Ta niby bardzo lewicowa Francja wcale nie jest chętna do upamiętniania rewolucjonistów.
Łażąc, wałęsając się (z francuska by to brzmiało: flanerując, od flaneur – włóczęga, łazik) po majowym Paryżu nie tylko w poszukiwaniu okołowyborczych „obrazków”, zaszedłem na Butte-aux-Cailles, coś w rodzaju historycznej mini-dzielnicy (dzielniczki) miasta. Bardzo malownicza, kameralna, przypominająca trochę nastrojem i mikroklimatem jakby małe miasteczko, schowane w szczelinie cielska wielkiego miasta-molocha, Paryża. Przycupnięta do 13 dzielnicy od południowej krawędzi placu d’Italie ma tradycje proletariackie i rewolucyjne, zwłaszcza te związane z Komuną Paryską. To tu właśnie był jeden z ostatnich bastionów Komuny broniącej się przed brutalnym szturmem tzw. wojsk wersalskich, czyli wojsk rządu Thiersa. Poszedłem na tutejszą uliczkę Cinq Diamants (Pięciu Diamentów) wiedziony bladym wspomnieniem, że jakieś dwadzieścia lat temu widziałem tu lokal Towarzystwa Przyjaciół Komuny Paryskiej. Ale czy ono nadal istnieje i to w tym miejscu? Okazało się, że i istnieje i w tym samym miejscu. Przez szybę widzę niewielkie, skromne biuro zawalone papierami, półki z książkami, komputer i trzy panie, w tym jedną ciemnoskórą. Otwieram drzwi…
Ale zanim o rezultacie mojego wejścia… Nie wypada nie rozwinąć kilku kartek z historycznego kalendarza, tym bardziej, że akurat mamy, nieokrągłą co prawda, 146 rocznicę agonii Komuny Paryskiej. To była jedna z najkrwawszych rzezi w historii Francji, zakrojona na znacznie szerszą skalę niż sławetna noc świętego Bartłomieja dokonana przez pobożnych katolików na protestantach w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572, a nawet niż terror rewolucyjny lat 1793-1794, włącznie z jego najgwałtowniejszą fazą poprzedzającą Thermidor czyli upadek Robespierre’a. Na dodatek, w dniach upadku Komuny ucierpieli nie tylko ludzie, ale także bombardowana i podpalana (przez obie strony walk) tkanka miasta. Odwetowe bestialstwo skrajnie reakcyjnego rządu Thiersa było straszliwe i może służyć jako prawdziwy przykład prekursorstwa najkrwawszych represji zbiorowych XX wieku. Rozjuszone hordy tzw. wersalskiego (rząd Thiersa urzędował w Wersalu) żołdactwa rozstrzeliwały komunardów, ale także przypadkowe, niewinne osoby, kobiety, dzieci, starców, bez sądu, można by rzec – pęczkami, gdzie popadło, a stosy trupów podpalano, wzniecając w mieście upiorne stosy. Był to tzw. krwawy tydzień (22-29 maja 1871). Co prawda komunardzi dali poważny pretekst to tych rzezi, ponieważ jako pierwsi rozstrzelali (w marcu) kilkudziesięciu zakładników, w tym dwóch generałów i arcybiskupa Paryża, a także zburzyli dom Thiersa ale odwet „wersalczyków” był jednak niewspółmiernie brutalny. Po tej bezpośredniej pacyfikacji nastąpiły procesy komunardów, w których do najłagodniejszych należały wyroki skazujące na deportacje.
