Niczego się nie nauczyli i niczego nie zrozumieli
Po upływie roku od pierwszego „Czarnego Protestu” reżym PiS sam zdemaskował swoje kłamstwa. Gdy jesienią 2016 projekt ustawy o całkowitym zakazie aborcji przygotowany przez fanatyków z Ordo Iuris znalazł się w Sejmie i gdy wybuchł potężny protest przeciw tym planom, rząd i wielu posłów PiS twierdziło, że to „nie ich projekt”, ale „niezależna inicjatywa społeczna”. Rok po tamtym proteście rząd PiS otwarcie wystąpił do Komitetu Praw Człowieka ONZ o wykreślenie prawa do aborcji w przypadku ciąży z gwałtu, uszkodzenia płodu lub zagrożenia cierpieniem kobiety oraz wykreślenia zakazu karania kobiety za nielegalną aborcję. Te propozycje są zgodne z projektem Ordo Iuris, na który w liście do ONZ rząd PiS wprost się powołuje.
Po 25 latach – w punkcie wyjścia
„Ja nie mogę tego słuchać” – tak półtora roku temu, w kwietniu 2016 desperacko wołała w warszawskim kościele św. Anny jedna z uczestniczek demonstracji przeciwko listowi biskupów domagających się totalnego zakazu przerywania ciąży. Jako publicysta „Trybuny” i kilku periodyków lewicowych, wielokrotnie, na przestrzeni 28 lat, zabierałem publicznie głos w tej kwestii. W 1992 roku czynnie uczestniczyłem w jednym z tzw. komitetów Bujaka, zbierających podpisy przeciwko dążeniom klerykalnej prawicy do wprowadzenia nowej, radykalnie restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej i na rzecz referendum w tej kwestii. Dziś mam poczucie, że w najlepszym razie jesteśmy w punkcie wyjścia.
Droga do „kompromisu aborcyjnego”
Gdy, jeszcze w okresie poprzedzającym wybory 4 czerwca 1989, pojawiły się ze strony czynników kościelnych pierwsze głośne sygnały świadczące o kwestionowaniu obowiązującej wtedy liberalnej ustawy „o ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży” z kwietnia 1956 roku. nie trzeba było wielkiej przenikliwości by zauważyć, że wraz ze zliberalizowaniem ogólnych reguł życia politycznego pojawiły się równocześnie pierwsze oznaki zagrożenia dla niektórych podstawowych wolności społecznych w Polsce, akurat w PRL niekwestionowanych. Układ sił politycznych w Sejmie i w Senacie ukształtowany w wyniku wyborów 4 czerwca 1989 roku sprawił, że kolejne zdarzenia biegły już ku fatalnemu zwieńczeniu. Smutnym paradoksem było to, że właśnie w wyłonionym w wyniku w pełni demokratycznej ordynacji Senacie zrodził się projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji, a więc de facto antydemokratycznej. Nawiasem mówiąc, tamten senacki projekt niesławnej pamięci Waleriana Piotrowskiego (tzw. „lex Piotrowski”) bardzo przypominał późniejsze fundamentalistyczne projekty przygotowane przez fanatyków z pisowskiego think-tanku „Ordo Iuris”. Po trwającej niespełna cztery lata burzliwej debacie, która jednak w zasadzie nie przeniosła się – jak obecnie – na ulice i ograniczyła się do mediów oraz sal parlamentarnych, 7 stycznia 1993 uchwalono nową, restrykcyjną ustawę antyaborcyjną i chyba szyderczo nazwano ją „kompromisem aborcyjnym” W porównaniu z wyjściowym projektem senackim była ona nieco złagodzona przez powszechnie znane trzy wyjątki od zakazu oraz przez rezygnację z karania kobiet. Na krótko, w 1996 roku, za pierwszego rządu SLD, ustawa została zliberalizowana, ale Trybunał Konstytucyjny pod prezesurą Andrzeja Zolla tę liberalizację unieważnił. Nie ma potrzeby by nazbyt drobiazgowo rozwodzić nad powszechnie znanym, dalszym biegiem zdarzeń w tej materii. Ustawa weszła w życie, ale wywołane przez nią konsekwencje spowodowały w Polsce permanentny stan zapalny. Do opinii publicznej co rusz docierały za pośrednictwem mediów liczne sygnały o dramatycznych lub co najmniej radykalnie utrudniających kobietom życie konsekwencjach ustawy. Warto wspomnieć choćby casus nieletniej Agaty, z 2008 roku, której ciąża była wynikiem przestępstwa i która znalazła się pod zaciekłą presją fundamentalistów. Z artykułów prasowych dotykających różnego rodzaju przypadków można by stworzyć potężną białą księgę. Jednocześnie, co pewien czas w przestrzeni publicznej pojawiały się głosy nawołujące do zaostrzenia ustawy. Dość wspomnieć zablokowaną w 2007 roku przez Jarosława Kaczyńskiego konstytucyjną próbę Marka Jurka czy systematycznie ponawiane próby fundamentalistów spod znaku „prolife”. Fundamentalistyczny szantaż i psychiczny terror trwał w istocie permanentnie, acz z różnym natężeniem.
