Mądremu wystarczą dwa słowa, a głupiemu to i referatu mało. Przyznaję, byłem głupi. Pewnie nadal jestem. Ale staram się wyciągać wnioski ze swojej głupoty i więcej nie wdeptywać w jej sidła. Wspólna lista jest potrzebna. Kto dziś mówi inaczej, albo pierwej przejrzy na oczy, albo sczeźnie, i nikt po nim nie zapłacze.
Początkowo sądziłem, tak jak zresztą sądzą do dziś koledzy z Razem, że wspólnej listy z Tuskiem i Hołownią elektorat nam nigdy nie wybaczy. Jaką bowiem wiarygodność zachowamy, kiedy będziemy przytulać się z Kościołem i liberałami na plakatach. Potem zacząłem dumać i co ważniejsze, rozmawiać z ludźmi. Naszymi, platformianymi, peeselowskimi, nołnejmowymi. U siebie, na zachodzie, wschodzie, południu i północy, bo mam taką robotę, że dużo jeżdżę po Polsce i sporo ludzi napotykam na swojej drodze. Rzeczywiście, ludzie nam nie wybaczą. Ale nie tego, że będziemy się układać z Platformą. Ludzie nie darują nam, jeśli się nie dogadamy i nie wygramy tych wyborów lub raczej, jeśli PiS tych wyborów nie przegra. A jak zrobimy ten najważniejszy, pierwszy krok, który przybliży Polskę do wyrzucenia PiS-u zza steru, zachowamy chociaż cień szansy na miłosierdzie, nawet jeśli finalnie się nie uda. Bo wspólna lista nie gwarantuje sukcesu. Brak wspólnej listy, przy obecnych nastrojach, jest z kolei tego sukcesu niemal całkowitą gwarancją. Pytanie tylko, co kto uważa za sukces.
Sukces, czyli co?
Dla opozycyjnego elektoratu sukcesem byłoby odsunięcie od władzy partii Kaczyńskiego. To faktycznie najbardziej uniwersalna sukcesu miara i definicja. Gdy jednak poszukać dokładniej, ów ewentualny sukces będzie miał wielu ojców i wiele matron, a każde z nich będzie próbowało zdyskontować go po swojemu. Platforma i Tusk za sukces uznają premierostwo i lwią część ministerstw. Reszta opozycji odtrąbi sukces, kiedy obsadzi stanowiska marszałka i wicemarszałków plus wywalczy dla siebie po resorcie albo dwa. I to też będzie ich bezwzględny sukces. Jeśli oczywiście wybory uda się wygrać.
Wygrany bierze wszystko
Co jednak się stanie, jeśli wybory będą przegrane. Wówczas trzeba będzie minimalizować straty, i porażkę przekuwać w sukces na miarę naszych możliwości. Sukcesem nazwie się wprowadzenie do Sejmu tylu a tylu parlamentarzystów. I w tym przypadku wspólna lista nie jest już dla wszystkich wymarzonym rozwiązaniem. To, że liderzy partyjni lub/i telewizyjni danej formacji dostaną się do Parlamentu, nawet jeśli nie otrzymają w podziale frakcyjnym wysokich miejsc na listach, nikogo specjalnie nie dziwi.
Jednako, lista mocnych nazwisk jest stosunkowo krótka, a prócz nich Sejm i Senat to politycy mniej opatrzeni w mediach, którzy, mimo wszystko, nadal chcą pozostać czynnymi politykami. I z takimi właśnie będzie kłopot. Bo dla każdego przytomnego obywatela zrozumiałym jest, że lista nie będzie z gumy, a miejscami trzeba się będzie podzielić z resztą towarzystwa. Przy pojedynczej liście było się panem na włościach; rozdawało się karty; decydowało o partyjnych nominacjach, a przy liście wspólnej istnieje ryzyko, że trzeba się będzie posunąć w dół, a wtedy może i wyborcy posuną człowieka pod kreskę. I kariera zmarnowana. Tak właśnie kalkulują i kombinują ci, którzy nie są Czarzastym, Gawkowskim czy Nitrasem. Dla nich może już nie starczyć, a okruszyny z pańskiego stołu nie utuczą jak kaszanka z własnego.
Strategia Razem
Tak też kombinują koledzy z Razem. Wiedzą bowiem, że to bardziej oni, przy dzisiejszych sondażach, potrzebują wspólnego, lewicowego komitetu, niż komitet ich. Szans na przekroczenie w pojedynkę 5 proc. nie mają praktycznie żadnych. Tym samym jest bardziej niż pewne, że przy wspólnej liście, do Sejmu wprowadza mniej posłów niż dotychczas. I taka wizja sukcesu do nich nie przemawia. Mają rację. Podobnie jak Lewica, która bez wspólnej listy do Sejmu wprowadzi najpewniej również mniejszą reprezentację niż ma dzisiaj. Ale nad tą całą, koniunkturalną wyliczanką unosi się wciąż możliwy do osiągnięcia sukces całego, opozycyjnego bloku. Jeśli uda się go spiąć i zwyciężyć, nikt nie będzie dopytywał, czemu tak się stało, że było 45 a jest 40. Ważne, że przegoniliście PiS od żłoba i że zaczniecie rozliczać towarzystwo za lata błędów i wypaczeń. Tak bowiem dziś myśli lud, a mądremu politykowi głos woli ludu nigdy nie powinien uciekać. Peregrynując po Polsce politycy muszą się weń wsłuchiwać. Założę się, że doskonale wiedzą, co mówi dzisiejsza ulica. Ta wielkomiejska, prowincjonalna, przysiółkowa. Owszem, ulica ulicy nierówna. Nie każda tokuje na jedną melodię. Ale każda, i to wiem dziś dobrze, chce jednego. I jest na to jedno rozwiązanie. Nawet kosztem cięcia po własnych skrzydłach.