Termin „prostytucja” przyjmuję się szerzej w XVIII i XIX wieku, a więc wtedy, gdy – co za koincydencja – upowszechnia się też sprzedaż „wolnej siły roboczej”, a więc powstaje proletariat. „Prostytuować się” znaczy wówczas „wystawiać się na widok publiczny/na sprzedaż”.
Dlatego Karol Marks mógł twierdzić, że „prostytucja to tylko szczególny wyraz powszechnej prostytucji robotnika”, wystawiania się mas na rynek pracy, w formie towarów, które dostają nogi. I przede wszystkim dlatego, wbrew wszelkim połajankom, jako marksista będę obstawał właśnie przy używaniu krytycznego wobec przymusu sprzedaży siebie terminu „prostytucja”, a nie afirmującego pracę i przedsiębiorczość „sex work”.
Prostytutka jest dla mnie, jako marksisty, figurą opisującą paradoksalność kondycji proletariackiej: kimś, kto odmawia pracy, wycofuje się ze sprzedaży swojej nagiej siły roboczej i w konsekwencji – na tym polega tragizm tej dialektyki – nie pozostaje jej nic innego jak utrzymywać się z kupczenia nagością. Odmowa sprzedaży siebie u kapitalisty kończy się… sprzedażą siebie. Chyba, że… pomiędzy jedną transakcją a drugą coś się wydarzy: marginesowy, motłochowy świat stworzy jakieś zewnętrze dla kapitału, dzięki któremu możliwe będzie godne życie poza pracą najemną. Jest więc prostytutka cieniem proletariusza, jego awatarem, prawdą jego położenia. Dlatego zniesienie prostytucji sensu stricto możliwe jest tylko przy zniesieniu prostytucji sensu largo, a więc pracy najemnej. I dlatego nie będę mówił o „sex worku”.