Krakowskie Przedmieście ma kilka twarzy. Symbolem jednej z nich jest Pałac Prezydencki, w czasach zaborów będący Pałacem Namiestnikowskim. Za czasów PRL–u mieściła się tu początkowo urzędująca, potem już tylko reprezentacyjna siedziba Prezydium Rady Ministrów.
Namiestnika za zaborów, w wieku XIX i do I wojny, mianował, oczywiście, car. Rząd po II wojnie był taki, jakiego życzyły sobie PRL-owskie władze, czyli PZPR. Po odzyskaniu wolności, czyli po roku 1989, prezydenta wybieramy wszyscy, w wyborach powszechnych. Ma więc nie tylko mocny mandat, ale i szczególne obowiązki z tego wynikające. I choć truizmem jest stwierdzenie, że jest „prezydentem wszystkich Polaków”, jednocześnie zaś to opisuje sytuację faktyczną. Czy tego chce, czy nie chce.
Carski namiestnik rządził Polakami bez pytania, czy sobie tego życzą, czy nie. Narzucał wolę cara. Przedwojenny prezydent już niepodległej II RP, wybierany – bez wdawania się w szczegóły – przez siły polityczne, mógł być uważany za wyraziciela ich idei i ambicji. Ostatni prezydent II RP, Ignacy Mościcki, był wyrazicielem posłusznym. Jakkolwiek bezpartyjny, to podporządkowany sanacji. Rząd PRL-u pilnował interesów PZPR-u, partii rządzącej, która, jak sama mówiła, była „awangardą klasy robotniczej”. Jak było tak było, tak czy siak z Krakowskiego Przedmieścia, a potem z Alei Ujazdowskich narzucała swoją wolę Polakom.
W III RP mieliśmy już kilku prezydentów
Był od grudnia roku 1990 Lech Wałęsa, dla którego to „panowania” został właściwie ustalony, obowiązujący wciąż model prezydentury z wyboru powszechnego. Dla niego model uprawnień urzędu – nieodpowiadającego właściwie tak mocnemu mandatowi – był za ciasny. Chciał szyć sobie nowy garnitur – nawet z wojskowymi szamerunkami – ale jednak do tego nie znalazł krawca, metaforycznie i skrótowo rzec ujmując. Kto go do tego skłaniał, kto podkręcał jego ambicje, to inna sprawa.
Jego następca, Aleksander Kwaśniewski, nie bez powodu został przez Polaków powołany na drugą kadencję. Wybrany głosami zwolenników Sojuszu Lewicy Demokratycznej „panował” rozsądnie, spokojnie, bez szukania dróg obejścia zapisanych konstytucyjnie uprawnień. Dał przykład prezydentury powszechnej. To on deklarował, że chce być prezydentem wszystkich Polaków. Także tych, którzy szkalowali go i lżyli. Lecz i oni w gruncie rzeczy nie mogli zarzucać mu ani nieuzasadnionych ambicji, ani popierania „swoich”.
Lech Kaczyński, bliźniaczy brat drugiego premiera z tego okresu, rozpoczął ekspansję partii o opisowej i życzeniowej nazwie – Prawo i Sprawiedliwość. Poprzednia jej nazwa – Porozumienie Centrum – była zresztą równie myląca. Był wyrazicielem bardzo wybujałych ambicji i szczególnej ideowości swojego środowiska. Gdy jego partia w końcu z tego powodu przegrała wybory parlamentarne i władzę straciła, nowego premiera z partii wybranej przez obywateli przyjął z łaski, w przedpokoju. To tylko jeden charakterystyczny przykład tej prezydentury. Kochała tylko swoich. Po drugiej stronie ustawiała sobie wrogów. Gdy prezydent przygotowywał kampanię wyborczą (miał nikłe szanse na przedłużenie kadencji), zginął w katastrofie lotniczej. Po niej przy Pałacu Prezydenckim gromadziły się żałobne tłumy, które stopniowo stopniały do grup świetnie zorganizowanych i żarliwych aż po śmieszność przedstawicieli jednej opcji – opcji bijącej się o władzę partii wiecznej żałoby, czyli PiS-u.
