2 grudnia 2024

loader

Prowincja jak szachownica

Z reżyserem ANDRZEJEM BARAŃSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Czy fakt, że zetknął¸ się Pan w młodości z Tadeuszem Różewiczem, wpłynął na Pana artystyczne wybory?
Spotkanie z Tadeuszem Różewiczem pomogło mi uświadomić sobie, że to co dotyczy samej istoty twórczości jest tylko we mnie, że poza mną nie ma nic, żadnej wiedzy, żadnej mądrości. Żeby była prawdziwa twórczość, wystarczę dla siebie tylko ja. Trzeba tylko zdać się na siebie i po swojemu patrzeć na świat, na ludzi. Z kontaktów z Różewiczem wyciągnąłem wnioski, które utwierdziły mnie w moich przekonaniach. Droga artystyczna sama nas wybiera i zmusza do pójścia nią. Różnie: po błocie, pod górkę, w złym kierunku albo do nikąd. Możemy się buntować, skracać, zawracać, fruwać, ale to jest tylko nasze błądzenie, przychodzenie i odchodzenie od siebie, bo droga jest w nas. Ta artystyczna droga polega na szczerości. Im bardziej jesteśmy szczerzy, i pióro, pędzel, ołówek czy kamera są bliżej autora, jego jestestwa, tym lepiej.
Czy zainteresowanie zwykłym człowiekiem, a nie elitami też wyniósł Pan od Różewicza?
Wychowałem się w małym miasteczku, i chyba ciągle jeszcze patrzę na świat poprzez małe miasteczko. Tam nie ma elit. A na pewno wtedy nie było, w PRL-u, w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, gdy kształtowało się moje spojrzenie na świat. Moją uwagę, jako twórcy, zawsze zwracali zwykli ludzie żyjący „po bożemu”, dla mnie właśnie w nich najwyraźniej realizował się ludzki los. Zawsze taki model życia wydawał mi się najodpowiedniejszy dla człowieka i zabezpieczający przed żenującymi sytuacjami. W biografiach takich ludzi, a jest ich najwięcej, kryje się tajemnica ludzkości, przeżycia, przetrwania, pracy, troski, praktyczności. A nawet kuchnia, taka prosta, niewymyślna, a smaczna. Kiedy w jakiejś miejscowości, widzę na płocie ogłoszenie „Obiady domowe”, widzę też tych moich ludzi. Wydaje mi się, że Tadeusz Różewicz ma podobnego idola co i ja. Powiedział kiedyś, że najdoskonalszym polskim aktorem jest Bronisław Pawlik, czyli najpełniejsze wcielenie przeciętnego człowieka. Na cześć teściowej, starego tematu humorystów, Różewicz napisał dytyramb, bo w porządku świata i one mają swoje ważne miejsce. Stare kobiety przechodzą słabo zauważone, a Różewicz w pięknym wierszu nazwał je solą ziemi.
Co Pana zainspirowało do zrobienia „Kobiety z prowincji”?
Film ten był wszędzie świetnie rozumiany, a przecież i bohaterka i miejsce gdzie żyła, to wszystko było bardzo lokalne. Jeszcze raz znalazła potwierdzenie prawda, że właśnie taki lokalny rodowód to najkrótsza droga do najszerszego uogólnienia. Książka Waldemara Siemińskiego powstała jakby ze słuchania, autor wysłuchał opowieści swojej ciotki, mieszkanki małego miasteczka, dokładnie: Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Książka napisana jest językiem mówionym. Autor wykazał się tutaj niesamowitą wrażliwością na język i kunsztem pisarskim, który pozwolił mu tak wspaniale, bez strat, sprowadzić relacje ustną do literatury pięknej. Siemiński, poeta i socjolog, był najlepszą osobą do napisania tego rodzaju książki. Niezmiernie ciekawą sprawą w jego książce jest przedstawienie relacji prosty człowiek i wielka historia.
