Do tej pory dobrozmianowe orły dyplomacji oraz orły polityki historycznej osobno znosiły złote jaja. Ale jaja! – taki komentarz przepełniony swoistym podziwem rozbrzmiewał raz po raz, ale na konto każdego z nich w innych okolicznościach.
Choć bywało, że obnosiły się ze swoim pokrewieństwem – i tak były odbierane zagraniczne wypady IPN oraz ochotnicze występy premiera, ministrów lub ambasadorów w roli rzecznika IPN.
Tym razem jednak policja historyczna oraz służba „dyplomatyczna” nie dość, że wystąpiły razem, to jeszcze jako współwykonawcy wspólnej kompozycji. Bijąc wszelkie rekordy promocji w branży nazywanej brandingiem (promocja marki narodowej). Specjaliści określają tym terminem działania na rzecz utrwalenia i upowszechniania korzystnego, atrakcyjnego wizerunku danego państwa, zapewnienia mu – tak jak to się dzieje w przypadku firmy i jej produktów – renomy i dobrej reputacji. Zwróćmy uwagę: to działania propagandowo-reklamowe (nie bójmy się tych słów) oparte, podobnie jak PR, na budowaniu dobrej atmosfery, a nie na polemikach, zakazach i ściganiu. Ale polityka rządu IV RP wstała z kolan, więc pogroziła palcem: kto nie będzie dobrze mówił o Polsce, w każdym razie zajmie się tym, co psuje nasz wizerunek zamiast hołdami, temu „pokażemy”. Co pokażemy? Obrażoną minę i czcze pogróżki. Oryginalny wynalazek w dziedzinie brandingu, należałoby go opatentować.
Rekord do Księgi Darwina
Zarówno poważni komentatorzy i analitycy, jak i szydercy mają teraz używanie. Mistrzostwo świata w działaniu, które z powodzeniem wygrałoby w zawodach uwiecznionych kolejnymi „księgami Darwina”.
Oto najkrótszy bilans „osiągnięć” tej nowelizacji, która trafi do podręczników i poradników w rozdziałach „jak nie działać, jeśli chcemy przeżyć”.
Wybór chwili – w sąsiedztwie rocznicy wyzwolenia Oświęcimia i Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu, a tuż po skandalu z „Waffel SS” (swastyka z wafelków) – jak wdzięk słonia w składzie porcelany. Uchwalenie noweli na przekór pierwszym złowróżbnym odgłosom i protestom, w trybie nocnego superekspresu – jak gest Kozakiewicza. Nie będą nam jacyś Żydzi, Niemcy i Ukraińcy mówić, na co my Polacy mamy pozwolić, gdy mowa o Polsce. Wprawdzie jurysdykcja zreformowanego polskiego sądownictwa nie sięga zbyt daleko, możemy jednak – wzorem Putina, który zapowiedział, że terrorystów dopadnie nawet w kiblu – dać do zrozumienia, że my też nie odpuścimy. Może nawet kiedyś tak zreformujemy nasze służby wywiadowcze, żeby jak Mossad z nazistami i zamachowcami rozprawić się z każdym, kto – na Antarktydzie, na Seszelach i w środku dżungli birmańskiej – szkaluje Polskę.
Dalej już nie tylko groteska. I nie tylko krętactwo: udawanie, że blankietowa, uznaniowa norma (co to znaczy, że ktoś narodowi lub państwu polskiemu przypisuje sprawstwo lub współsprawstwo Holokaustu) nie będzie konkretyzowana w swej treści przez doniesienia do prokuratury zgłaszane przez uprawnione, namaszczone stowarzyszenia i fundacje w rodzaju „Reduty Obrony Dobrego Imienia Polski”. Udawanie, że to nie zadziała podobnie – lub jeszcze gorzej – niż gumowe zastosowanie „ochrony wartości chrześcijańskich” i „obrazy uczuć religijnych” w wiadomych akcjach terroryzowania i ścigania teatrów, kin, konferencji naukowych.
