Z HENRYKIEM TALAREM, aktorem i reżyserem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Spotykamy się po konferencji poświęconej krytyce teatralnej. Mowa była o jej kryzysie, o kryzysie teatru. O takowym mówi się od niepamiętnych czasów. Czy obecny moment jest momentem nasilenia kryzysu?
Nie, myślę, że jakieś zakręty zawsze były i bardzo dobrze, bo one działają ożywczo. Tym razem akurat zebraliśmy się aby stworzyć propozycje do kodeksu zasad etycznych krytyki. Obie strony, teatr i krytyka powinny się przynajmniej szanować. Trzeba też zastanowić się czy krytyk jest wyłącznie wyrazicielem samego siebie czy też także reprezentantem widowni.
Czego dotyczyła dyskusja?
Głównie ważkości krytyki. Wbrew pozorom czy powszechnemu mniemaniu w tym zmaganiu się krytyki z teatrem poszkodowany bywał nie tylko teatr, ale także krytyka, która często była nieszanowana, niezauważana. Aby przywrócić ważkość krytyce, trzeba jej przywrócić wrażliwość, przyzwoitość i odpowiedzialność.
A Panu osobiście, jako aktorowi i reżyserowi potrzebna jest krytyka?
Z całą szczerością powiem panu, że tak. Pomaga mi ona zauważyć to, czego sam nie zauważyłem nawet w ciągu wielomiesięcznych prób. Dzięki temu można cos poprawić, dopowiedzieć. Najlepiej by więc było, gdyby krytyk był wrażliwszy i mądrzejszy ode mnie. Przede wszystkim musi jednak być profesjonalnie przygotowany, musi umieć przeanalizować i opisać spektakl. Z jednej strony nie powinien obrażać krytykowanych, z drugiej nie powinien być zbyt za pan brat z ludźmi teatru, bo wtedy trudniej mu będzie o uczciwą ocenę.
Padły tu jednak glosy w obronie krytyki. Była mowa o tym, że krytykowi trudno ocenić spektakl, do którego nie można zastosować żadnych normalnych kryteriów, bo nie ma w nim sensu i myśli…
Reżyserzy realizują swoje pragnienia na miarę swoich możliwości, a te możliwości są różne. Jednak moja generalna ocena jest taka, że to na życzenie krytyki rozbiła się bania z tą szaloną twórczością amatorów w złym tego słowa znaczeniu, czy raczej amatorszczyznę, pod pretekstem tworzenia nowego teatru. Sytuacja stanęła na głowie. Doszło do tego, że to nie amatorzy usiłują się przebijać w teatrze, lecz zawodowcy. Pozwólmy jednak przetrwać tradycji obok nowoczesności, obok teatru offowego. Nie starajmy się zastąpić tej pierwszej, bo wszystko się zawali, jak kolumny na biblijnego Samsona. Próba burzenia starego do dziś uporczywie trwa. Na szczęście rację ma Wyspiański, gdy w „Wyzwoleniu” Muza mówi o mocnych fundamentach teatru.
Jeden z weteranów polskiego teatru zapytany dlaczego nie lubi „awangardy” i nowości, powiedział, że „bardzo lubi i uważa za potrzebne, pod warunkiem, że pracują na nowych tekstach i nie masakrują pracy nieboszczyków klasyków”. Zwłaszcza, że ci „nie mogą się bronić, a żyjący autor nawet może dać w dziób”…
Jestem tego samego zdania. Nie można zgodzić się na formułę, coraz powszechniej praktykowana – „według” jakiegoś tekstu. Uważam, że jeśli ktoś uważa, że jest tak utalentowany, żeby wystąpić na afiszu „obok” Szekspira czy Dostojewskiego, to powinien postępować wobec fair wobec pierwowzoru, a nie ustawiać go sobie tak wygodnie jak komu pasuje. Niech nie pisze tego samego tekstu na nowo, niech nie go nie „ulepsza”. Sam może pisać swoje rzeczy jak chce, ale na własny rachunek. Trzeba mieć poczucie miary. Pamiętać, że nie wszystko jest dozwolone, że wielkie wzory trzeba szanować. Pamiętam takie przedstawienie „Pornografii” Gombrowicza w reżyserii Andrzeja Pawłowskiego, w której grałem Fryderyka. Ten spektakl był w najlepszym tego słowa znaczeniu teatrem edukacyjnym, nie szkolarskim, edukacyjnym, w sensie teatralnym, literackim i w sensie dobrego wychowania. W tym spektaklu według zawiłego tekstu wszystko było przeprowadzone bardzo jasno, klarownie.
Czy ta sytuacja dowolności w interpretacji klasyki, owo „zarzynanie klasyków” nie utrudnia właśnie edukacyjnej roli teatru? Co z tego, że uczniowie przyjdą sami czy z nauczycielem języka polskiego na inscenizację klasyki jeśli ona spowoduje zamęt w ich głowach?
