Gdy patrzyłem na ten jarmarczny długopis, który puszył się obok wicepremiera Jagielskiego, aż mnie skręcało. A przecież mogłem co najwyżej przeczuwać, że jestem właśnie świadkiem jak „gorszy pieniądz wypiera lepszy pieniądz”. Nikt jednak przeczuć nie mógł, że ten „gorszy” okaże się aż tak zły…
Wtedy cała Polska była szczęśliwa – „nasi wygrali”, „wygraliśmy”, „oni” przegrali… Właściwie nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że historia wpycha mnie – kop za kopem – pośród „przegranych”. Może przez ten badziewny długopis? A może z powodu ugrzecznionego języka, którym inteligent Jagielski zwracał się do swojego vis à vis. Był w tym języku ślad uniżoności, jakiś podliz w półprzyklęku ubrany w formę kurtuazyjnej grzeczności, coś niegodnego człowieka z klasą. Z drugiej strony – myślałem sobie – co ten biedny Jagielski miał zrobić? Musiał grać swoją rolę do końca. Wszystko wokół toczyło się już jak pęczniejąca, zwariowana kula, której nic nie było w stanie zatrzymać. Czułem, że nadchodzi jakiś obcy, nie mój świat…
Za cholerę nie umiałem dać się porwać urokowi faceta drugiej świeżości, z wąsami, wydymającego wargi w poczuciu dumy – niczym zadowolony z siebie furman, że konia batem oćwiczył tak, iż ten w końcu pociągnął mu przeładowany wóz. Jeszcze wtedy nie wiedziałem – nikt zresztą nie wiedział – że nie z furmanem trzymającym bat w łapie mieliśmy wszyscy do czynienia, tylko z potomkiem króla Walezego! A jak!…
Pamiętam młodego chłopaka, który stał pod ścianą sali bhp i usmarkany po pachy od łez szczęścia nagrywał na jakimś radiomagnetofonie ceremonię podpisania „porozumień”. Sękate od pracy dłonie zebranych biły brawo, z oczu bił blask, podniosłość chwili omal nie przebijała sufitu. Działa się Historia…
Po latach okazało się, że coś jednak przeczuwałem. Nie potrafiłem tego nazwać, ale przeczuwałem. Dziś już wiem co. Na sto procent – to była wielka lipa. Wielkie nieporozumienie gdańskie!
To nie ten co podpisywał, podpisywał, tylko Lech Kaczyński, skromny „główny doradca”, niepozorny „profesor”, bez którego nie było by żadnej „Solidarności”. Nie jakiś Geremek, Mazowiecki ani inny Onyszkiewicz byli czołowymi doradcami związku, tylko jeszcze bardziej niepozorny od brata jego bliźniak, jeszcze skromniejszy niż on, prawnik z Warszawy.
I to lipa, że ten niby „przywódca” strajku w stoczni kręcił całą „S”, a poprzez „S” cała Polską i obozem socjalistycznym poniekąd również. To nie on! W życiu! To Piotr Duda, Janusz Śniadek i niejaki Guzikiewicz byli przywódcami związku! Twardzi faceci, z jajami jak arbuzy. Oni nie pękali! Nie wsiadali do żadnych motorówek, a i pod płotem nikt ich nie podsadzał. Nigdy niczego nie podpisali, tylko w twardych jak robociarski uścisk rozmowach dogadywali się sami ze sobą, „jak Polak z Polakiem”. I nie ksiądz Jankowski pomagał im pociągać za sznurki, tylko ojciec Rydzyk Tadeusz, który zresztą do dziś pociąga.
Po dziewięciu latach wszyscy oni jeszcze raz spotkali się – tym razem w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie, przy okrągłym stole, i po miesięcznej gorącej dyskusji sami ze sobą zawarli „historyczne porozumienie”, które stało się wzorem dla całego świata, jak należy rozwiązywać najbardziej choćby nabrzmiałe konflikty społeczne. A z Pałacu Namiestnikowskiego wiodła już prosta jak w mordę strzelił droga do Unii Europejskiej, którą osobiście poprowadził nas niejaki Szymański, zastępca słynnego odkrywcy San Escobar…
Na dobrą więc sprawę trudno zrozumieć dlaczego dziś, kiedy dzięki IPN wszystko już wiemy, uczestnicy tamtych wydarzeń tak zajadle walczą między sobą o miejsce na gdańskim placu przed stocznią? To miejsce dobrane jest całkowicie bez sensu! Obchody wszelkich rocznic powinny się bowiem odbywać tam, gdzie one kiełkowały, gdzie ich matecznik, gniazdo piastowe – na warszawskim Żoliborzu, przed skromną willą Naczelnika Polski. To tam przecież rodziła się i rodzi wszelka, prawdziwie polska myśl niepodległościowa. I czyn… Tylko od popołudnia, bo do południa demiurg śpi.