Ale są i praktyczne reperkusje. Sprowokowanie – w odpowiedzi na to polskie mętniactwo – polakożerczych reakcji w ekstremistycznych kręgach w Izraelu lub w diasporze, nie mówiąc już o edukacyjnej kontrofensywie izraelskiego ministerstwa oświaty (obowiązkowe lekcje o uczestnictwie narodów okupowanych w Europie w hitlerowskiej polityce prześladowań i eksterminacji Żydów). Co z kolei uruchamia klasyczne sprzężenie zwrotne: w odpowiedzi na taką „żydowską bezczelność” już wylazły spod kamienia i zza kotary liczne polskie antysemickie zakapiory. I skończą się dusery oraz flirty i wzajemne przysługi w polsko-izraelskich kontaktach dyplomatycznych.
A do tego efekt tragikomicznie odwrotny do zamierzonego: sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne” lub „polskie obozy śmierci”, które dotychczas pojawiało się sporadycznie i tylko w niektórych miejscach globu, teraz zostało na dobre spopularyzowane. I w kulturze medialno-internetowej rozpączkuje na skalę niewyobrażalną. Wszyscy już znają i powtarzają to słowo, tylko nieliczni ze zrozumieniem jego niewłaściwości i wręcz oszczerczego sensu. Przeciętny konsument medialnej papki zapamięta to słowo na zasadzie: „czy to jemu ukradli zegarek, czy on ukradł, w każdym razie zamieszany w kradzież zegarka”.
Już słychać, że jedną z reakcji w otoczeniu międzynarodowym, w szczególności w społeczeństwie i w państwie izraelskim oraz w diasporze żydowskiej, jest ożywienie nastawień na rozliczenia majątkowe (odszkodowawcze i reprywatyzacyjne). Im bardziej rządzący Polską chcieli zaprzeczyć haniebnym wyczynom części rodaków, a co najmniej przesłonić je „obroną dobrego imienia Polski i Polaków”, tym bardziej przywołali „uboczny” (w stosunku do samej Zagłady), a jakże wymierny kontekst szmalcownictwa, pogromów lub kolaboracji volksdeutschów-ochotników, jakim jest grabież i przywłaszczenie mienia żydowskiego. Liczmy się teraz z tym, że Polska może być zbombardowana masą pozwów o odszkodowanie za krzywdy wyrządzone i zbrodnie popełnione przez jej wyrodnych obywateli – odszkodowanie tak za straty moralne, śmierć, jak i za odebrane majątki. Co więcej, państwo polskie może stać się adresatem roszczeń – na skalę dotychczas nieprzewidzianą i niewyobrażalną – związanych z rozdysponowaniem właśnie przez polskie państwo powojenne mieniem pożydowskim.
Sztuka samobója
Pasuje tu i metafora strzelecka „strzelić sobie w stopę”, i piłkarska – „samobój”, i porównanie do rykoszetu albo do bumerangu.
Ofensywa rządu Zjednoczonej Prawicy w intencji uregulowania i usankcjonowania poprawności w wypowiedziach publicznych na temat związku Polski i Polaków ze zbrodniami ludobójstwa i prześladowaniami mniejszości narodowych z całą pewnością nie jest przykładem bilardowej wirtuozerii. To przykład działania, w którym pocisk nie doleciał do celu, za to rykoszetem ugodził w całkiem inne miejsce i obiekty.
Działanie to przypomina również efekt nieumiejętnego posłużenia się bumerangiem. Efektem bumerangowym w propagandzie (a podobnie – w dyplomacji, w sztuce wojennej, w manipulacjach biznesowych) nazywa się sytuację, gdy działanie danego podmiotu odbija się na nim samym. Niekoniecznie chodzi o działanie „przeciwskuteczne” (nie osiągnąłem celu, za to zaszkodziłem sobie). Może to być działanie skuteczne, ale obosieczne. Np. wtedy, gdy nasze kłamstwo komuś realnie zaszkodziło, ale właśnie dlatego… mści się na nas, „powraca do nas” jak wystawiony rachunek.
Samobój, rykoszet, bumerang to najdelikatniejsze kwalifikacje obciachu na skalę międzynarodową, a zarazem późniejszych praktycznych (ekonomicznych, prawnych, dyplomatycznych, kulturalnych) strat.
