekawe spotkania z wybitnymi twórcami, ale prac była często wdzięczna. Już na wstępie miał miejsce rodzaj skandalu z okazji muzycznego programu „Jak wam się podoba?” Michała Bogusławskiego. Koncepcja polegała na zapraszaniu czterech wybitnych wykonawców, skrzypków. Każdy z nich grał ten sam utwór. Te wykonania oceniali zaproszeni do jury goście. Nie znali oni poszczególnych wykonawców. Niestety utytułowani recenzenci kompletnie pomylili się w ocenach. Była kompromitacja. Wywołało to nawet protesty do KC i interweniował sekretarz od kultury Wincenty Kraśko. Sprawę omawiano też na kongresie kompozytorów. Sytuacji trudnych politycznie, gdy trzeba było lawirować między naciskami i sprzecznymi interesami, przeżyłem zresztą sporo, co jest tematem na osobne opowiadanie.

Dużą popularnością cieszyły się programy „Sam na sam”, „Godzina z …”, „XYZ”, które w różnych formułach prezentowały wybitnych ludzi kultury polskiej…

– Ja rozumiałem, że istotą telewizji jest pokazywanie, co nie do wszystkich docierało. Było jeszcze w niej sporo myślenia „radiowego”, że telewizji się słucha. Kulturę prezentowano na mało dynamiczną, ospałą modłę, która mogła przyciągnąć raczej tylko inteligencję humanistyczną. Starałem się więc zapewnić moim programom odpowiednio bogatą scenografię. Kiedy zaprosiłem do „Sam na sam” malarzy Franciszka Starowieyskiego i Władysława Hasiora, rozmowa toczyła się na barwnym tle ich prac. Pamiętam tło spotkania z Hasiorem. Duży obraz w bogato rzeźbionych i złoconych ramach odebrane przez niektórych jako kicz, choć był to efekt zamierzony przeze mnie i scenografa. Zatem mimo, że nazywano te programy „gadającymi głowami”, to miały one walor widowiskowy. Podobnie jak emocjonujące dyskusje z udziałem Adama Hanuszkiewicza, Jerzego Antczaka czy Stanisława Grochowiaka. Wybitny krytyk Artur Sandauer nazwał to formą eseju telewizyjnego, na który miały się składać osobowości zaproszonego grona ludzi. Ludziom się w każdym razie te programy podobały. Miały około 30 procent oglądalności, co było ogromną widownią, choć oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że była wtedy jedna telewizja z jednym programem, a drugi dopiero raczkował.

Silna obecność kultury bywała interpretowana przez niektórych jako temat zastępczy…

– Tak. I tak zresztą było. Narastały napięcia ekonomiczne. Władza nie przyjęła koncepcji rozmowy ze społeczeństwem w tym zakresie i debaty wokół kultury poniekąd miały to zastępować. A że widzowie zainteresowani kulturą mieli z tego pożytek intelektualny, to inna sprawa.

Czy i jaki miał Pan zakres swobody w doborze tematów i osób zaproszonych?

– Spory, choć limitowany. Po wydarzeniach czerwca 1976 nie można było zapraszać ludzi związanych z kręgiem KOR i oczywiście podejmować tematów związanych bezpośrednio ze sprawowaniem władzy i z sojuszem z ZSRR. Poza tym jednak moja swoboda była relatywnie duża. Np. udało mi się przejść do porządku dziennego nad sugestiami szefa jednego z kluczowych resortów, aby zaprosić do programu ludzi z kręgu frakcji nacjonalistycznej, tzw. patriotycznej w partii, Ryszarda Filipskiego i Bohdana Porębę. Innym razem dotknęła mnie sprawa radzieckich nacisków na Szczepańskiego. Moskwa niepokoiła się wzrostem nastrojów nacjonalistycznych i antyrosyjskich w Polsce. Widziała je też w telewizji. Postawiło to pod znakiem zapytania doprowadzenie do realizacji i emisji filmu o Powstaniu Listopadowym, zrealizowanego przez Lucynę Smolińską i Mieczysława Srokę. A byłem w tej sprawie między młotem i kowadłem, bo z jednej strony telewizyjna „Solidarność” groziła strajkiem, jeśli nie dojdzie do emisji, a z drugiej strony srożył się przeciw planowanej emisji ówczesny szef propagandy partii, Stefan Olszowski, dla którego ów patriotyzm „listopadowy” nie był wystarczająco socjalistyczny. Podobnych epizodów było sporo, ale nie chcę ich mnożyć, że by powstało wrażenie że nie zajmowałem się niczym innym niż przechytrzaniem aparatu. Świadczyło to o tym, że mit komunistów jako zwartej, spójnej grupy był już wtedy fałszywy. W systemie było coraz więcej szczelin i rozchełstania.