Mimo, a może na skutek obchodów żałoby, opartych o instrumentalne wykorzystanie religii katolickiej i krzyża, kolejne wybory prezydenckie wygrał Bronisław Komorowski, spokojny przedstawiciel związany z Platformą Obywatelską, mającą większość i w parlamencie. Rządzącą zresztą – za sprawą głosów w wyborach – drugą kadencję. I on prowadził prezydenturę spokojną i skierowaną do wszystkich. Nawet tych, którzy go lżyli, opluwali i kąsali. Którzy go nienawidzili, jakby pozostawał uzurpatorem na złotym tronie Prezydenta Tysiąclecia, jakim sprawna propaganda wyborców PiS-u mianowała prezydenta Kaczyńskiego, który wraz z 95 osobami zginął w katastrofie. Ta stała się znakomitą maczugą propagandową do zwalczania wrogów, czyli tylko i aż przeciwników politycznych.
Częściowo dzięki tej maczudze kolejne wybory o włos wygrał z Bronisławem Komorowskim młody prawnik z Krakowa Andrzej Duda. Dzięki niemu Pałac Prezydencki stał się na nowo siedzibą, by nie rzec twierdzą, Prawa i Sprawiedliwości. Czyli właściwie prawa interpretowanego wbrew Konstytucji i sprawiedliwości przypominającej sprawiedliwość tzw. ludową, tę z czasów PRL-u. Jak i wtedy pozostającą całkowicie w zgodzie z interesami partii rządzącej – bo i ona o włos wybory wygrała. Partii, która jest właściwie znów awangardą, może nie klasy robotniczej, ale suwerena, jak kocha mówić, choć na nią głosowało niespełna dwadzieścia procent rodaków.
Przestrzeń publiczna obok Pałacu Prezydenckiego
Można traktować ją jako symboliczne wyobrażenie każdej panującej w niej władzy. Carskiemu namiestnikowi, księciu warszawskiemu (!) Iwanowi Paskiewiczowi, pogromcy Powstania Listopadowego, car Aleksander II, w czarnej nocy po Powstaniu Styczniowym postawił tu pomnik. Ten policzek, bo wyraz hołdu dla krwawego pogromcy Warszawy z roku 1831, rodacy znosili od roku 1870 do roku 1917. Gdy do Warszawy weszli kolejni zaborcy, Niemcy, chętnie pozwolili na rozebranie znienawidzonego rosyjskiego pomnika.
Na jego cokole miał w roku 1923 stanąć pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, w ramach traktatu ryskiego sprowadzony z Homla, z prywatnej posiadłości hrabiego erywańskiego i księcia warszawskiego Iwana Paskiewicza. Car pozwolił mu dzieło Thorvaldsena zagrabić. Książę stał w parku jego pałacu jako pomnik nieznanego jeźdźca w stylu rzymskim. Przywieziony do niepodległej II RP stanął na cokole popaskiewiczowskim, ale na Placu Saskim, przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Tam był czczony do grudnia roku 1944. Można powiedzieć: książę na koniu poległ w Powstaniu Warszawskim, jako jeszcze jedna jego ofiara.
Jeszcze 22 listopada roku 1944 widział go profesor Wacław Borowy, przebywający w Warszawie dla ratowania skarbów Biblioteki Narodowej. W pamiętniku opisywał, jak warszawskie budowle podczas powstania niezniszczone, Niemcy kolejno zamieniali w ruiny. 17 grudnia profesor zanotuje, że widział szczątki pomnika wysadzonego poprzedniego dnia. Dzień później wysadzono pałac Brühla, a 27–29 grudnia wysadzono Pałac Saski wraz z kolumnadą.