Błędne koło błędności
Partacze w dowolnej dziedzinie – włącznie z polityką – zwykle pojęcia nie mają o prawidłowościach rządzących działaniem celowym i skutecznym zarazem, o warunkach i granicach efektywności działania, o źródłach, skutkach i kosztach możliwych błędów. Taką wiedzą jest prakseologia – jako nauka o mechanizmach sprawności i optymalizacji działania; dowolnego działania w dowolnej w dziedzinie. I socjotechnika – jako nauka o specyfice warunków, metod i narzędzi wywierania wpływu społecznego. Z nimi związana jest teoria decyzji, której podstawy powinien przyswoić każdy, kto próbuje kierować czymkolwiek i podejmować decyzje o poważnych konsekwencjach.
Lecz jeśli nawet nieudacznicy wiedzę taką formalnie i abstrakcyjnie mają (choćby jako absolwenci studiów z zakresu nauk społecznych, politycznych, kierunków menadżerskich), to nie korzystają z niej w praktyce. Swego czasu historyk Barbara Tuchman poświęciła specjalną książkę „tępogłowiu” ludzi władzy. Polega ono na bardzo oryginalnym mechanizmie brnięcia w kłopot coraz większy i w ślepy zaułek. Najpierw upierają się przy działaniach, przed którymi ostrzegają ich zarówno doradcy, znawcy przedmiotu w roli ekspertów, ba, również wcześniejsze doświadczenia własnej lub cudzej wspólnoty, jak i własny głos rozsądku, który jednak potrafią zagłuszyć i stłumić. Następnie popełniają – w absolutnym poczuciu słuszności, nieomylności, ba, nawet i własnego geniuszu – właśnie ten błąd od początku będący widocznym błędem, a co najmniej posunięciem zbyt ryzykownym. Ale na tym nie koniec. Gdy już sami muszą zbierać to, co lekkomyślnie i w tępym uporze zasiali, i gdy z tego powodu słyszą wezwania do odwrotu, zanim będzie za późno, zanim będzie jeszcze gorzej – wtedy jeszcze bardziej podkręcają śrubę. Na przykład na ewidentne świadectwa przegrania wojny, i to po gigantycznych, a niepotrzebnych stratach, reagują oczywiście… zwiększeniem liczby oddziałów wysyłanych na zatracenie. Zupełnie jak w recepcie Hitchcocka na dobry thriller: na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie.
Dlaczego zachowują się tak irracjonalnie?
Wyjaśnienia są głównie psychologiczne. Maksymalizacja władzy sprzyja upojeniu, megalomanii, pysze. Im bardziej inni muszą się ze mną liczyć, tym bardziej czuję się nie tylko silny i potężny, ale i mądry. Bo przecież – jako silniejszemu, który może ukarać nieposłuszeństwo (także to umysłowe polegające na wątpliwościach lub przestrogach i apelach o zmianę decyzji, zamiast gotowości i gorliwości) – mało kto będzie w stanie mi się przeciwstawić, cokolwiek wyperswadować.
Drugie wyjaśnienie psychologiczne odnosi się do potencjalnej postawy każdego człowieka. Nikt z nas nie lubi przyznawać się do popełnienia błędu. Wszak błąd źle świadczyłby o naszej wiedzy, rozumie, kwalifikacjach na zajmowanym stanowisku. To przecież zgoda na redukcję własnego autorytetu. Na szczęście można temu „zapobiec” – na wiele sposobów. Unieść się honorem. Wznieść pałkę szantażu moralnego: kto mnie krytykuje, ten godzi we wspólnotę, we wzniosły cel. Zignorować krytykę: czego nie widzę i nie słyszę, tego nie ma. Zakrzyczeć krytykę, zamknąć krytykom gębę pogróżkami lub ukarać krytyków, a nawet tylko zdystansowanych sceptyków we własnych szeregach za nielojalność. Wreszcie, ogłosić zwycięstwo z rytualnym przymusem jego świętowania. Przykład: powitanie Beaty, wracającej na tarczy po meczu 27:1, bukietami kwiatów.