Wcześniej był film „Niech cię odleci mara”….
Ten film powstał też na podstawie książki Siemińskiego. To też w dużej mierze historia jego rodziny, dziejąca się z udziałem polityki, ale tej na dole, w małym miasteczku, i dotykającej właścicieli małego sklepiku. Jest to czas walki z handlem prywatnym, wymiany pieniędzy i zmian w strukturze społecznej małego miasteczka, czas poniżania warstwy do tej pory wyższej przez warstwę niższą. Jest to prawdziwe trzęsienie ziemi dla tej tradycyjnie ułożonej społeczności. Podczas kolaudacji filmu, ówczesny minister od kinematografii ostro mnie zaatakował za, jak uważał, apologię mieszczaństwa małomiasteczkowego. Ostro potępił mój drobnomieszczański punkt widzenia. Oberwało mi się słusznie, bo rzeczywiście dostrzegam wiele pozytywów u tych ludzi. Siemiński odniósł się z lekką ironią do nich, jakby lekko się dystansował ale myślę, że tak samo jak ja żałuje tamtego, minionego świata. Teraz, kiedy patrzę na ten film, to widzę, że minister zbyt gorliwie mnie potępił, bo akcenty społeczne, polityczne rozłożone są bardzo sprawiedliwie, a strona formalna, sposób opowiadania kierują przesłanie raczej w kierunku nostalgicznego pożegnania ze światem młodości, i z uśmiechem nad częstym wtedy konfliktem światopoglądowym rodzice – dzieci. Średnia warstwa małego miasteczka, zawsze była obśmiewana przez artystów, a szczególnie w literaturze przełomu XIX i XX wieku.
„Kramarz”, którego premiera odbyła się już w 1990 roku, to film z pogranicza dwóch epok politycznych…
Los kramarza Chruścika, jakoś zawsze kojarzy¸ mi się z losem artysty. Artysta też chce namówić ludzi do zakupu piłeczek na gumce, pistoletów na kapiszony i korki, kolorowych baloników, i też jak kramarz zdany jest na humory potencjalnych nabywców. W czasach kryzysu towar kramarza „poważnieje”, teraz już nie baloniki, tylko artykuły pierwszej potrzeby, których brakuje w sklepach: zapałki, mydło. Analogie można dalej ciągnąć: przyszła transformacja, młodzi kramarze zaczęli odważnie wypuszczać się w świat za towarem do Turcji, a nasz Chruścik nie zmienił pola działania, został takim jakim był i stał się nieco anachroniczny, już nie z tego czasu. Znałem takich ludzi. Kiedy powinni chodzić do szkoły, była wojna, okupacja. Potem już nie było czasu na naukę, trzeba było żyć, pracować. Przy innym biegu wydarzeń, mając maturę, mógł dostać odpowiednią dla swoich aspiracji pracę, a tak to dla niego były prace w rodzaju zbierania prenumeraty. Stąd też wzięło się kramarstwo, najpierw z konieczności a potem wciągnęło i stało się zajęciem życia. Chruścik nie bardzo pasował do tego towarzystwa, to też i tutaj nie zrobił wielkiej kariery ani biznesu. Poczucie odpowiedzialności i kompleksy nie pozwoliły mu założyć rodziny. Ale mimo tych różnych przeciwnych wiatrów, nie zgorzkniał, jest otwarty na ludzi, sprawiedliwy, porządny. Przynajmniej ocalił cechy porządnego człowieka. Chruścik jest też dla mnie, dosyć licznym w tamtych latach, „człowiekiem bez ziemi”, ani ze wsi, ani z miasta. Zapewne gdzieś są jego wiejskie, albo małomiasteczkowe korzenie, ale już dawno uschły. Chruścik już dawno stał się „człowiekiem na walizkach”. Teraz żyje bez więzi z jakimkolwiek miejscem. Mówi¸ o sobie: „My, kramarze, jesteśmy jak marynarze”.