Odbudowany pomnik Poniatowskiego za sprawą między innymi duńskich rodaków rzeźbiarza – przez lata był dla PRL-u niewygodny. Stał z dala od ośrodków władzy, w Łazienkach, przed Pomarańczarnią. Ostatecznie, dzięki decyzji najdłużej panującego w PRL-u premiera Józefa Cyrankiewicza, stanął na Krakowskim Przedmieściu w roku 1965. A za tą lokalizacją niektórzy architekci optowali już przed wojną, uważając ją za doskonale wypełniającą dziedziniec pałacu. Wydaje się, że tu znalazł godne miejsce. I na pewno nie przeszkadzał wszystkim kolejnym prezydentom III RP. Przeciwnie, jako dzieło wybitnego rzeźbiarza duńskiego, prezydenckiemu pałacowi i całemu Krakowskiemu Przedmieściu dodawał splendoru i wartości artystycznej.
Porządki polityczno-ideowo-przestrzenne
Za prezydentury Andrzeja Dudy ludowi smoleńskiemu (jak sam się dziwacznie kocha nazywać dla „upamiętnienia” tragicznego wypadku lotniczego, a raczej wmawiania, że był następstwem zamachu), czyli jego dumnym wyborcom, przestrzeń ta wydaje się wypełniona w sposób… niedoskonały. Brakuje im w niej symboli, które kochają, bez których się nie czują Polakami, brakuje estetyki, w której się czują „jak w domu”.
W sobotni ranek roku 2010 na wieść o katastrofie samolotu prezydenckiego (nie wiem, czy nie powinnam pisać z dużych liter, to przecież Ten samolot, a dzisiaj Ten Wrak), Krakowskie Przedmieście i przestrzeń przed pałacem wypełniły tłumy żałobników. Manifestujących swoją żałobę palącymi się zniczami i składanymi kwiatami, a potem, w kolejne tzw. miesięcznice, nawet balonami wypuszczanymi symbolicznie w niebo. Wciąż mających pretensję o to, że są źle traktowani. Bo ich znicze i kwiaty są usuwane przez służby miejskie. Pewnie, że powinni robić to sami. Ale czy by o tym pomyśleli? Rodak kocha obnosić się z żałobą. W Zaduszki cmentarze zalegają tłumy. Zapalane na niektórych grobach coraz wymyślniejsze znicze i donice z chryzantemami potrafią zdobić cmentarze do następnego roku… Do czczenia pierwszy, do sprzątania, także po sobie, ostatni.
Pretensje były także o usunięcie drewnianego krzyża, który pasował do Pałacu Prezydenckiego umiarkowanie, ale wzbudzał szczególne religijne wzmożenie żałobników. Ustało, gdy krzyż przeniesiono do pobliskiego kościoła św. Anny. Pretensja o „zbezczeszczenie” krzyża jednak pozostała na stałe, razem z kłamstwami na ten temat. I z potrzebą urządzenia przestrzeni „odzyskanego” Pałacu Prezydenckiego na swoją modłę.
Jak się przedstawiają gusty ludu smoleńskiego, można ujrzeć co miesiąc, każdego 10., gdy tu odbywają się marsze, modły, gdy są składane dwa razy na dzień wieńce, za pieniądze partyjne i prywatne, gdy palone znicze są układane w symboliczny biało-czerwony krzyż. Tędy przez tych najwierniejszych z wiernych jest wwożony składany drewniany krzyż oraz ustawiana sztaluga z rozpiętym pięknym, bo fachowo wyretuszowanym portretem Poległej Prezydenckiej Pary (dla bezpieczeństwa jednak dam duże litery…). Do sztalug i wiązanek są często dokładane rozmaite wiersze, kolaże i wyrazy artystycznego uosobienia wiecznej pamięci dla ukochanych rządzących. Biało-czerwone flagi, szarfy, opaski, a często i stroje comiesięcznych żałobników, lub elementy ich strojów, nie pozostawiają wątpliwości, co do ich patriotyzmu. Ostatnio wyraża go także Wojsko Polskie w postaci warty honorowej, zarządzonej przez ministra Antoniego Macierewicza.