Ale jest też głębsze wyjaśnienie systemowe czy też strukturalne. Błędy i porażki w działaniach podjętych z wielkim zadęciem propagandowym, potraktowanych jako sztandarowe i prestiżowe nie mogą być nazywane po imieniu. Trzeba im zaprzeczać – nawet na zasadzie odwracania kota ogonem – ponieważ uznanie faktu, że to błędy właśnie, a przy okazji wręcz wypaczenia, wynaturzenia pociągałoby za sobą niebezpieczny namysł nad naturą i sensem funkcjonowania instytucji czy systemu. Skoro do takich „obciachów” i klęsk dochodzi – skoro nie tylko do nich może dojść, ale wręcz muszą one następować – to chyba coś jest nie tak z daną instytucją (armią, partią, państwem, kościołem)? Może przywódca wymaga zmiany? A może cele nie są słuszne, lub w każdym razie są nierealistyczne?
Ten, kto najpierw forsował błędne działanie – lekceważąc i tłumiąc opór jednych, a wzbudzając znakomite oczekiwania innych – gdy przyzna się do błędu, to naraża się na karę lub stratę ze strony jednych (a nie mówiliśmy?), jak i ze strony drugich (nie ma groźniejszego prześladowcy niż ten, kto doznał zawodu miłosnego). Powiedzmy sobie jasno: w partiach, gabinetach rządowych, klubach parlamentarnych, w korporacjach lub w kościołach zarządzanych autorytarnie nikłe są szanse i na niedopuszczenie do błędów (oraz haniebnych nadużyć lub śmiesznie kompromitujących wpadek), i na ich „odkręcanie”. A to dlatego, gdyż w nich nie nagradza się samodzielności i niezależności myślenia, lecz konformizm, oportunizm, dyspozycyjność bezwarunkową i bezmyślną. I dlatego również, że jeśli nawet ktoś w tak dusznej atmosferze zdobędzie się (zresztą, w najlepszej wierze, dla dobra swojej wspólnoty) na wezwanie do odwrotu ze spalonego pola, będzie to jego ostatnia piosenka.
Pigułka prakseologii
W prakseologii znane jest pojęcie PRZECIWSKUTECZNOŚCI.
Działanie przeciwskuteczne to gorzej niż nieskuteczne.
Nieskuteczne nie przynosi oczekiwanego, zaplanowanego efektu. Bywa, choć rzadko, że nie przynosi żadnego efektu (poza zmarnowaniem czasu i środków). Najczęściej jednak przynosi różne inne rezultaty – ale właśnie inne niż te zamierzone i pożądane.
Działanie przeciwskuteczne – jak wskazuje nazwa – to takie, którego rezultaty zaprzeczają postawionym celom. Albo udaremniają w danej chwili osiągnięcie celu, ale i przekreślają lub odczuwalnie utrudniają możliwości ich osiągnięcia w przyszłości, albo też sprawiają, że rezultat praktycznie osiągnięty jest zaprzeczeniem celu. Na przykład: chcieliśmy ukarać, lecz przysporzyliśmy korzyść ukaranemu (męczennik, przybyło mu zwolenników, choć chcieliśmy odstraszyć naśladowców); chcieliśmy ograniczyć alkoholizm przez prohibicję, lecz pobudziliśmy w masowej skali popyt na alkohol i podaż bimbru.
Zwykle jest ono przeciwskuteczne dlatego, że niedostatecznie rozpoznaliśmy możliwe przeszkody, niedość wnikliwie rozważyliśmy wszystkie możliwe skutki, ulegając myśleniu życzeniowemu za pewne albo bardziej prawdopodobne uznaliśmy to, na czym nam zależy, niż to, czego sobie nie życzymy.
Ale tym bardziej przeciwskuteczne są działania, w których planowaniu w ogóle nie bierzemy pod uwagę opinii sprzecznych z naszymi nastawieniami i wyobrażeniami, złożonych okoliczności, wielorakich uwarunkowań, a rozumujemy tylko jednowymiarowo. Jest moja wola, są narzędzia, są wykonawcy, jest dyscyplina, rozkaz będzie wykonany.
