Tak się złożyło, że mamy obecnie aż pięć rodzajów recenzji, z których tylko jedna na to miano zasługuje.
Zacznijmy, jak na akademickim wykładzie dla polonistów czy dziennikarzy, od definicji tego pojęcia. Słowo recenzja pochodzi od języka łacińskiego „recensio” i obecnie oznacza analizę i ocenę dzieła artystycznego, publikacji naukowej, książki, wystawy, przedstawienia teatralnego, publikacji multimedialnej, filmu, gry komputerowej itp. Pełni ona funkcje: informacyjną (o powstałej pracy), wartościującą (krytyczna analiza dzieła), postulatywną (sugestie recenzenta); może nakłaniać bądź zniechęcać do kontaktu z omawianym utworem.
Współczesne recenzje
nie tylko zresztą książek, acz powodem napisania tego tekstu była recenzja literatury faktu, podzielić można na następujące grupy:
– pierwsza, najprostsza – recenzja milcząca, czyli taka, której nie ma. Tylko pozornie stanowi to sprzeczność, bowiem opublikowana praca została przeczytana (bądź tylko przeglądnięta), ale z uwagi na jej autora, zawarte treści i sentencje, oceniona aż tak negatywnie, że przemilczana. Aktualnie w naszym kraju dotyczy to wszystkich tych pozycji, które w różny sposób nie przestrzegają tzw. politycznej poprawności, abstrahując od tego, kto i w jaki sposób tę poprawność definiuje. Powodem tego milczenia jest – o paradoks – treść książki, z którą tak trudno polemizować w normalnej recenzji, że najlepiej obłożyć ją swoista cenzurą. Anatemą zaś objęci są autorzy nie tylko ze względu na treści swojego dzieła, ale także z uwagi na ich wcześniejszą, bądź aktualną, publiczną działalność, postawę i wypowiedzi;
– druga, recenzja koleżeńska, charakteryzuje się wzajemną wymianą uprzejmości między recenzentem a autorem, który w jakimś nieodległym czasie może być recenzentem pracy aktualnego recenzenta. Te zależności bywają dużo szersze, dotyczą stosunków podległości, wspólnych projektów, i wszystkiego innego, co łączy te osoby. Nie ma w takich recenzowanych tekstach krytyki, czy też wyrażania swojego odmiennego zdania, wazeliny jest tyle, ile przyzwoitości pozostało u recenzenta;
– trzecia, recenzja marketingowa ma na celu jedynie przekonać do zakupu powyższego produktu, którym tym razem jest książką. Jej wartość merytoryczna wyraża się w sprzedanych egzemplarzach, identycznie jak na przykład wybranej serii kosmetyków czy marki samochodu;
– czwarta, recenzja propagandowa, ma nie tylko na celu upowszechnić treści wybranego dzieła, ale także podkreślić powinna jego wyjątkową wartość i słuszność zawartych obserwacji oraz dokonanych ocen. Idzie dalej, broniąc pracę przed jakąkolwiek krytyczną oceną, i podpierając autora dodatkowymi argumentami. W pracach dotyczących ważnych społecznie dyskursów, recenzent dopisuje odpowiednie uogólnienia, które stają się jego właściwą deklaracją oraz aktywnym udziałem w ogólnopolskiej debacie.
Dla jasności tego wykładu należy dodać, że mają miejsce liczne przypadki wzajemnego przenikania się i splotu oraz różnego natężenia omawianych recenzenckich dzieł.
O piątej, normalnej i rzetelnej recenzji nie ma co wspominać, bowiem normalność w naszym kraju niestety należy do rzadkości.
Internetowa KULTURA LIBERALNA
w numerze 470 z 9 stycznia 2018 r. zamieściła recenzję książki Pawła Smoleńskiego pt. „Syrop z piołunu” autorstwa Filipa Rudnika. Rzecz dotyczy głównie tragicznych wydarzeń i dalszych, trudnych losów osób pochodzenia ukraińskiego, łemkowskiego i bojkowskiego, przymusowo przesiedlonych, głównie w ramach akcji „Wisła” w 1947 roku, acz takie działania trwały jeszcze w 1950 r.
Tekst Rudnika jest klasycznym przykładem recenzji propagandowej, a jego omówienie ukazuje jak tego rodzaju opracowania wyglądają Stąd chodzi tu o wiwisekcję powszechnego obecnie zjawiska, a nie o zawartość książki Smoleńskiego. Oddzielną kwestią jest decyzja redakcji KULTURY LIBERALNEJ o akceptacji omawianego opracowania. Można ją różnie tłumaczyć: niezbyt wnikliwą oceną, zamiarem zamieszczenia recenzji książki, o której się mówi, liberalnym spojrzeniem na wymogi tego gatunku, bądź wreszcie akceptację jego propagandowego, politycznie poprawnego, charakteru.