Wydaje się, że tego za mało. Że ci prawdziwi patrioci marzą o jednym: aby po swojemu urządzić nie tylko ten właśnie „kawałek podłogi”, ale całe Krakowskie Przedmieście z przyległościami. Wedle tego, co mocno bijące serca im dyktują. Ma być pięknie, biało-czerwono, z pomnikiem Prezydenta Śp. Profesora Lecha Kaczyńskiego (czy z Małżonką?). Oraz z pomnikiem wszystkich innych Poległych, o którym chyba coraz ciszej. Gdzie te dzieła pomnikologii stosowanej (jej przykłady już są porozrzucane tu i ówdzie – wciąż za mało! – po całym kraju) mają w Warszawie stanąć?
Z ulgą można było niedawno się dowiedzieć, że najwyższy przedstawiciel Ludu Smoleńskiego, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, jednak nie ma zamiaru usuwać pomnika księcia Józefa Poniatowskiego sprzed Pałacu obecnie pozostającego pod zarządem Andrzej Dudy. Ani go przesuwać. Ani dosadzać księciu swojego brata. Bo Prezes Ludu Smoleńskiego inne miejsca już wybrał i zdecydował. Oczywiście, że jednoosobowo, w końcu rzecz dotyczy jego rodziny. Brat ma stanąć przy ulicy gen. Tokarzewskiego-Karaszewicza, między Domem bez Kantów a Hotelem Europejskim. Nie wiadomo tylko, czy tyłem do znajdującego się u końca ulicy, patrzącego na plac swego imienia i Grób Nieznanego Żołnierza marszałka Piłsudskiego, czy jakoś inaczej. Z kolei pomnik pozostałych Poległych pod Smoleńskiem Prezes widzi przed kościołem pokarmelickim św. Józefa Oblubieńca. W głowie na pewno ma ułożone, ale jeszcze nie objawił, jak się ustawi to dzieło względem barokowej fasady kościoła i stojącego obok pomnika Adama Mickiewicza.
Sądząc z obecnego widoku Pałacu Prezydenckiego – ozdobionego prowizorycznie, ale jakby na stałe żałobnymi i żałosnymi tablicami (wyglądają jak sporządzone z dykty) z nazwiskami uczestników fatalnego lotu do Katynia na symboliczny początek kampanii wyborczej Lecha Kaczyńskiego – będzie… nieprzewidywalnie, swojsko i szczególnie. Przyjrzymy się jak Pałac Prezydencki przedstawia się obecnie. Ta przestrzeń i sposób jej zabudowy wiele mówi o aspiracjach i stosunku do powinności urzędującego prezydenta Dudy.
Doskonałą kompozycję Pałacu i ustawionego na jego dziedzińcu pomnika, zamkniętego posągami kamiennych lwów połączonych łańcuchami, psują owe niewysokie paździerzowe szare tablice, ustawione w centralnym punkcie, jak napisy w parku z napisem „nie deptać trawników”. Stoją tuż za łańcuchami, wyznaczającymi przestrzeń dziedzińca względem ulicy. W łańcuch tu sprzed tablicami są wetknięte na ogół dwa, a ostatnio jeden, krzyże uwiązane z brzozowych gałązek, no, po prostu z patyków. Prezydentowi albo się podobają, albo boi się je ruszyć. Ostatnio na chodniku przed samym pałacem i po drugiej stronie ulicy, przed Kordegardą Ministerstwa Kultury, są ustawione wielkie zdjęcia w sepii portretujące powstańców warszawskich. Stoi tam także tekturowa plansza dokumentująca wizyty papieskie, „naszego papieża”, Jana Pawła II. Właściwie mnie nie dziwi, że na latarni ktoś skarżący się na ataki prowadzone w jego mieszkaniu rurami kanalizacyjnymi i innymi przyczepił odręcznie pisany sążnisty elaborat na ten temat. Oczekuję nawet więcej takiej ludowej ekspresji. Może sama coś powieszę? Przecież wszystko wolno. Suweren ma głos, no nie?