Prakseologia i socjotechnika – a w konsekwencji nauka o kierowaniu i zarządzaniu – uczy nie tylko, że skutki działania nie zawsze zależą tylko od naszej wiedzy, konsekwencji i sprawności, gdyż mogą przybrać określony charakter pod wpływem obecności i zachowań innych uczestników sytuacji, ale i jako produkt splotu nieprzewidzianych okoliczności lub czynników, których stan jest trudno przewidzieć i kontrolować. Wie o tym każdy, kto planując działania zmaga się z niepewnością i rachunkiem prawdopodobieństwa w sprawie czynnika pogody. A powinien o tym wiedzieć i pamiętać każdy, kto prowadzi grę (np. dyplomatyczną lub biznesową) z takimi współuczestnikami, którzy nie podlegają jego władzy ani nie są zbyt od niego zależni.
Prakseologia przypomina też, że „skutki mają skutki” – jeszcze bardziej niż bezpośrednie rezultaty naszych wysiłków różnokierunkowe, w jeszcze większym stopniu przypadkowe lub zbyt zróżnicowane, aby zawczasu je zmieścić we własnym korytku. Kto tego nie rozumie, ten jak dziecko bawi się polityką, a nie kreuje politykę.
Narkotyk przekonań, filtr odpowiedzialności
W zrozumieniu, dlaczego jedni politycy popełniają szkolne i wręcz dziecinne błędy, inni zaś takich unikają, a potrafią też wyjść z honorem i z dobrym skutkiem z kłopotów, na jakie samych siebie narazili, bardzo pomocna jest klasyczna już typologia Maxa Webera. Rozróżnił on i przeciwstawił sobie „etykę przekonań” oraz „etykę odpowiedzialności”.
W skrajnym wydaniu „etyka przekonań” polega na tym, że podmiot w swym postępowaniu kieruje się wyłącznie poczuciem powinności (ideowej, religijnej, moralnej), oczywistej słuszności swych celów, dziejowej konieczności itp. Odczuwa swoisty przymus działania w określonych celach i w określony sposób, tj. zgodnie z uznawanymi zasadami, wymaganiami i oczekiwaniami własnego środowiska, wspólnoty. Cel słuszny (a słuszny jest bezdyskusyjnie) jest po prostu obowiązkowy, i to bezwarunkowo. To, co słuszne, skoro jest słuszne, musi być nie tylko jedynie koniecznym, ale i jedynie możliwym. To, co słuszne i święte, musi być osiągnięte – więc profanacją byłoby zapytanie o cenę urzeczywistnienia. Jeśli ma tu miejsce jakieś poczucie odpowiedzialności, to przed wyznawaną ideą, przed historią, a praktycznie co najwyżej przed Wodzem, a nie przed ludźmi, których reprezentujemy, którymi kierujemy, o których losie decydujemy swoim działaniem.
Natomiast „etyka odpowiedzialności” polega na tym, że w swym postępowaniu kierujemy się poczuciem odpowiedzialności za losy ludzi zależnych od naszych decyzji i czynów, za wszelkie możliwe (a przynajmniej – możliwe do przewidzenia) skutki własnego działania. Decydent lub inicjator działania podwładnych rozumuje w kategoriach dylematów (moralnych i pragmatycznych), alternatyw, w kategoriach wyboru brzemiennego w skutki. Podejmuje decyzje o działaniu na podstawie bilansowej analizy szans i ryzyka, przewidywanych (prawdopodobnych) kosztów własnych i społecznych; ze świadomością, że ktoś będzie go rozliczał. Przygotowując decyzję mniej fascynuje się tym, czego pragnie i tym, co wie, czego jest pewien, a skupia uwagę na tym, czego nie wie, nie jest pewien, co powinien rozpoznać lub sprawdzić i przewidzieć – zwłaszcza niezgodnie z własnymi pragnieniami. Nie rozkoszuje się wyobrażoną radością z sukcesu, lecz rozważa, na co powinien być przygotowany, gdyby sprawy nie przebiegły po jego myśli.