Zaraz potem zrealizował Pan „Kawalerskie życie na obczyźnie”, tragikomedię o inicjacji…
Książka Jakuba Wojciechowskiego „Żywot własny robotnika” jest dziełem pomnikowym polskiego pamiętnikarstwa. Odznacza się niezwykłą szczerością, dotyczącą też życia intymnego, ale przede wszystkim jest to piękny fresk z życia klasy robotniczej. Mój film nie ma tej „szerokości” co książka, ale tak naprawdę nie jest zawężony tylko do sprawy inicjacji seksualnej. Niczym obraz malarski, czy utwór muzyczny pokazuje nam kolory i faktury życia młodego człowieka na saksach w Niemczech, pokazuje „muzykę” jego życia, pokazuje „powietrze”, którym przyszło mu oddychać. Dlatego dużą rolę pełni w tym filmie scenografia. Musiała to być scenografia grająca, mocno widoczna i aktywnie uczestnicząca. Istnieje bardzo wyrazisty styl architektury przemysłowej przełomu XIX i XX wieku. Bohater filmu żyje i pracuje w takim świecie, wśród potężnych maszyn, oderwany od swojego wiejskiego pejzażu. Oderwany też od ojczystego języka. W tym filmie bohaterem jest też język, i nie tylko w komunikacji z innymi ludźmi, ale i ze sobą.
W pewnym momencie skusił Pana daleki od realizmu Michał Choromański, z niesamowitą dziwnością jego prozy i zrealizował Pan „Horror w Wesołych Bagniskach”…
Choromański napisał książkę dla zabawy. Wzorcem miała być tzw. powieść gotycka, strasząca czytelnika. Ja nie usiłowałem straszyć, raczej bawić stylem. Ten styl wiąże się ze środowiskiem bohaterów, dworem, bagienną okolicą, pewnym retrospekcyjnym poplątaniem.
Czy w filmie, „Parę osób, mały czas”, chciał Pan dać ekwiwalent poezji Mirona Białoszewskiego?
Pragnąłem o Białoszewskim opowiadać Białoszewskim. Dziennik Jadwigi Stańczakowej nosił tytuł „Dziennik we dwoje”, tym drugim jest Miron, który często dokonywał wpisów. Jego udział jest daleko większy. Jego twórczość i osobowość w dużym stopniu miały wpływ na Jadwigę jako pisarkę, poetkę. Trzeba pamiętać, że Jadwiga była niewidoma, to oczywiste, że ona widziała świat oczami Mirona, czyli w tym wypadku był to świat opowiedziany jego słowami, i przez niego zinterpretowany. W niczym to nie umniejszało indywidualności Jadwigi i to ona jest kronikarką tego niezwykłego związku, głębszego i bardziej złożonego niż przyjaźń. Dziennik Stańczakowej opowiada o tym poprzez codzienność. Zwykłe powszednie sprawy składają się na bardzo ciekawe życie, i również pokazują w procesie tworzenia fenomen twórczości Mirona. Tutaj mamy prawie opis technologiczny tej twórczości. Bardzo ciekawe są aspekty psychologiczne związku Mirona i Jadwigi. Cały czas mamy niby tylko praktyczną stronę życia, ale jest tu jeszcze wyraźna nadbudowa, że użyję terminologii marksistowskiej. To tak samo, jak proza życiowa bytowania w PRL-u pod piórem Mirona przemieniała się w odkrywczą poezję. Nie tak wyobrażamy sobie bohemę, ale to rzeczywiście była bohema tamtego czasu. Cały ten krąg ludzi zbierających się w mieszkaniu Mirona, to byli ludzie duchowo wolni, specyficzni spiskowcy przeciw kulturze nadętej, doceniający proste porozumienie ludzi siedzących na podłodze u Mirona i słuchających jego wierszy.
Rolę Stańczakowej, przyjaciółki i opiekunki Białoszewskiego, bardzo skromnej kobiety, zagrała Krystyna Janda, aktorka o profilu gwiazdorskim. Jak przyjęła propozycję takiej roli i jak się Panu z nią pracowało?