Na początku
takiej właśnie recenzji dobrze jest, co czyni wspomniany autor, od razu wziąć byka za rogi określając akcję „Wisła” „komunistycznym wysiedleniem” i „komunistyczną zbrodnią”. Kolejno przykładamy inaczej myślącym, dziwiąc się, że: „ po niemal trzydziestu latach od powstania III RP, o akcjach przesiedleńczych wciąż „opowiada się” za pomocą kalek myślowych rodem z głębokiego PRL-u”. Przy tej okazji potwierdzamy nasze pełne poparcie dla działań IPN-u piszącego nową historię. Tak wyrażoną opinię podpieramy stosownym autorytetem – nie ważne czy stronniczym – w tym przypadku osobą prof. Oli Hnatiuk. Rozprawiamy się także w prosty sposób z opinią, że „wysiedlenie 140 tysięcy osób…stanowiło „wyższą konieczność” w imię polskiej racji stanu”, nazywając ją kuriozalną i nadto dezawuując autora poprzez dopełnienie „historyk z Koszalina”.
Zastosowana tu argumentacja przypomina znane powiedzonko: „Jesteś głupi i masz wszy”, za pomocą którego obalić można bez kłopotu nawet twierdzenie Pitagorasa. Od samego początku oznacza negację jakiejkolwiek poważnej dyskusji o tamtych wydarzeniach, gdyż z konotacji słowa „komunista” zieją przecież jedynie nieudolność, głupota i same zło. Przywołując książkę „Łuny w Bieszczadach” i film „Ogniomistrz Kaleń” próbuje Rudnik, jak na poważnego niby recenzenta przystało, wyjaśnić utrwaloną w polskim społeczeństwie opinię o celowości dokonanego przesiedlenia. Mitologizując znaczenie tej pracy i obrazu, a jednocześnie upraszczając do ostatecznych granic tamtą skomplikowaną sytuację nie dostrzega, że „wiele wskazuje na to, że akcja cieszyła się poparciem społeczeństwa polskiego, pozostającego pod presją silnego strachu i chęci zemsty za Wołyń” (P. Zaremba, „Wielka trwoga. Polska 1944-1947”). Podobnie jest z wyjątkowo naukowym argumentem „kuriozalny” użytym bez żadnego dowodu.
Dobrze jest także
w takiej recenzji powołać się na prawo międzynarodowe i prawa człowieka. Pokrzywdzonych, za Smoleńskim, broni bez zastanowienia także Rudnik, przywołując 7. artykuł Statutu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego z Norymbergi, który deportacje kwalifikuje jako „zbrodnię przeciwko ludzkości”.
Pozornie skuteczny argument rozmija się w zasadniczy sposób z omawianymi przesiedleniami. Przypomnieć bowiem należy, że wspomniany Trybunał powołany został tylko w celu osądzenia zbrodniarzy wojennych Rzeszy Niemieckiej z okresu II wojny światowej. Jego statut dotyczył jedynie powyższego zakresu działania, natomiast główni mocodawcy Trybunału – USA, Wielka Brytania i ZSRR – w innych, wcześniejszych postanowieniach zarządzili masową, wielomilionową deportację Niemców z ich, rdzennych od wieków, ziem, podobnie jak Polaków z Kresów Wschodnich.
Nadto przypominamy,
w propagandowej recenzji, powołując się na inne, ale bliskie nam, opracowania tej tematyki, że „Przekonanie o niemożności pokonania UPA bez wysiedlenia mniejszości ukraińskiej zostało już dawno obalone. Akcja „Wisła” nie została przeprowadzona dlatego, że była konieczna, ale dlatego, że w ten sposób najłatwiej było się pozbyć naturalnego wsparcia dla ukraińskiej partyzantki.” I dalej: „Przewaga Wojska Polskiego w trakcie akcji «Wisła» była tak wyraźna, iż samo pojawienie się polskich oddziałów sparaliżowało działalność ukraińskiego podziemia”.