Przeprowadził Pan dwa wywiady-rzeki z Edwardem Gierkiem. W latach siedemdziesiątych on sam lub co najmniej informacja o nim pojawiała się na samym początku Dziennika Telewizyjnego. Uważane to było powszechnie za przesadę…

– Ja też tak uważałem i zwróciłem Szczepańskiemu uwagę, że tego Gierka jest jednak za dużo i wtedy on mi powiedział, że też tak uważa, ale nie można inaczej, bo cały aparat partyjny ogląda pilnie dziennik i gdyby Gierek zaczął być pokazywany rzadziej, to pomyśleli by, że akcje Gierka na górze słabną, a to mogło by uruchomić niekorzystne nastroje. Był to więc dziennik dla aparatu. Miało to jednak konsekwencje dla samego Gierka, bo w opinii społecznej za każdą podwyżkę cen masła czy sera odpowiadał osobiście on.

Wróćmy do lat 70-tych i Pana firmowych programów. „Sam na sam”, „Godzina z …”, „XYZ” stwarzały wrażenie, że są robione na żywo. Czy tak było?

– Pierwsze 45-50 minut nagrywaliśmy rano, ale ostatni kwadrans był rzeczywiście na żywo. Ta pierwsza część była zresztą markowana na „żywą” za pomocą odgłosu telefonów, które w rzeczywistości były martwe. Jednak wprowadzenie choć fragmentu na żywo budziło większe zainteresowanie widzów. Poza tym w tych programach pojawiły się elementy słabo obecnego w telewizji języka żywego, potocznego i żywych, spontanicznych zachowań. Nie zapomnę, jak jeden luminarz kultury wołał na wizji do innego luminarza: „Pan jest niewyżyty seksualnie..”. Albo jak fantazyjnie szalał przed kamerą malowniczy na sposób sarmacki Franciszek Starowieyski lub gdy Ignacy Gogolewski opowiadał o swoich intymnych przeżyciach. To się wcześniej w telewizji nie zdarzało.

Niektórzy zarzucali Pana audycjom jarmarczność, co – nawiasem mówiąc – z perspektywy stylu obecnej telewizji wydaje się zarzutem zabawnym…

– Pewna jarmarczność tych programów była ceną, jaką płaciliśmy za upowszechnianie kontaktów z wysoką kulturą. Dzięki niej docieraliśmy do szerokiej publiczności. Uwzględniając świetność i ogromną, a przy tym wartościową artystycznie produkcję Teatru Telewizji można powiedzieć, że był to prawdziwie złoty okres kultury polskiej na szklanym ekranie.

Dziękuję za rozmowę.

Janusz Rolicki – ur. 22 X 1938 w Wilnie, reporter tygodników „Polityka” i „Kultura”, dziennikarz, publicysta, pisarz. W latach 1974-1980 szef redakcji publicystyki kulturalnej, a następnie dyrektor generalny ds. artystycznych TVP. W latach 1996-2001 redaktor naczelny dziennika „Trybuna”. Współautor i prowadzący popularnych programów publicystyki kulturalnej „Sam na sam”, „Godzina z…”, „XYZ”. Autor szeregu bardzo poczytnych książek, m.in. wywiadów-rzek z Edwardem Gierkiem i Zbigniewem Bujakiem („Przepraszam za „Solidarność”), a także powieści politycznych „Dygnitarz” i „Prezenter”. „Wyklęte pokolenia” (2011), to powieść osnuta na polskich losach na Kresach Wschodnich. Laureat m.in. nagrody im. J. Bruna (1966) i im. B. Prusa (1976). Krzysztof Pilawski przeprowadził z nim wywiad-rzekę „Wańka-wstańka” (2014)

trybuna.info

Poprzedni

Samotność Jasia Fasoli

Następny

Niemcy niewzruszone