Z panią Krystyną na planie już się nie pracuje, tylko tworzy. Przychodzi tak przygotowana, że od razu kroczy się nie po ziemi potykając się o kamienie, lecz od razu fruwa się w chmurach. Każda próba wywołuje żal, że się jej nie filmowało, bo już na to w pełni zasługiwała. O Stańczakowej, o tym że była, skromną kobietą, można mówić tylko według wyobrażenia o niewidomej. Natomiast naprawdę była to kobieta dynamiczna, wzbudzająca respekt. Ta postać zasługiwała na taką gwiazdę, jak pani Krystyna. Dostrzegam wiele podobieństw pomiędzy tymi dwoma kobietami, choćby niesamowity hart ducha. To była bardzo ciekawa rola, począwszy już od paradoksu, że niewidoma opiekuje się widzącym, że prowadzi mu „sekretariacik”, że kupuje pożądane przez niego koszule w kolorze grudniowego deszczu. Piękna jest nić porozumienia pomiędzy Jadwigą i trudnym charakterem „osobnego” Mirona, polegająca na całkowitym zaufaniu do drugiej osoby.
Czy w Pana filmach o prowincji jest dużo motywów autobiograficznych?
W moim przypadku u podstaw działalności twórczej jest moja biografia, a szczególnie pierwsze czternaście lat spędzonych w Pińczowie. Długo nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak te lata zaważyły na tym, kim jestem. Dopiero kiedy zacząłem robić filmy, okazało się, że wszystko co chcę zrobić wywodzi się z tamtego doświadczenia. Później mieszkałem w dużych miastach, ale z Pińczowem nie traciłem kontaktu, tam jest mój dom rodzinny w którym mieszka mój brat. Patrząc z perspektywy lat, to tak naprawdę zawsze tam mieszkałem, to był mój punkt odniesienia. To okazało się moim największym kapitałem jako twórcy.
Na prowincji lepiej widać naturę egzystencji człowieka?
Myślę, że tak. Prowincja jest jak szachownica – wyraźniej widać na niej figury i ich ruchy. Ten to król, tamto dama, a ten walet. Tu jest droga na pocztę, tędy na rynek, a tędy na cmentarz. W wielkim mieście role są zamazane. Prowincja jako tworzywo artystyczne jest bardzo płodna. Wystarczy odwołać się do Faulknera, w którego Yoknapathwie ogniskuje się cały świat i gdzie odczuwa się obecność jakiegoś Boga.
Dziękuję za rozmowę.

Andrzej Barański – ur. 2 kwietnia 1941 w Pińczowie. Na początku lat 60. Współpracował jako dramaturg ze Studenckim Teatrem Poezji „Step”, którym opiekował się Tadeusz Różewicz. Jego filmem dyplomowym była etiuda „Księżyc”. Jest też cenionym dokumentalistą. Znany jest z produkcji podejmujących problematykę polskiej prowincji, obrazów uderzających w tony liryczne, ale też z odcieniami refleksyjnymi i filozoficznymi, często pojawiają się w nich wątki autobiograficzne. W niektórych filmach sięga Barański do poetyki absurdu. Ważniejsze filmy: „Wolne chwile” (1979), „Niech cię odleci mara” (1982), „Kobieta z prowincji” (1984), „Tabu” (1987), „Kramarz” (1990), „Nad rzeką, której nie ma” (1991), „Kawalerskie życie na obczyźnie” (1991), „Dwa księżyce” (1993), „Horror w Wesołych Bagniskach” (1995), „Dzień wielkiej ryby” (1996), „Parę osób, mały czas” (2006), „Braciszek” (2007), „Księstwo” (2011).

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Miejsce w Piekle

Następny

Spacer po literaturze

Zostaw komentarz