Ale, jako się rzekło, otwieram drzwi i przedstawiam się m.in. jako pasjonat historii Francji, w tym Komuny, a także jako rodak (compatriote) Jarosława Dąbrowskiego, wojskowego komendanta Komuny, który poległ na Montmartre od przypadkowej raczej kuli. Panie wybuchają entuzjazmem jakbym był samym Dąbrowskim osobiście, co przyjmuję nie bez satysfakcji, ale ze spokojem, bo wiem, że to jedynie wyraz charakterystycznej tutejszej, konwencjonalnej ekspresji. Pytam, czy Towarzystwo ma jedynie charakter historyczny, czy też wiąże się ze współczesnym, radykalnie lewicowym aspektem politycznym. Okazuje się, że i jedno i drugie. Towarzystwo skupia osoby o zdecydowanie lewicowych poglądach, bliskie po części Benoît Hamon z Partii Socjalistycznej (było nie było partii średnio lewicowego w praktyce eksprezydenta François Hollande’a), a po części ugrupowaniu na którego czele stoi uważany za komunistę-trockistę Jean-Luc Mélenchona, który w wyborach prezydenckich zdobył całkiem pokaźną część głosów, bo aż 18 procent. Zestawmy to z poparciem dla polskiego Razem, partii Zandberga, którą można uznać za naszą odpowiedniczkę partii Mélenchona…. Do tego dochodzą filiacje z lewicowymi związkami zawodowymi CGT. Jeszcze krótka pogaduszka z komunardkami i przed wyjściem zostawiam im skromny cadeau (upominek) w postaci tomu wspomnień francuskich i polskich uczestników i świadków Komuny oraz tomiku wspaniałego poematu Władysława Broniewskiego „Komuna Paryska” z pięknymi rysunkami Władysława Daszewskiego, edycja rok 1947. Wydania co prawda w języku polskim, ale może pozostaną w zasobach piśmiennych Towarzystwa jako świadectwa międzynarodowego wydźwięku wydarzenia historycznego, jakim była Komuna Paryska. Na odchodnym zapytałem dlaczego w Paryżu nie ma ulic upamiętniających wybitnych komunardów, choćby Dąbrowskiego, Delescluze’a, Rigault’a, Vaillanda, Varlina i innych.
Otóż, fakty są takie, że ta niby bardzo lewicowa Francja wcale nie jest chętna do upamiętniania rewolucjonistów. To samo odnosi się do Wielkiej Rewolucji Francuskiej. W Paryżu jedynie Danton ma okazały pomnik, ale już nie Robespierre czy Marat, nie mówiąc już o postaciach nie tak emblematycznych. Robespierre ma skromniutkie popiersie w robotniczym kiedyś, a dziś niemal całkowicie czarnym (od koloru skóry mieszkańców) podparyskim Saint-Denis i to na jakimś ustronnym, zaniedbanym skwerku. O pomnikach dla komunardów mowy nie ma, nie ma nawet tablic, aczkolwiek trzeba zauważyć, że Francuzi przyjęli w tej dziedzinie opcję zerową, czyli nie honorują ulicami czy pomnikami ani rewolucjonistów ani kontrrewolucjonistów i wspomniany Danton jest odstępstwem od tej reguły, może dlatego, że był poniekąd i tym i tym.
Pacyfikator Komuny Adolphe Thiers też nie ma ulicy ani pomnika, ale ma okazały grobowiec-kaplicę (zapewne jako były prezydent Francji) na Père Lachaise, gdzie jego żołdacy dokonywali masowych mordów i gdzie komunardzi i komuniści mają swoją enklawę. Nawiasem mówiąc, w porównaniu z pisowską erupcją polityki historycznej, we Francji jest pod tym względem bardzo skromnie. Może niektórym trudno w to uwierzyć, ale o ile w Polsce mamy monumentalne muzea dwóch wydarzeń o nader lokalnej – mimo wszystko – randze, takich jak Powstanie Warszawskie 1944 czy strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku, o tyle we Francji nie ma muzeum Wielkiej Rewolucji 1789-1793, wydarzenia o epokowych, globalnych skutkach i wymowie. A właściwie, pardon, jest, ale skromne, lokalne muzeum w prowincjonalnym miasteczku Vizille, odległym o około sześćset kilometrów od epicentrum zdarzeń, Paryża, no i kilka salek w muzeum historii stolicy, w pałacu Carnavalet. Francuzi, to skromny naród, nie to co Polacy… Pół żartem pół serio podsuwam Francuzom ideę, by wznieśli muzeum Rewolucji na miarę ich możliwości, idąc śladami ambitnych Lechitów. Miejscem w sam raz byłby plac Bastylii, od ponad dwustu lat świecący pustką po zdemontowanej twierdzy. Jest tam wprawdzie tzw. Kolumna Lipcowa, nazwana przez Wiktora Hugo „rurą od pieca”, ale jaki to problem przenieść ją w inne miejsce. Wystarczy skonsultować się z partią smoleńską w Polsce… Kształtów gilotyny ani widelca, jako niepoprawnych, nie proponuję. Muzeum mogłoby przybrać stylizowany kształt Bastylii albo czapki frygijskiej, jednego z emblematów Rewolucji. Nie takie ekstrawaganckie budowle już Francuzi wznosili, choćby wieżę Eiffla, uważaną kiedyś za pokraczne horrendum, śmieszne kolumny w pasiaki w Palais Royal, szklaną piramidę przy Luwrze, Operę-Bastille w kształcie puszki konserwowej czy Centrum Pompidou w kształcie rafinerii ropy…. Odwagi Francuzi, polskiej odwagi…