Oczywiście nie jest tak, że ten, kto praktykuje etykę odpowiedzialności, a nie etykę przekonań (zwłaszcza w skrajnie subiektywnym, wręcz woluntarystycznym wydaniu), nie popełnia błędów i w ogóle nie jest na nie narażony. Przeciwnie, może ich popełniać wiele. Np. może nie być konsekwentny. Albo też: poczucie odpowiedzialności może paraliżować jego wolę i odwagę podejmowania decyzji trudnych, powodować chwiejność lub niezdolność do podejmowania decyzji koniecznych w porę. Jednak nastawienie na kalkulację, próbę oszacowania szans powodzenia i ryzyka niepowodzenia, możliwych kosztów działania, oceny proporcji między rezultatami pożądanymi a efektami ubocznymi lub właśnie niepożądanymi – wszystko to pociąga za sobą chwalebną ostrożność, rozwagę, także gotowość do działania wprawdzie długofalowego, ale „na raty”. Błędy spowodowane przez polityka kierującego się etyką odpowiedzialności rzadko polegają na próbach realizacji celu w danych okolicznościach nierealnego, na hazardowym działaniu va banque, na porywaniu się z motyką na słońce. Najczęściej mają charakter techniczny – dotyczą np. synchronizacji działań, nietrafnej obsady, nieopłacalnych oszczędności itp.
Między chytrością a nieudacznictwem
Zimny prysznic w postaci zagranicznych i światowych reakcji na ustawowy bubel pod wezwaniem „reduty obrony dobrego imienia” i tak nie ostudzi gorących głów polityków nawiedzonych, oszołomnych. Niestety, nie uleczy też chorej mentalności zbiorowej wielomilionowego zastępu „prawdziwych Polaków”. Tyle tylko, że teraz trudniej będzie łączyć kokietowanie antysemityzmu z praktykowaniem wdzięcznej dewizy „nie bij Żyda, Żyd się przyda”.
Jednak dla myślącego obserwatora tych wydarzeń i ich następstw ta lekcja nie jest zmarnowana. Nauka, jaka płynie z tego festiwalu politycznej amatorszczyzny jest czytelna i specyficznie optymistyczna. Można być „geniuszem” w politykierskiej walce o władzę, w ogrywaniu przeciwników wewnętrznych manewrami szulerskimi i bezceremonialnym łamaniem reguł prawa. Ale cały ten cwaniacki spryt jest funta kłaków wart, gdy rządzący jedynowładczo zabierają się do rozwiązywania konkretnych problemów, zwłaszcza wtedy, gdy nie mają wyłącznej kontroli nad regulowaną materią.
Zaskakująca efektywność politykierskiej rozgrywki i propagandowej ofensywy na użytek wewnętrzny zaskakująco – dla entuzjastów makiawelizmu Prezesa i wykonawczej niezawodności jego karnej armii – traci blask w zderzeniu z nieskończoną serią blamaży w międzynarodowych grach, a nawet w czysto protokolarnych czynnościach służb dyplomatycznych, konsularnych i prominentnych przedstawicieli państwa.
Tak zawsze było, jest i będzie z politykami i ugrupowaniami o zapędach dyktatorskich. Są mistrzami w budowie swego monopolu władzy i propagandy, w rozbrajaniu wszelkiego oporu, w udaremnianiu jakiejkolwiek alternatywy politycznej. Lecz użytek z władzy wyłącznej, niepodzielnej, nieograniczonej i przez nikogo niekontrolowanej w kolejnych sprawdzianach jakości rządzenia unaocznia ich dyletantyzm, nieudolność, nieudacznictwo i niezdolność do uczenia się na własnej partaninie. Najpierw zagarniają grabiami wszystko, co się tylko nawinie. Bo wszystko chcą mieć na własność i wyłączność albo pod kontrolą. Potem okazuje się, że i tak wszystkiego nie są w stanie ogarnąć; luk jest coraz więcej, a brud wyłazi między palcami. Aż w końcu marnują wszystko, do czego się zabrali. Amen.