3 października 2016 – „Czarny Protest”
We wrześniu 2016 roku do laski marszałkowskiej wpłynął, przygotowany przez fanatyków ze stowarzyszenia Ordo Iuris, projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji i powracający do karania za nią kobiet. Masowy, ogólnokrajowy protest kobiet i wspierających je mężczyzn, który odbył się w deszczowy poniedziałek, 3 października 2016 wstrząsnął życiem politycznym w Polsce i radykalnie zaskoczył reżym PiS. W pierwszym dniu planowanej debaty, po przedstawieniu projektu przez Joannę Banasiuk z Ordo Iuris, na trybunę sejmową energicznie wkroczył sam prezes PiS i wezwał Sejm do odrzucenia projektu, uzasadniając to argumentem, że skutki takiej ustawy „byłyby przeciwne do zamierzonych”. Sejm, także głosami większości posłów PiS, poszedł za jego wnioskiem i projekt odrzucił. Przed debatą, w jej trakcie a także później rząd i posłowie PiS zapewniali, że wspomniana inicjatywa jest obywatelska i władza nie ma z nią nic wspólnego. Dla ugłaskania rozjuszonych antyaborcjonistów przyjęto program „Za życiem”, mający finansowo wspierać kobiet, które zdecydowałyby się wydać na świat chore płody. Złośliwa ulica nazwała to „trumienkowym”. Oczywiście antyaborcyjni fanatycy nie dali za wygraną i latem obecnego roku zebrali podpisy pod kolejnym projektem ustawy zakazującej aborcji pod hasłem „Stop aborcji”. Jest on nieco mniej restrykcyjny niż ubiegłoroczny, bo nie przewiduje karania kobiet i dotyczy „tylko” aborcji eugenicznej, ale i tak jest kolejną próbą ograniczenia kobietom prawa do decydowania o sobie. Tyle że tym razem metodą „plasterkową”. Gdy jednak wydawało się, że reżym PiS, mimo werbalnych deklaracji „za życiem”, podobnie jak w zeszłym roku zdystansuje się ze strachu do tego projektu, tym razem zdaje się przyjmować inne stanowisko. Tym razem jednak reżym PiS otwarcie wszedł w sojusz z fanatykami z Ordo Iuris. Do tego aliansu swój głos dołączył także Andrzej Duda, który zadeklarował, że podpisze ustawę zakazującą aborcji eugenicznej. Nie ograniczono się jednak w tej sprawie jedynie do podwórka krajowego. Reżym PiS podjął inicjatywę przeciw prawom kobiet także na forum ONZ. Tymczasem debata sejmowa nad wspomnianym projektem, tuż-tuż, bo nie ma co liczyć na to, że zostanie dopuszczony do debaty także projekt liberalizacji prawa do aborcji przygotowany pod hasłem „Ratujmy kobiety”
Kolejna groźba salwadoryzacji Polski
Stoimy więc przed kolejną próbą i kolejna groźbą aborcyjnej „salwadoryzacji” Polski. Sytuacja jest chyba najbardziej dramatyczna z dotychczasowych, bo przecież obóz nacjonalistyczno-klerykalny dysponuje bezwzględną większością w parlamencie i prezydentem, na którego w tej akurat kwestii może liczyć. Przed środowiskami kobiecymi i lewicowymi stoi zatem ponowne zadanie podjęcia kontry. Masowe demonstracje przeciw projektowi, na których zgromadziły się tysiące młodych kobiet, to nowa jakość, która nie towarzyszyła nam, uczestnikom „komitetów Bujaka” przed ćwierćwieczem. Ich dramatyczny głos na ulicy znów powinien stać się wielkim społecznym wyzywaniem dla lewicy. Ważne jest, by lewica i wolnościowe środowiska kobiece konsekwentnie, jak przed rokiem, niezależnie