Przywoływany powyżej Grzegorz Motyka w swojej pracy „Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła” pisze, że po zakończeniu tej ostatniej „Przywódcy OUN i UPA w Polsce.. w sierpniu 1947 roku.. nie tylko żyli, ale, co więcej, nie tracili nadziei na zmianę fortuny. Krajowy Prowid OUN, choć miał poszarpaną sieć organizacyjną, przetrwał obławy WP w komplecie. Stwarzało to szansę na odtworzenie siatki organizacyjnej” (s.439). Z powyższej informacji wynika pośrednio, że przy zachowaniu bazy materialnej i kadrowej, jaką stanowiła miejscowa ludność, trwałaby nadal aktywna działalność OUN-UPA. Nadto tezę o tym, że prawdziwym celem Akcji „Wisła” była asymilacja przesiedlanych Ukraińców i Łemków, uznaje Motyka jedynie za hipotezę (s.461).
Oceny akcji „Wisła”, rozpoczynającej exodus opisany przez Smoleńskiego, dzielą od dawna nie tylko polskich historyków i polityków, ale i nasze społeczeństwo. I tak zapewne pozostanie, z wielu powodów, na długie jeszcze lata.
Podkreślamy oczywiście
obiektywizm recenzowanej pracy, na przykład słowami Rudnika: „„Syrop z piołunu” przedstawia także drugą stronę sporu. Nie stara się jej jednak usprawiedliwić, a jedynie w jakimś stopniu zrozumieć. Autor przypomina los polskich milicjantów i żołnierzy, którym – bez żadnego wojskowego doświadczenia – przyszło dosłownie wyrzucać ludzi z domów”.
Poza przypomnieniem recenzentowi, że w wojskowym szkoleniu nie mieści się na ogół wyrzucanie ludzi z domów, a zupełnie coś innego, śmiem tu przywołać dużo ważniejszy, los pomordowanych przez banderowców polskich mieszkańców tamtych terenów, a także żołnierzy Wojska Polskiego, którzy zginęli w walce z UPA.
Odwołuję się również do innej recenzji (D. Markowski, „NEW” 6/2017), w której m. in. czytam: „W tym miejscu wahadło subiektywizmu Pawła Smoleńskiego przechyliło się chyba nazbyt mocno. Idealizowanie jest nieodłączną cechą reportażu. Źle jednak się dzieje, gdy jego ofiarą pada prawda. A ta chwilami cierpi na kartach „Syropu z piołunu”. Na ten zarzut beztrosko odpowiada quasi-polityczno-propagandowy recenzent : „Nie stanowi to jednak największej wady „Syropu z piołunu”. Nikt przecież nie traktuje tej książki jako materiału źródłowego”.
I to jest jeszcze jeden z bardzo ważnych kanonów propagandowej recenzji.
Żadną miarą,
krytyczna ocena książki Smoleńskiego, i tej propagandowej recenzji, nie zmienia wagi opisanej tragedii tysięcy, często niewinnych ludzi, przeżywających wielką traumę, cierpienie i żal za swoją utraconą, małą ojczyzną.
Ale jednocześnie przypominam sobie opowieść profesora Feliksa Kiryka z Krakowa – wybitnego polskiego historyka średniowiecza – o spaleniu przez banderowców w kwietniu 1946 roku jego rodzinnej wsi Bukowsko, i koniecznym wyjeździe całej rodziny na ziemię szczecińską, w poszukiwaniu bezpiecznej, nowej małej ojczyzny. I jeszcze moją, najdłuższą w życiu, kolejową podróż z Wilna do nowej Polski, w 1945 roku, 14 transportem ewakuacyjnym.
PS
W omawianych pracach jest wiele odniesień do aktualnych stosunków polsko-ukraińskich. Na ten temat wypowiedział się Waldemar Łysiak („Do Rzeczy”, 8-14 stycznia 2018 r.): „Ciągle jesteśmy straszeni militarnym zagrożeniem ze strony rosyjskiej. Do cholery! — kiedy wreszcie warszawscy decydenci zrozumieją, że jeśli w przyszłości wybuchnie wojna, to nie będzie wojna z Rosją (która niczego od nas nie chce!), tylko wojna z Ukrainą, która bez żenady głosi, iż winna odzyskać ukraińskie terytoria okupowane przez Polaków, najpierw tzw. Zakerzonie (Chełmszczyznę i Przemyśl), a później również Rzeszów, Siedlce i Lublin! Kto w Polsce wie, że ukraińska koncepcja Międzymorza nie obejmuje Polski? Przypominanie takich rzeczy (pukanie w czoła) daje dziś gwarancję usłyszenia, że się jest „ruskim agentem”, ale zdążyłem się uodpornić.”