Bywa, że teatr pełni funkcję edukacyjną, ale to co pan wspomniał powinno się brać pod uwagę. Niechże krytyka nie traktuje z aplauzem każdego dziwactwa, mętniactwa, jazgotu, bełkotu estetycznego. Jak pisał Eugène Ionesco: „Pele mele duperele, Maryjka ma dupę z ryjka”. Kiedy bazą jest wielka literatura trzeba przestrzegać reguł. Trzeba brać pod uwagę, kiedy tekst został napisany. Mojej wyobraźni nie inspiruje „Hamlet „na golasa”, czyli pokazany całkowicie dowolnie. Nie upieram się w sprawach formalnych, byle chwyty nie były nieuczciwe, poniżej pasa. Trzeba wiedzieć w jakiem celu wchodzi się na scenę. Chcę podkreślić – ja nie upominam się o teatr-muzeum, tylko o nie kaleczenie tego co z przeszłości wielkie. Jest tak, że wielki tradycjonalista Gustawa Holoubek będzie opamiętany po wsze czasy, i wybitny „awangardzista” Jerzy Grzegorzewski, a rozmaici harcownicy będą zapomniani po kilku sezonach
Jest Pan w zespole Teatru Narodowego, który z definicji ma być dobrze rozumianym schronieniem teatralnej tradycji. Czy obecnie pełni taką rolę?
Myślę, że w znaczącym stopniu tak. Taka jest w każdym razie intencja dyrektora Jana Englerta i zespołu.
Ktoś zauważył, że sztuka jaką jest teatr coraz bardziej schodzi z głównego nurtu kultury w stronę niszy, jako sztuka dla elity. Jak Pan to widzi?
Teatr, to nie odpust, nie jarmark, nie boisko. I nie handel. Teatr zawsze był na ogół elitarny. Jeśli teatr będzie bardziej kameralny, to ja osobiście będę się w nim czuł lepiej. Wtedy jako widz dostrzegam to, co jest w oku aktora. Skameralizowanie wypowiedzi przybliża człowiek w jego złożoności. Dziś ważniejsze jest skoncentrowanie się na jednostce niż na zewnętrznym świecie.
A może jedna z przyczyn kryzysu teatru jest brak spójnych zespołów teatralnych, takich jakie były kiedyś? Takich jak legendarne zespoły Ateneum za Warmińskiego, Dramatycznego za Holoubka, Narodowego za Dejmka czy krakowskiego Starego oraz Warszawskiego Powszechnego za Hübnera?
To bardzo wnikliwa uwaga. To też wpływa na obecny stan rzeczy. Do tego doszła zmiana pokoleniowa, zmienił się rynek pracy aktorskiej, rozmaite nowe możliwości. Stara tkanka zespołów, ich ważkość uległa dekompozycji. Kiedyś wino teatralne dojrzewało powoli, w spokojniejszej pracy, w inspirujących wzajemnych interakcjach artystycznych. Dziś jest pośpiech, ruch i zanim młode winko dojrzeje, jest duszkiem wypijane. Dajmy winu dojrzewać.
Dziękuję za rozmowę.
HENRYK TALAR – ur. 25 czerwca 1945 r. w Kozach – aktor teatralny i filmowy, dyrektor teatrów. Absolwent krakowskiej PWST. Występował na deskach teatrów: Dramatycznego w Szczecinie (1969-1970), Im. Bogusławskiego w Kaliszu (1970-1973), Ateneum w Warszawie (1976-1982) i (1985-1997) i Studio w Warszawie (1982-1985). Dyrektor naczelny i artystyczny teatrów: im. Adama Mickiewicza w Częstochowie (1994-1997) i Teatru Polskiego w Bielsku-Białej (1997-1999). Stworzył m.in. wybitne kreacje w „Biesach” F. Dostojewskiego (Wierchowieński), Thermidorze” St. Przybyszewskiej (Vilate), tytułową w „Woyzecku” G. Buchnera, „Zemście” A. Fredry (Dyndalski), „Mistrzu i Małgorzacie” M. Bułhakowa (Woland), „Makbecie” W. Szekspira (Banco), „Tartuffie” Moliera. Niektóre role filmowe: serial „Polskie drogi” (Heiman), „Umarłem, aby żyć” (esesman Knothe, dowódca Pawiaka), „Kochaj albo rzuć” (proboszcz w Chicago), „Kim jest ten człowiek” (kpt. Iwiński), „Zabij mnie glino” (milicjant), „Prymas. Trzy lata z tysiąca” (Bolesław Bierut), serial „Marszałek Piłsudski” (Felicjan Sławoj – Składkowski”, „Wiedźmin” (Casteberg), „Szatan z siódmej klasy” (profesor). Liczne role w dubbingu i liczne nagrody artystyczne.