od układu sił w parlamencie, trwały przy stanowisku, które streściłbym słowami – „tak trzymać i nie popuszczać”. W przeszłości tak niestety nie było. Pamiętam rozmowy dziennikarskie z ważnymi postaciami SLD, które moją sugestię, by stale wracać z postulatem liberalizacji prawa antyaborcyjnego dezawuowały argumentem, że nie ma to sensu, bo nie ma po temu odpowiedniej większości w parlamencie. Wynikało to z niezrozumienia faktu, jak ważne w życiu publicznym jest podtrzymywanie kluczowych tematów, sygnalizowanie swojego stanowiska, a przez to wpływanie na świadomość opinii publicznej. Wycofanie się i milczenie oznaczało oddanie pola przeciwnikowi, który co rusz podejmował (tak jak ostatnio) kolejne próby odebrania kobietom ich i tak okrojonych praw. Stosując taką logikę, liberalna lewica dała się zapędzić do tak głębokiego narożnika i do tak paradoksalnej sytuacji, w której musi dziś bronić drakońskiej ustawy w sprzeciwie przeciw projektowi hiperdrakońskiemu. Konsekwentne i uporczywe prezentowanie swojego stanowiska może oznacza trzy efekty. Po pierwsze, efekt demonstracji. Po drugie wpływ na opinię publiczną i ograniczenie efektu jednostronnej narracji fundamentalistów. Po trzecie – może stanowić instrument chłodzenia zapędów fundamentalistów poprzez skierowanie do nich komunikatu: „Jeśli będziecie z uporem godnym lepsze sprawy forsować swoje barbarzyńskie projekty, jeśli przeholujecie, to my w odpowiedzi ostrzegamy: przygotowujemy się na przyszłe wychylenie ideowego wahadła w Polsce w lewą stronę”. To właśnie jednak bierność lewicy spowodowała rozzuchwalenie katolickich fundamentalistów, którzy przyzwyczaili się do tego, że przeciwna strona zdolna jest tylko do słabej defensywy, a nie do ofensywy.
Precz z „piekłem kobiet”
Dobrze więc, że środowiska kobiece podjęły inicjatywę w postaci projektu ustawy liberalizującej prawo do aborcji włącznie z prawem do aborcji na życzenie, tak jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej. Nie ma żadnego uzasadnienia, by Polska była jedynym krajem UE mającym w tej materii uregulowanie prawne na poziomie Salwadoru. By była krajem sankcjonowanego przez prawo torturowania fizycznego i psychicznego kobiet. By miała prawa substandardowe, urągające obecnemu poziomowi praw w cywilizacji europejskiej. By była odwiecznym „piekłem kobiet”. Groteskowy ale i groźny reżym PiS (możliwość takiego połączenia poświadcza Alfred Jarry w farsie „Ubu Król. Rzecz dzieje się w Polsce czyli nigdzie”), wiadomo jaki (byle jaki?) prezydent, chora, nieformalna dyktatura za nic nieodpowiedzialnej jednostki nie potrwają wiecznie, zwłaszcza w demokratycznej Europie, nawet wstrząsanej przez obecny, poważny kryzys. Nie można wykluczyć, że na końcu ich politycznej drogi, prezesa PiS i jego kamarylę czeka ława oskarżonych, ale nie można pozwolić, by zanim nadejdzie ich kres, biernie przyzwolić na podkładanie dodatkowego paliwa do piekła kobiet. Trzeba konsekwentnie powtarzać nasze „non possumus”. Nie powinniśmy nadal biernie uginać się przed kościelno-fundamentalistycznym szantażem i psychicznym terrorem. Rząd PiS odsłonił swoje prawdziwe zamiary i swoje ubiegłoroczne kłamstwo.